Archiwa tagu: wspomnienia

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 5.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

dokument RGO

Zaświadczenie wystawione przez RGO

INTERMEZZO W DOMYŚLE

Nie wiemy, kto osobiście wykradł Janka z „transportu śmierci”. Nikt nie wie, jakie były jego przejścia między piątym, a siódmym stycznia. O ratowaniu Dzieci Zamojskich z „transportu śmierci” pisze Maria Piskorska:
„Z domu wypadłam na ciemną ulicę i szybko pobiegłam przez Most Kierbodzia do Targowej na Brzeską. Tu pod parkanem stały kobiety w zupełnej ciszy, prawie niewidoczne w ciemnościach i w trujących płatkach śniegu. Zimny, dokuczliwy wiatr rozwie­wał czasem chusty na głowach lub plecach. Kobiety posuwały się z wolna w stronę dziury w ogrodzeniu i tylko najbliżej stojące przy wyrwie znikały coraz w mroku ulicy niosąc małe zawiniątko.
Doszedłszy wraz z posuwającymi się do owej dziury w par­kanie, znalazłam się wreszcie po jego drugiej stronie. Za tym parkanem było kilka ślepych torów, a na jednym z nich stały wagony towarowe. W ciemnościach i zadymce śnież­nej zobaczyłam najbliższy wagon i uwijających się przy nim kilku kolejarzy, którzy przez okienko szybko wyciągali raz po raz dziecko i podawali je najbliżej stojącej kobiecie, która oddawała je następnej, aż wreszcie podawane z rąk do rąk dziecko znajdowało się za ogrodzeniem i było unoszone w mroczną dal ulicy.
Ciemność, zadymka śnieżna, zupełna cisza, to znów wicher szarpiący ubrania, nadzwyczajna szybkość akcji i napię­cie nerwowa oszałamiały mnie tak, że nie mogłam zorientować się dobrze w sposobie wyciągania dzieci z wagonu. Były to przeważnie malutkie dzieci, niektóre tylko były nieco starcze, ale nie większe niż 2-3 letnie.
W wagonie słychać było płacz i gorące nalegania: „Weźcie to, weźcie tamto dziecko”. „Zabierzcie mego braciszka, bo on umrze, moją siostrę, ona taka chora”. Słychać było szepty i tłumione wołania: „Mamo, ja się boję, nie chcę”. Nagle gwałtowne zamieszanie. „Bahnschutze” idą Wszyscy rozpraszają się w ciemnościach…

KRZYŚ DIONIZY – SYN DWÓCH MATEK

Rodzice wrócili tego dnia do domu bardzo późno, z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział, może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.
Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec. Wracali z tym samym skutkiem. Wiadomości o dzieciach były jednakże prawdziwe.
Ojciec z Mamą nie dawali za wygraną. Przez różne kontakty z Opieką Społeczną RGO uzyskali możność otrzymania na wychowa­nie zamojskiego dziecka.

Wzięli go z sierocińca.

Gdy weszli do sierocińca oczom ich ukazały się gromady wychudłych, schorowanych dzieci, przeważnie w wieku 3 do 6-7 lat. Wśród beztrosko igrających po salach sierocińca malców dostrzegła Mama stojącego na uboczu maleńkiego chłop­czyka. Ubrany w przydługie spodenki z grubego ciemnozielonego welwetu stał niezdarnie na lekko wykrzywionych nóżkach i ssał smoczek. Na Mamę spod długich rzęs patrzyło dwoje lśnią­cych czarnych oczu.
Gdy zorientował się, że Mama na niego patrzy podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch wyglądając z zań co chwila ciekawie.
Jak się nazywał? Kim byli, czy są jego rodzice?
Nie umiał mówić. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju?
Nikt nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał skąd go zabrano.
W sierocińcu nadano mu imiona: Krzyś-Dionizy. Gdy Mama wzięła go na ręce popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, jego duże czarna oczy zrobiły się jeszcze jakby większe.
Mama kołysała go na ręku coś opowiadając, aby go zaintere­sować, aby zyskać jego sympatię i względy.
Po pewnym czasie zapytała go: „Krzysiu, czy pójdziesz ze mną?” Popatrzył na Mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho. „Tia”.
Po załatwieniu niezbędnych formalności, podpisaniu zobowiązań i cyrografów rodzice owinęli Krzysia w ciepły koc i zabrali.
Od tego dnia w domu zmieniło się. W tym jednym z najczarniejszych lat okupacji do domu zawitał promień.
Trochę początkowo Babcia, rzekomo w moim interesie i brata miała rodzicom za złe, że wzięli obce dziecko. Później w okresie wysiedlenia po powstaniu Krzyś Dionizy, Janek był jej najserdeczniejszym i najwierniejszym towarzyszem i przyjacielem, a gdy przyszła chwila rozstania Babcia przeżyła to najgłębiej.
Krzyś stopniowo wracał do zdrowia. Tyfus, z którego go wyleczono w sierocińcu minął bezpowrotnie. Pozostały jeszcze dolegliwości pęcherza i no i te odmrożenia, Które jeszcze przez szereg lat będą mu się dawać we znaki.
Dopiero w kilka dni po przybyciu do nas Krzyś zdradził swoje pochodzenia społeczne. Kiedy pomagał Mamie układać drzewo za piecem, podając kolejno polano powiedział po prostu po chłopaku „na”.
A gdy Mama zaczęła wkładać polana do paleniska powiedział z kolei „Mama, na Bozię! Na Bozię I” Dopiero po chwili Mama zorientowała się, że to ma być „na krzyż”
Gdy tylko odważni ludzie dobrej woli wykradli zamojskie dzieci z transportu śmierci natychmiast je sfotografowano w tych ubrankach i w takim stanie, w jakim je znaleziono. Zdjęcia te miały dwojakie znaczenie. Dokumentowały niemiecką zbrodnię na dzieciach, stanowiły też podstawę do identyfikacji tych dzieci, których imiona, nazwiska i pochodzenie było nieznane. Zdjęcia niezidentyfikowanych dzieci zostały przez RGO rozesłano do miejsc osiedlenia wygnańców Ziemi Zamojskiej. Wielu wysiedleńców Zamojszczyzny znajdowało się w Żelechowie. Tam też na zajęciu przedstawiającym Krzysia Dionizego rozpoznała go jego rodzona matka.
Walka o życie Dzieci Zamojskich nabrała dużego rozgłosu. Ujawnili ten fakt sami Niemcy. W dniu 9 stycznia przez szczekaczki uliczne zaczęli nadawać komunikaty dementujące rzekomo „nieprawdziwe wieści” o losach dzieci Zamojskich, określając je, jako plotki rozsiewane przez elementy wywrotowe.
W walce o życie Zamojskich Dzieci powstawała niewi­dzialna potężna barykada.
Z jednej strony barykady Urząd Propagandy, Redakcja Warschauer Zeitung, które usiłowały walczyć z kontrtelefonami do Wydziału Opieki Zarządu Miejskiego, przystąpiły także i to od początku, do działania Urząd Stadt-hauptmanna, a przede wszystkim Gestapo. Po obu stronach barykady wrzało.
W warszawskim RGO dyrektor Wydziału i Opieki Jan Starczewcki mobilizował siły. Zarządził ostre pogotowie w siedzibie Komitetu Opiekuńczego na Marszałkowskiej, w schronisku na Ogrodowej, w szpitalu im. Ks. Boduena na Nowogrodzkiej, Dr Maria Wierzbowska, dr Helena Słomczyńska, dr Mikołaj Łącki i dziesiątki nieznanych nam z nazwiska pielęgniarek trwało „na stanowiskach”.
Gdy 9 stycznia wieczorem przywieziono autem na ulicę Marszałkowską trzydzieścioro dzieci, skierowano je do szpitalnej kwarantanny na ul. Ogrodową. Natychmiast też przybyło tam Gestapo. Gdy przyjechali, dzieci były już wewnątrz za portier­nią, na drzwiach której wisiała tabliczka z napisem: „Achtung Typ hus!” Gestapo zawróciło.
Ma drugi dzień na Ogrodową przyszedł niemiecki lekarz dr Wilhelm Hagen. Był w mundurze. W milczeniu obchodził szpi­talna łóżeczka, na których leżały chore, gorączkujące dzieci z ranami po odmrożeniach. Na widok munduru i słysząc dźwięk niemieckiej mowy jeden z chłopców zaczął przeraźliwie krzyczeć. Dr Hagen w milczeniu opuścił salę. Polecił dyrektorowi Starczewskiemu złożyć raport o Dzieciach Zamojskich, a na drugi dzień zezwolił na zorganizowania opieki i dla innych wysiedlonych przebywających w Stoczku, Sobolewie, Siedlcach i Żelechowie. Sam zaś pojechał do Franka do Krakowa. W tej walce dr Wilhelm przeszedł na polską stronę barykady.
Osiemnastego lutego do Dyrektora Biura Personalnego Zarzą­du Miejskiego Bolesława Strześniewskiego wpadli gestapowcy. Jeden z nich wydobył z kabury rewolwer i wprowadził nabój do lufy, drugą zaś dłonią podjął słuchawkę i kazał dyrektorowi Strześniewskiemu zawezwać natychmiast dyrektora Jana Starczewskiego.
W ten sposób jeden z dowódców obrońców Zamojskich Dzieci został aresztowany. Trzynastego maja 1943 roku znalazł się w Oświęcimiu. Jego wytatuowany na przedramieniu numer obozowy przekraczał liczbę 121.500.
Dziś, gdy w Żoliborskim Zespole Opieki Zdrowotnej lekarz kardiolog wsłuchuje się w rytm serca starszego pana nie wie, że słucha rytmu gorącego odważnego serca. Lekarski fonendoskop nie wykrywa takich niuansów.
A co się stało z doktorem Hagenem? Odszedł natychmiast ze swego stanowiska. Tylko dzięki znajomościom nie znalazł się w Mathausen, Dachau, Buchenwaldzie czy Oświęcimiu. Zdegradowany przeżył wojnę na dalekiej prowincji.
Wyjątkowy Niemiec?!
Różnie kształtuje się pojęci Niemca w naszej polskiej świadomości. Należę do pokolenia, które zna różnych Niemców o różnym obliczu. Gdybym nie pamiętał okropności wojny nie podjąłbym tego reportażu.
Moja teściowa (lubiana przez zięcia – rzadki podobno wypadek) mieszka na stałe w Chełmie Lubelskim. Kiedyś z tego tytułu, że znam język niemiecki, powierzono mi funkcję gospodarza w stosunku do pewnego Niemca, który odwiedził Polskę. Ten Niemiec Pan G. urodził się w Gdańsku, obecnie mieszka w RFN. Wypełniając testament swego Ojca, który przed wojną był konserwatorem Gdańska, Pan G. przyjechał do Polski, aby zwrócić dokumenty: plany oraz pomiary inwentaryzacyjne Gdańska i jego zabytków. My Polacy jesteśmy gościnni i uprzejmi. Przez cały tydzień zajęty byłem z miłym Panem G. aż do późna. Małgosia dopytywała się niecierpliwie:
– Co jest z Tatusiem? Gdzie jest Tatuś?
– Pojechał do Niemca – powiedziała Halina.
Po chwili Małgosia zapytała:
– Mamusiu, a czy ten Niemiec będzie w hełmie?
– Ależ Małgosiu – tłumaczy Halina – po co on ma jechać do Chełma? On przyjechał do Warszawy.
– Oj Mamusiu, ja nie pytam czy on jest u Babci? Ja się pytam czy on jest w hełmie na głowie?!
Małgosia dwa dni przedtem oglądała film „Czterej pancerni i pies”.
Polskie dzieci z trudem wyobrażają sobie Niemców w cywilu.
Mama Tchórzyna zdjęła garnek z wrzątkiem z kuchni, poruszyła pogrzebaczem węgle, nakryła otwór kuchenny fajerkami i wróciła na miejsce.
– Mamo! A jak to było w Żelechowie? – zapytałem.

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 29

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Głód doskwierał nam wszystkim nieprawdopodobnie. Nic dziś przecież nie jedliśmy. Od rana czekające na koniec szturmu końskie befsztyki zostały w garnku w piwnicy. Opuściliśmy ją bez żadnych zapasów, unosząc ze sobą tylko dwie walizki, w których były najniezbędniejsze rzeczy z ubrania. Ojciec postanowił wymyszkować coś na forcie. Ruszyłem za nim. Bez trudu weszliśmy do wnętrza fortu. Z dawnego lokalu kwatermistrzostwa we wschodnim skrzydle fortu, gdzie na drzwiach widniała jeszcze kartka z napisem wykonanym ręką ojca czerwonym ołówkiem: „Zastępca kwatermistrza «Omega»„, wzięliśmy nóż kuchenny.

Gdy przechodziliśmy koło kazamaty, w której wczoraj zostało zasypane dowództwo, ojciec machinalnie zatrzymał się, a ja zajrzałem do środka. Z kazamaty wiało chłodem. Olbrzymie zwały ziemi sięgały poziomu sklepienia, w którym świecił olbrzymi otwór. Wśród rozkopanych zwałów ziemi ułożone były rzędem pod ścianą trupy poległych. Wszyscy ręce mieli wzniesione do góry, jakby chcieli w ostatniej chwili zasłonić twarze przed strasznym widokiem lub pragnęli podtrzymać fort walący się im na głowy. Niektóre zwłoki były zmasakrowane, niektóre bez rąk i nóg, a wszystkie oblepione ziemią zmieszaną z krwią. Trudno było kogokolwiek rozpoznać. Zdawało mi się, że rozpoznaję Kiźka Chróścickiego po mundurze i po jasnych włosach. Widok tych ludzi, którzy jeszcze przedwczoraj tryskali życiem i zdrowiem, wstrząsnął mną do głębi. Tak przecież niedawno dawałem Kiźkowi karabińczyk do pistoletu. Nie chciało mi się wierzyć, że odszedł na zawsze, że wszystko już dla niego skończone. Na piersiach zawisł mi jakiś ciężar i łzy poczęły mi się cisnąć do oczu.

Staliśmy tak z ojcem w milczeniu, kiedy przy otworze w sklepieniu dały się słyszeć niemieckie głosy. Bojąc się, że Niemcy „tak na wszelki wypadek” wrzucą tu granat, oddaliliśmy się śpiesznie kazamatami w kierunku warsztatu rusznikarskiego, w którym jeszcze dwa tygodnie temu rusznikarz przeglądał i czyścił sztucer ojca. Wśród półfabrykatów magazynków do stenów na warsztacie i na kuźni polowej leżały pilniki, obcęgi, wiertarka. W kącie stała oparta o ścianę stara szabla kawaleryjska, osobliwy rekwizyt warsztatu powstańczego zbrojmistrza, nie pasujący raczej do 1944 roku. Nie znalazłszy nic do jedzenia, wyszliśmy z kazamaty.

We wschodnim narożniku fortu na dziedzińcu leżały trupy koni, którymi poprzedniego dnia wiózł ojciec mąkę na fort. Cuchnęły już. Leżały przecież drugi dzień podczas upału, na słońcu, pod niebem, na którym nie było ani jednej chmurki. Kiedy ojciec wczoraj wyciął kawał końskiego zadu na befsztyki i przyniósł do naszej piwnicy, mięso było jeszcze świeże, dziś śmierdziało z daleka. Głód był jednak silniejszy od wstrętu. Ojciec powąchał obydwa konie i zdecydował się ćwiartować zad tego chudszego, który mniej cuchnął. Robił to zręcznie, miał bowiem w roku 1939 w kompanii żołnierza, który był w cywilu rzeźnikiem i podczas oblężenia Warszawy poćwiartował konia zabitego w czasie nalotu, tłumacząc wówczas ojcu fachowo, jak się to robi i które kęski są najlepsze. Teraz, w pięć lat później, te pouczenia przydały się znakomicie. Po spędzeniu much i oderżnięciu powłoki sczerniałego mięsa wyciął ojciec spory kawał zadu, który z triumfem przynieśliśmy do naszego koczowiska.

Nie mieliśmy żadnego garnka ani patelni, nie było więc mowy o usmażeniu czy ugotowaniu mięsa. Ojciec okazał się jednak doskonałym organizatorem i w tej sytuacji. Poszedł gdzieś i po chwili wrócił — ku przerażeniu matki — z szablą, siekierą i okrągłym pilnikiem z warsztatu rusznikarskiego. „Upieczemy ścierwo na rożnie”, wyjaśnił. Szabla jako rożen okazała się za duża, a przy tym matka bała się, że może zwrócić uwagę Niemców i stanowić pretekst represji. Powędrowała więc szabla do fosy i trzeba było szukać czegoś innego. Pilnik okazał się jednak najlepszym rożnem. Wszyscy z utęsknieniem czekaliśmy na moment, kiedy wreszcie nasz befsztyk będzie nadawał się do zjedzenia. Nagle w zachodnim skrzydle fortu przed rozwaloną kazamatą zaczął gromadzić się coraz większy tłum ludzi, hałasując i wydzierając sobie coś wzajem. Rozszabrowywano powstańczy magazyn kwatermistrzostwa. Ojciec ruszył tam szybkim krokiem i po chwili przyniósł kostkę sztucznego miodu i kilka metrów szarego trykotu. Było to wszystko, co mu się udało zdobyć. Cały magazyn został opróżniony.

Powoli zapadał zmierzch. Snułem się po dziedzińcu i szukałem znajomych. Przechodząc koło wschodniego skrzydła fortu, zajrzałem z ciekawości do narożnej kazamaty. Stał w niej osypany gruzem powstańczy samochód ciężarowy, ten sam, który został zdobyty 18 sierpnia w akcji na Czerniakowie. Nad bramą do tej kazamaty wisiał jeszcze jakimś cudem zachowany drewniany krzyż, przed którym co rano i wieczór na placu stawały rzędem plutony i kompanie, śpiewając Rotą, „Kiedy ranne wstają zorze…” i „Wszystkie nasze dzienne sprawy…”

Nad dziedzińcem fortowym snuły się dymy ognisk, przy których wysiedleńcy gotowali strawę i rozgrzewali się, bo wrześniowe wieczory były już chłodne. Blask ognisk migotał na wychudzonych sylwetkach, na sczerniałych twarzach, jaśniej odbijał się na licznych bandażach. Na szczycie fortu, przy karabinach maszynowych, Niemcy również palili ogniska. W świetle tych ognisk złowrogo rysowały się kontury wartowników.

Było już bardzo ciemno, kiedy zaczęto rozpowiadać, że kobiety z dziećmi, chorzy i starcy mają iść pod eskortą do Pruszkowa, Postanowiliśmy, że wyjdziemy wszyscy razem. Może w ciemności uda się jakoś ojca przeszwarcować — może żołnierze przepuszczą, może nie zauważą. Powoli zbierając mizerny dobytek, do którego doszło jeszcze trochę surowego mięsa końskiego, nóż i siekiera, zaczęliśmy się szykować do wyjścia. Tymczasem tłum przed szlabanem gęstniał. Ruszyliśmy tam i my. Zbliżając się do szlabanu, staraliśmy się trzymać ojca jak najbardziej w środku. Na wszelki wypadek niósł na ręku Janka i szedł tak, jakby był sam tylko z dzieckiem. Wartownicy niemrawo starali się uformować kolumnę. Gdy znaleźliśmy się za szlabanem, odetchnęliśmy z ulgą. Byliśmy razem. Za sobą zostawiliśmy fort z tymi, którzy odeszli od nas na zawsze, z boku dom i dobytek, do którego nie wiedzieliśmy, czy wrócimy, a jeżeli wrócimy, czy go zastaniemy. Przed nami była płonąca i hucząca od strzałów i detonacji Warszawa, którą musieliśmy opuścić, pozostawiając w niej Antka i tych bliskich, którym było dane kontynuować walkę. Naszym udziałem był niewiadomy los, los wysiedleńców i tułaczy.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 28

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Kanonada artyleryjska i zgrzyt miotaczy min zerwały mnie ze snu już o piątej rano. Dzień 2 września był słoneczny, ale oglądać go mogłem tylko przez kraty piwnicznego okna i przez przedokienny nasyp ochronny. Ostrzał był tak gęsty i gwałtowny, że opuszczenie schronu groziło niechybną śmiercią.

Tego dnia ojciec już na służbę nie poszedł. Fort ewakuował się, pozostały w nim tylko oddziały szturmowe. Intendentura i administracja przedarły się na Mokotów, by tam pomagać w walce dalej. Po wypadkach dnia wczorajszego, po liczbie i natężeniu ataków było teraz jasne, że nieprzyjaciel postanowił zniszczyć Sadybę, jako bastion oporu leżący w niedużej odległości od przyczółka czerniakowskiego, od Wisły i od lasu, z którego mogłaby jeszcze ewentualnie przyjść pomoc i do którego powstańcy mogliby się ewakuować. Sadyba była więc placówką straconą. Odcięta od Mokotowa, broniąc się z determinacją, oczekiwała wyroku. Gdy milkła artyleria i miotacz min, gdy sztukasy zaprzestawały bombardowania, zaczynały swą grę niemieckie cekaemy, czołgi i moździerze, dochodziła do głosu piechota. Fort, barykada przy moście, linia obronna ulicy Morszyńskiej rzygały raz po raz ogniem w szturmujące zaciekle oddziały nieprzyjaciela.

W ostatnich dniach sierpnia i na początku września do okopów, piwnic i schronów powoli zaczął się wkradać głód, niosąc ze sobą zwątpienie, poczucie grozy i beznadziejności. Ojciec poprzedniego dnia wieczorem przyniósł z fortu kilka płatów końskiego mięsa. Zapowiadała się więc teraz uczta, a byliśmy już nieludzko wygłodniali, bo wczorajsze szturmy i ciągłe naloty doprowadzały wszystkich do takiego napięcia nerwowego, że nikt nie myślał o gotowaniu jakiejkolwiek strawy, dogryzano już tylko suchary. Z samego ranka matka wzięła się do smażenia befsztyków. Niebawem były gotowe, czekaliśmy tylko, jak nasi odeprą szturm, jak skończy się bombardowanie, żebyśmy mogli spokojnie zjeść.

W piwnicy panowała przykra atmosfera. Szept modlitw mieszał się z jękiem rannych, którzy leżeli naokoło, a wszystko zagłuszały raz po raz wybuchy. Za każdą bliższą eksplozją otwierały się dymniki i wypadały z nich chmury sadzy, rozlepiając się na spoconych ciałach. Pomimo iż to była piwnica, jednak upał i zaduch stawały się nie do zniesienia. Na dodatek straszny fetor roznosił się z rany jednego z żołnierzy rannego w brzuch. Świst z rany innego, postrzelonego w płuca, jaki od czasu do czasu, w przerwach między wybuchami dawał się słyszeć, wpływał jeszcze bardziej deprymująco.

Chroniąc się przed jednym z kolejnych nalotów, wpadł do naszej piwnicy żołnierz. Sytuacja tak się ułożyła, że musiał później pozostać tu aż do końca. Jego sylwetka głęboko wyryła mi się w pamięci. Był jakby symbolem 1939 roku. Ubrany w mundur koloru khaki, na głowie miał polski hełm kaszkowany. Za pasem tkwił mu niemiecki zaczepny granat trzonkowy, a w ręku błyszczał mauzer. W świetle wrześniowego słońca stał dłuższy czas u podnóża schodów do piwnicy, czekając na jakąś przerwę w niemieckim naporze ogniowym. Od czasu do czasu na prośbę któregoś z rannych błąkał się po piwnicy, poszukując siostry Marii, która dwoiła się i troiła w niesieniu pomocy[1].

Szturm trwał nieprzerwanie. Sytuacja stawała się groźna. Dopiero teraz uprzytomniłem sobie sens i znaczenie słów ojca nawołującego mnie do modlitwy, które wczoraj wypowiedział. Straszliwa prawda dotarła wreszcie do mojej świadomości, przerażająca, desperacko odpychana. Na samą myśl, że znów możemy się znaleźć w rękach Niemców, ogarnął mnie paniczny strach. W wyobraźni stawały mi egzekucje okresu okupacji, mordy w getcie, rzeź na Woli. Widok uzbrojonego naszego żołnierza w piwnicy przywrócił mi równowagę, uspokoił nieco, choć ustawiczne eksplozje i niemożność wysunięcia głowy na dwór nie zmniejszały poczucia grozy. Zdawałem sobie już sprawę, że przedzierające się do uszu między wybuchami odgłosy bezładnych serii polskich pistoletów maszynowych i karabinów to beznadziejne odparowywanie nieuchronnego ciosu.

Około południa natężenie niemieckiego ognia w doskonale zsynchronizowanej akcji wszystkich rodzajów broni doszło do punktu kulminacyjnego. Później artyleria przeniosła ogień gdzieś dalej, na Mokotów, na Królikarnię i na Chełmską. Nadzieja znów zaświtała w moim sercu. Teraz pewnie doszła do głosu piechota. Odbywa się walka wręcz. Czy nasi zwyciężą?

Po półgodzinie otrzymałem odpowiedź na to pytanie, lecz w jakże przerażający sposób. Rozległ się strzał karabinowy skierowany do wnętrza piwnicy, ze ściany posypał się tynk, a na dworze dał się słyszeć ochrypły wrzask: „Alle raaausss!”

Wszyscy z piwnicznego korytarza rzucili się w głąb, do naszej piwnicy, przewracając, co było po drodze, i wylewając nieczystości. Jakiś dziecinny głos pytał wśród spazmów, czy nas rozstrzelają. Ojciec z determinacją sięgnął po wiszący na ścianie sztucer, żołnierz wydobył zza pasa granat. Zrozumiałem — lepiej zginąć z bronią w ręku jak wolny… Matka podeszła do ojca i łagodnym, ale stanowczym ruchem wyjęła mu sztucer z ręki i rzuciła za stojący pod ścianą kufer. Opaskę zdjął już ojciec sam. Zniknęła ukryta za dekoltem matki. Tymczasem przebierał ktoś żołnierza. Jedna z sąsiadek pospiesznie wkładała zbyt ciasne letnie płaszcze dwóm powstańcom, którzy poprzedniego dnia przyszli wraz z Jurkiem Sienkiewiczem ubrani w kompletne niemieckie mundury. Jednemu z nich, temu niskiemu, pękł cały rękaw płaszcza, spod którego wyłaził mundur feldgrau. Nie było jednak czasu na szukanie i wkładanie innego odzienia, trzeba było wychodzić. Pierwsza wyszła przed dom babka z panią Ireną Symonowiczową, jako znające język niemiecki. Kazano nam stanąć pod ścianą i podnieść ręce do góry. Mężczyzn rewidowano. Kilkunastu żołnierzy niemieckich w stalowych mundurach stało naprzeciw z bronią gotową do strzału skierowaną do nas oraz w drzwi i okienka piwnic. Z boku oficer, wsparty na pięści przeciwpancernej, palił niedbale papierosa. Znaleźliśmy się w rękach niemieckich lotników, jak wynikało z odznak (srebrne mewki na żółtym tle na kołnierzach). Dawało to nikłą iskierkę nadziei, że nas zaraz nie rozwalą. Łapałem się tej myśli jak deski ratunku. Może to dziwne, ale jednocześnie zastanawiałem się, czy śmierć jest bolesna. Przy sprawdzaniu dokumentów mężczyznom kazano stanąć w osobnej grupie. Matka dała się podtrzymywać ojcu, ale jeden z żołnierzy podszedł do niego i krzyknął po polsku: „Ociec, rannych no-sicz!” Zdrętwiałem widząc ojca oddzielonego od nas, sens słów wypowiedzianych przez Niemca nie dotarł bowiem do mnie. Kazano nam iść w kierunku fortu. Obok nas wlókł się o własnych siłach ów chłopiec ranny w płuca, kryjąc ranę w obawie przed rozstrzelaniem za udział w powstaniu. Wkrótce dołączył do nas ojciec z noszami.

Nasz blok przedstawiał okropny widok. Na dachu nie było ani jednej dachówki, wszędzie otwory po pociskach i wyłamane krokwie. Przed klatką schodową numer 3 leżał zwalony komin. Dokoła pełno lejów po bombach i pociskach. Ściana od strony ulicy Powsińskiej była zarysowana od wybuchu bomby. Paliło się w dwóch mieszkaniach. Rozeschłe w sierpniowym słońcu futryny trzeszczały w ogniu. Opuszczony okop pomiędzy ogrodem a fortem czynił przygnębiające wrażenie. Wszystko wokół było jednym wielkim pobojowiskiem. Szkoła została rozwalona bombą do połowy. Kikuty desek sterczały rozpaczliwie ku niebu. Mimo woli pomyślałem o Wiesi Parszniak, córce naszego woźnego ze szkoły, która zamieszkiwała właśnie w tej części budynku. Koło szkoły dostrzegłem Janusza Boczara. Twarz miał tak zmienioną, że ledwie go rozpoznałem — cała głowa była owinięta bandażem, przez który sączyła się krew[2]. Przy szlabanie zamykającym dostęp do fortu stało pełno żołnierzy niemieckich.

Sam fort też przedstawiał okropny widok. W środkowej części zawalone były dwie kazamaty, dalsze dwie płonęły. W zachodnim skrzydle fortu bomba zburzyła frontową ścianę kazamaty, w której nasi mieli magazyn aprowizacyjny zorganizowany przez ojca.

Nagle z daleka doleciał warkot samolotu, który zaczął się zbliżać do fortu. Jeden z Niemców podniósł do góry wiszącą na piersi rakietnicę i wystrzelił w niebo zieloną rakietę. Zaczęto zaganiać tłum do pierwszej z brzegu kazamaty, tej samej, w której przez naszych trzymani byli jeńcy niemieccy, a nad którą w narożniku eksplodowała jedna z bomb. Wśród otępiałego tłumu wyróżniała się wyniosła postać jakiegoś księdza[3] z krzyżem w jednej, a z flagą Czerwonego Krzyża w drugiej ręce. Ksiądz uniósł nieznacznie krzyż i począł nim nas błogosławić, udzielając wszystkim absolucji in articulo mortis. W tym momencie rozległa się seria z broni maszynowej gdzieś tuż, tuż. W coraz większym pośpiechu Niemcy zaganiali tłum do wnętrza kazamaty, pchając w plecy i w co się dało lufami pistoletów i karabinów. Szczególną zawziętością odznaczał się ów lotnik z rakietnicą na piersi, który lufą swego schmeissera coraz brutalniej ugniatał falujący tłum. Gdy znaleźliśmy się w jego zasięgu, schwycił torebkę matki i począł obmacywać (w torebce były dwa złote zegarki). Babka zaczęła mu tłumaczyć po niemiecku, że tam nic nie ma. Nagle tłum porwał matkę ze sobą. Wyrwała przy tym żołdakowi torebkę z ręki. W tym momencie na zewnątrz znów zaterkotała seria z pistoletu maszynowego. Kazamatę zaczęto pospiesznie zamykać, upychając dalej tłum. Nagle w korytarzyku obiegającym cały fort i łączącym poszczególne kazamaty dał się słyszeć potężny huk, uderzyła w nas fala sprężonego powietrza i po kazamacie zaczął się rozchodzić charakterystyczny smród spalonego trotylu. Niemcy wrzucili pierwszy granat do korytarza przez dymnik. Koło wejścia zobaczyłem bezpośredniego przełożonego ojca, kwatermistrza „Węża”, pana Tadeusza Matuszewskiego. On również nas spostrzegł, bo uniósł dwa palce do kapelusza i patrząc na ojca w milczeniu, jakby na pożegnanie, zasalutował. Zdawaliśmy sobie sprawę, że oglądamy się po raz ostatni, nie sądziliśmy bowiem, że ktokolwiek z nas ocaleje. Jak się okazało, myśmy mieli szczęście, kwatermistrz V Rejonu, sierżant „Wąż”, zginął zamordowany w Dachau. Po wybuchu pierwszego granatu czekaliśmy na następne. Trzymając się za ręce, żeby w tej ostatniej chwili być razem, czekaliśmy na śmierć. Nie wyobrażałem sobie, że w rzeczywistości tak może ona wyglądać. Pocieszałem się, że może później ktoś powie, iż na forcie na Sadybie podobno Niemcy rozstrzelali i wymordowali granatami kilkaset osób, tak jak słyszeliśmy o Wawrze, o Woli. Wiadomość ta dojdzie do Antka, który na pewno przetrwa i Niemcom za nas zapłaci.

Tymczasem przy bramie kazamaty powstał jakiś ruch. Słychać było rozkazy niemieckie wydawane podniesionym głosem. Po chwili bramę otworzono i kazano nam wychodzić. W pośpiechu, żeby uniknąć bicia i popędzania, wszyscy zaczęli opuszczać kazamatę. Przed fortem stała gromada ludzi, a następne płynęły przez przejście koło szlabanu. Na nasypie powstałym wokół leja po wybuchu bomby stały jakieś dwie wiejskie kobiety w towarzystwie Niemców i wskazywały im różnych mężczyzn, których Niemcy następnie dość szczegółowo rewidowali. Wskazałem tę scenę ojcu. Okazało się, że te baby to volksdeutschki z niemieckiej kolonii gdzieś na Czerniakowie. Ponieważ ojciec przebywał w tamtym rejonie, zdecydowaliśmy, że na wszelki wypadek powinien się ukryć w tłumie. Kiedy odprowadzałem wzrokiem ojca wycofującego się głębiej w tłum, krew zmroziła mi się w żyłach — we wschodnim narożniku fortu stało pod ścianą kilku młodych mężczyzn z rękami wzniesionymi do góry. Niektórzy mieli na rękawach biało-czerwone opaski. Gromada Niemców, zwracając ku nim broń, szykowała się do strzału. Po chwili zaterkotało kilka krótkich serii, a młodzi ludzie popadali na ścianę tak jak by ich ktoś gwałtownie pchał, a następnie bezwładnie poosuwali się na ziemię. Stałem skamieniały. Mimo że wiedziałem wszystko o egzekucjach publicznych, oglądany teraz mord nie chciał dotrzeć do mojej świadomości. Przecież rozstrzelano tutaj żołnierzy! Jak nas wymordują?

Na szczycie fortu, na obu jego skrzydłach i na środku, wystawały z trawy ręczne karabiny maszynowe, które z dołu wyglądały na swoich nóżkach jak literki A. Przy karabinach leżeli żołnierze. Niektórzy kręcili się tu i ówdzie, fotografując zniszczenia i zebrane tłumy. Zrozumiałem wówczas, dlaczego nas nie zabito w kazamacie. Niemożliwe byłoby przecież wymordowanie w niej tysięcy ludzi.

Na szczycie fortu pojawiła się tęga postać jakiegoś oficera w okularach o szkłach bez obwódek, który powiedział po niemiecku mniej więcej coś w tym sensie, że ręczy słowem niemieckiego generała, iż nikomu się krzywda nie stanie, że wszyscy pójdziemy do obozu w Pruszkowie, skąd zdolni do pracy zostaną skierowani do zakładów i fabryk, gdzie będą pracowali dla dobra Rzeszy Niemieckiej. Gdy słowa generała zostały przełożone przez tłumacza, rozległy się nieliczne oklaski. Zabrzmiały jak szyderstwo w tej sytuacji i na tle tego krajobrazu zniszczeń.

Powoli wśród tłumu na dziedzińcu fortowym zaczęło się odczuwać odprężenie. Powszechna obawa przed rozstrzelaniem minęła. Kiedy nad fortem ukazał się powtórnie rozpoznawczy storch, który zaczął krążyć, robiąc zdjęcia, nikt nie zwracał na samolot uwagi. Rozejrzałem się wokół. Dziedziniec fortowy wypełniał się coraz to nowymi grupami ludzi. Zajeżdżały też samochody po rannych, którzy leżeli na noszach w oczekiwaniu na transport. Płonące mieszkania w naszym bloku dogasały, natomiast dom Rusinowiczów na rogu Okrężnej i Powsińskiej płonął, podobnie jak szereg domów na Okrężnej i Morszyńskiej. Wszędzie było pełno uzbrojonych Niemców. Za fosą, na bunkrze Pałki, dostrzegłem karabiny maszynowe skierowane w naszą stronę. Akurat przechodzili tamtędy niemieccy sanitariusze, dźwigając na noszach jakiegoś swojego żołnierza. Od strony Fortu Legionów słychać było kanonadę broni maszynowej. Niebawem przeleciał nad nami klucz sztukasów w tamtym kierunku. Pod kadłubami zwieszały się im olbrzymie cygara piećsetkilowych bomb. Wiele niewypałów tego rodzaju leżało na forcie. Teraz widać było wyraźnie, jak nad Portem Legionów samoloty przechodziły nagle do lotu nurkowego, od kadłuba odrywały im się bomby, a następnie wytryskał w górę słup ognia i ziemi, i dymu, a po sekundzie grunt drżał pod nogami i słychać było potężny huk eksplozji. Samoloty następnie przechodziły do lotu koszącego i wtedy słychać było tylko grzechot karabinów maszynowych i działek pokładowych. Po kilku okrążeniach, z których każde oznaczało nowy atak, sztukasy zawracały w kierunku Okęcia — po nowy ładunek bomb i amunicji. Mimo grozy tej rzezi, bo przecież inaczej nie można nazwać bezkarnego bombardowania oddziałów powstańczych, nie posiadających żadnej broni przeciwlotniczej, serce moje biło żywiej z podniecenia. Wybuchy bomb nad Fortem Legionów i Mokotowem, ustawiczny grzechot broni maszynowej i zgrzyt miotaczy min świadczyły dobitnie, że jeszcze nie wszystko się skończyło, że powstanie trwa. Miasto płonęło, dym zasnuwał horyzont, swąd spalenizny z płonącej Sadyby i fortu drażnił nozdrza, ale Warszawa jeszcze walczyła, walka i wojna były w pełnym toku.


[1] Maria Wolska.

[2] Gdy Janusz konwojował na fort volksdeutscha, w jezdnię ulicy Goraszewskiej uderzył pocisk. Volksdeutsch zginął na miejscu, a Janusz został ranny: odłamek przeciął mu ucho i utkwił w karku obok kręgów. Operował go potem w Tworkach doktor Stefan Łukasik (obecnie profesor Akademii Medycznej) „na żywca”, bez narkozy, z braku środków znieczulających.

[3] Był to ksiądz Adam Wyrębowski.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 4.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

OPOWIEŚĆ MAMY TCHÓRZYNY, CZYLI RZECZ O LOSACH WOJENNYCH LUDNOŚCI ZIEMI ZAMOJSKIEJ

– Jak tu zacząć?!!! Oj, mamy my się zawsze podczas wojen polskie chłopy. Podczas pierwszej wojny to mnie też wywieźli. Zaraz! W czternastym roku była wojna, to gdzieś już musi osiemnastego, czy siedemnastego. O, te lata do Węgrów wywieźli. Sołtys też naznaczał. A taki to był los. U nas w domu najstarsze zapisano. Ojciec się upierał, że nie chciał mnie dać, nie – nie chciał się zgodzić na to. A on – sołtys – znaczy się – mówi, że na niego bardzo nacie­rają mocno, żeby dać choć osiem dziewcząt. Najpierw do Zawady pojechaliśmy, a potem do Węgrów. To mnie odsortowali do tyj polny roboty. A tam była robota taka przedżniwna jeszcze. Naszły żniwa. To wiesz Maciusiu, co? Kukurydza, winogrona i takie fasole szparagówki. Oni to pakowali do jakichś piwnic, widocznie… Tam ja była pośród swoich sąsiadków. Bo tam była jedna kobieta i dwie starsze dziewczyny, a ja byłam najmłodsza między niemi. Tak! Tak! Maciusiu.
– A podczas drugiej wojny? – pytam.
– Jak na początku czterdziestego drugiego był spis, to mnie powiedzieli, że ja folksdojczka. Dlaczego? Bo kiedy był spis to trzeba było podać imię i nazwisko, z jakiego domu z państwa pochodziłam. No ojciec się pisał – dziadek – mówię, – Flejsz.
– Flejsz?
– Tak! A oni mi mówią, że to po ichniemu mięso. I że na folksdojczkę trzeba. Nie! Mówię. Nie! Ja nie ścierwo! Co mi to, mówię, da! Jak już i ojciec i dziadek był, a byli tutaj, jako poddane tej miejscowości i Polaki. To ja, mówię, po co mnie to potrzebne. Mnie to niepotrzebne. Po co mnie to potrzebne, mówię. Walerkę to zabrali rok wcześniej niż nas. W rok po śmierci męża. Bo sołtys podpisał ze wsi do roboty. Piątego czerwca. Ona mogła była nie jechać, bo ja byłam nawet zgłosiłam, że się jej nie należy. Bo męża nie mam, to ona mnie w pomocy będzie.
Ale ona zlękła się, że kara. Że Matka karana będzie. Że to ona będą przeciwne temu będą, że ona nie pojechała. Pojechała. To pojechała w czerwcu. O pół roku wcześniej. O tak. Wysiedlenie jak przyszło jak dziś pamiętam. Piątego grudnia – zawieja, plugawa, a mnie jak nocą, taka szarówka była zaskoczyli. Przyszli nad ranem. To strzał było słychać na wiosce w Chomęciskach Małych. Oni wystrzelili, bo uciekali chomeńskie na las. A oni byli temu przeciwne, temu, że bandyty, że partyzanty. O! To jak strzał usłyszałam wstałam i mówię tak: Stefciu, strzał jakiś słychać, kurę zacięłam, nie wiem czy dam radę sprawić, jeżeli wysiedlenia zaskoczy nas. Jedni pouciekali, drudzy byli. Ja gdzie miałam z czwrogiem dzieci w grudniu uciekać?! W las?! W śnieg?! Trudno! Męża nie ma, co ja poradzę teraz? Z tymi resztą?
Tak przychodzą do wsi i stukają w szybę, o tak, jakby ta szyba. (W tym momencie Mama Tchórzyła – wyciągniętą spracowaną ręką uderzyła kilkakrotnie w szkło okienne) dali znak, że idą. Jak ja popatrzyłam w okno i taka mnie wzięła jakby trema. Ręce mi o tak (zatrzęsła rękami). A dzieci w łóżku jeszcze. Ten najmłodszy spał. Bo cóż to miał? To dziecko! – Miał dwa i pół roczku.- Spał w kołysce. Fikał nogami: Mama ja ne, mama ja ne, lulu. O tak mu było, jako ten teren nasz Tomcio. Ten ma teraz dwa latka, a on miał dwa i pół. Załomotali. To ja mówię proszę. Nagle dało mi odwagę. Proszę wejść. Otworzyłam drzwi. Wchodzą oba, W mundurach. Taki jeden w ciemniejszym, a drugi w jaśniejszym. Ten w ciemniejszym z bronią. Jeden był znakiem tego folksdojcz. No więc teraz mówi tak. Bo zobaczył taki kubek z uchem. Mówi: „Matka! O to”. Po niemiecku on tam mówił, no ale ja się domyśliłam. To mnie postawił o tak! Taki rząd na stole, kubeczki, takie jakby te tylko poliwane. Nie, nie skorupiane, tylko takie poliwane jak te dzbanki. Takie żeby się nie pobiło, Na kawe. Kawa! Fiur klajne, co to oni tak mówili na dzieciaki. O te na to żeby te trzy kubki dzieciom wziąć. O i już. Zamość! Bo my będziemy karane. Zamość! Tak u mnie zostaje dwadzieścia parę kur, prosiak zostaje i krowa, i to przepadło. Rozstąp ziemio! Jeszcze krowę ja poszłam wydoić, to połowę mleka wydoiłam, a połowę jeszcze nie wydoiłam, bo mówi, że nam się trzeba bardzo śpieszyć, Kubki mi pozbierał. A mąż gdzie?! Tak mnie pytał. Bandit! Na las! mówi. Niee. Mówię. Niee, mówię tak. Tego pan niech nie mówi. Teraz miałam taką odwagę, że na wszystko miałam odpowiedź. Niee, mówię. Tego niech, pan nie mówi, bo nie był bandyta. Zęba, mówię, nie miał go kto podleczyć, nie miał gdzie pójść, to zęba wyrwał i w parę dni zakażenie i umarł. A on mnie do wozu. Takie podjeżdżali furmanki, do Zamościa. Zamość! Do Zamościa. krzyczał. No ja chłopców, jednego w tobo­łek, drugiego za rękę, Stefunia z tym Bolciem. Biedne się zde­nerwowało i nas wszystkich na furmankę.  Jasiunio już w furman­ce się rozchorował. No i wtenczas do tego całego baraku w Zamościu. A mnie mówią, że czy ja mam kogo, żeby dzieciaki zostawić, a mnie do roboty. To tak, jakoby barak był taki do roboty, był taki dla pracujących, nie? Jakiś mocno karny. Stefunię zaraz zabrali, kurtkę jej skradli i szalik jej skradli. No i spisali w tym baraku. Za parę tygodni nie długo trwało, może półtory tygodnia już na placówkę i teraz ogłaszają, gdzie kto ma być przydzielony do wywiezienia. Do wywiezienia! Nie popadło jeszcze na mnie i z powrotem znowu do baraku. Ja już liczyłam, żeby mnie wywieźli. Bo, po co? Tam była nędza. Tam już było zanieczyszczone to wszystko, a głód był. Ja jeszcze miałam z domu, co nie bądź tak czem się tam mogłam broniłam. A Jasiunio był chory. W podwodzie już był chory. Już mnie wymiotował. Już wymioty miał. I ja się zgłosiłam do Niemca, do doktora do arbajcamtu i wypisał lekarstwo i dopiero choroba trochę… I kazał mi się jeszcze raz zgłosić, bo oni mieli spisane listę taką tych chorych. A niedługo to do pociągu. A Jasiunio miał silne rozgorączkowanie A on chciał picia. Ja zastukałam, Maciusiu! To było okropne, do okna z tej rozpaczy, bo on picia chciał. Pić! Po prostu mnie drapał paluszkami za piciem. To ja wołam. A on, ten Niemiec się mnie pyta, co ja chcę. Mówię. To mi mgleje. Tak na migi mu pokazuje butelkę i mówię pić! A on mówi Dzidzia! Wasser! Wasser. Wasser! A ja mówię. Tak! Tak! I on mi przyniósł od siebie całe. To ja myślałam, że się te ludzie od tych dzieci powyduszają. To on jeszcze zobaczył, otworzył taką pompkę i zrobił zastrzyk. Jak od Zamościa nas wieźli. Już w pociągu. Już nas wieźli. Już my byli w pociągu. W pociągu to było. W towarowym. Jedne na drugim. To ja jakoś miałam miejsce takie, że to mnie odstąpili, że dziecko chore, to siedzące miałam, a tak dopiero siedzieli i u czubka.
To wtenczas ten transport wiózł dzieci. To tam jak przejeżdżaliśmy Dęblin, to tam było zrujnowane przez partyzantów. Podkład taki i coś tam poprawiali. I furmanki przyjechali i dalej naznaczyli takie jakby podwodę, jak to oni mówili, żeby zawieźć tych wysiedlonych. Zaraz tam, jak tam jest Dęblin, Garwolin, Sobolewo i w Żelechowie. Długa ulica i naprzeciw tam był dom, i szkoła, w Żelechowie. Tak. Jasiunio wtedy jeszcze ze mną był. I tak na dwudziesty drugi grudnia już jesteśmy tam, jak to tam miało miejsce, w Żelechowia. Nie wyobrażam sobie jak początkowo miałam jak mnie przywieźli do Żelechowa. W dniu Bożego Narodzenia byłam na mszy, powracam do swoich dzieci do szkoły cośmy mieszkali parę rodzin wysiedlonych. Usiadłam z chorym Jasiuniem i zapłakałam, żem nie miała córek przy sobie. W tej chwili przyszły kobiety z Żelechowa, przyniosły nam potraw takich pośnikowych. Podzieliły się z nami opłatkiem. Była to chwila radości. Ale Jasiunio był chory. A oni mieli podpisaną listę takich chorych. A to zaraz szóstego stycznia czterdziestego czwartego roku przyjechała takim wozem sanitarnym, taka gruba Niemka taka niby doktorka. I zabrali mi Jasia. Ja chcę dać jeszcze pierzynkę. A ona mi tę pierzynkę odsunęła, że niepotrzebna. Dzieci będą tam mieć wszystkie chorzy tam zaopatrzenie i mnie odepchnęła, a ja się strąci­łam i oni pojechali. Jasiunio jeszcze uderzał rączką w szybę. Mówili, że chory, że zbadał lekarz w pociągu, jeszcze jakby niby, a na miejscu w Zamościu na tej liście czyje dziecko było chore, podpisane było że chore, że chore, tak.
Mama Tchórzyna nagle urwała. Podeszła do kuchni, na której na rozżarzonej blasze kipiał wrzątek.
Patrząc tępo w okno, za którym czerwienił się wśród chmur wschodzący księżyc zagłębiłem się we własnych wspomnieniach.
Tak! Siódmego stycznia 1943 roku. Warszawę obiegła wówczas lotem błyskawicy wieść: polscy kolejarze zatrzymali na Dworcu Wschodnim transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny wiezionych do Oświęcimia. W transporcie wiele dzieci miało być chorych i wiele martwych. Tysiące warszawiaków mimo łapanek wyruszyło wtedy na dwo­rzec. Moi rodzice również. Wówczas siódmego stycznia na dworzec, prócz ludzi przyby­łych spontanicznie, pojedynczo jak moi rodzice tworzących olbrzymi tłum, przybyło również kilka aut z robotnikami war­szawskich fabryk.
Zażądali od komendanta dworca otwarcia i rozplombowania wszystkich wagonów znajdujących się na torach dworca. Byli zdeterminowani. Jeden, z robotników powiedział: „Mogliście zbombardować Warszawę, możecie nas więzić, wywozić i rozstrzeliwać, ale dzieci naszych krzywdzić nie będziecie”.
Niemieccy bahnschutze i żandarmi, zlękli się wobec postawy robotników. Niektórzy z przybyłych mieli przecież w dłoniach groźną robotniczą broń znaną niemieckiej policji jeszcze z czasu, gdy w Niemczech bywały strajki. Trzymali w dłoniach klucze francuskie i młoty.
Sterroryzowani zdeterminowaną postawą robotników żandarmi i bahnschutze zaszyli się w kąt. Nie przeszkadzali, gdy robotniczy pochód przeprowadzał kontrolę wagonów.

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 27

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Pierwszy września — piąta rocznica wybuchu wojny, wojny, która się przecież kończy. Jeszcze tydzień, jeszcze dwa, jeszcze miesiąc…

Ojca w piwnicy nie było. O świcie pojechał podobno gdzieś na Czerniaków po mąkę dla powstańczej piekarni. Zjadłem kawałek suchara i wyszedłem do ogrodu. Pogoda jak tamtego pamiętnego września. Wszędzie panował już ruch. Sanitariuszki z koszykami pełnymi środków opatrunkowych i bandaży mijały się z koleżankami niosącymi zakrwawione szarpie do prania. Uzbrojeni powstańcy przechodzili obok siebie, pozdrawiając się nawzajem salutowaniem. Pobiegłem do fortu przez pogłębiony okop, łączący fort z naszym ogrodem. Na dziedzińcu panowała codzienna spokojna krzątanina. Frontową ścianę kazamat zasłaniał cień wysokiego nasypu, ponieważ słońce świeciło jeszcze od strony Wilanowa. Z miasta słychać było daleką kanonadę i odgłosy eksplozji, a w dali rozsnuwały się kłęby czarnego dymu. Na Powsińskiej od strony ulicy Goraszewskiej zobaczyłem nadjeżdżające furmanki. To ojciec wracał.

Gdy załadowane mąką wozy zaczęły się zbliżać do Okrężnej, wybiegłem naprzeciw. Szedłem obok wozu w milczeniu, nie śmiałem bowiem przerwać rozmowy ojca z „wachmistrzem Dryndą”. Wachmistrz snuł opowieść,, której sensu nie chwytałem. Patrząc na jego siwe wąsy, oczyma wyobraźni widziałem go na koniu, w wysokim czako na głowie. Odprowadziłem furmankę aż do szlabanu. Ucałowałem ojca i uśmiechnąwszy się do stojącego przy szlabanie wartownika, zawróciłem spokojnie do domu.

W pewnej chwili do uszu moich doszedł warkot samolotów. Charakterystyczne buczenie silników świadczyło,, iż były obciążone. Dudnienie zbliżało się. Dostrzegłem nad Służewcem coraz szybciej powiększające się sylwetki samolotów o załamanych skrzydłach. To sztukasy. Leciały na wprost. Równocześnie z ogrodu dobiegł mnie donośny głos naszego troskliwego dobrego ducha, pana Kazimierza Topczewskiego: „Dzieci, samolot!” A więc nalot?! Przyspieszyłem kroku. Warkot samolotu był coraz donośniejszy. Więc na nas?! Łoskot silników zagłuszył krzyki i nawoływania w ogrodzie. Nagle warkot począł gwałtownie zmieniać tony, wibrować, zlewając się z łomotem szybkostrzelnych działek. Od strony fortu dało się słyszeć rżenie i przeraźliwy kwik koni. Serce skoczyło mi do gardła. Przecież tam jest ojciec! Równocześnie pomyślałem o mamie i zacząłem biec. Dopadłszy klatki schodowej, rzuciłem. się do drzwi piwnicznych. Na schodach wiodących w dół zakotłowało się. Wraz ze mną tłoczyło się kilkanaście osób — cywile, dzieci, żołnierze, sanitariuszki. W piwnicy powitały nas przerażone oczy jej stałych lokatorów. Warkot samolotów coraz to zmieniał natężenie. Mimo nasypów przedokiennych, mimo zamkniętych drzwi wdzierał się do środka. Kilkakrotnie słychać było narastający i oddalający się warkot tuż nad nami. Za każdym takim przelotem samolotu rozlegał się rumor dachówek spadających od podmuchu. Nagle warkot silników zamienił się w gwałtownie narastające wycie, które przerywały huki potężnych eksplozji, a równocześnie ziemia drżała nam pod stopami. Bomby! Przypomniały mi się naloty z roku 1939, opowieści o zasypanych na Świętokrzyskiej, których podobno odgrzebano dopiero w czterdziestym roku. Przed oczami stanęła mi sylwetka sztukasa z olbrzymią bombą pod kadłubem, którego widziałem przelatującego nad parkiem w początkach sierpnia. Ciarki przeszły mi po grzbiecie. Takiej bomby nie wytrzymają nasze stropy. Kiedy „to” nastąpi? W piwnicy wszyscy byli jakby sparaliżowani. Każdy opuścił swoje legowisko i wszyscy stłoczyli się w środkowym korytarzu.

W pewnej chwili obezwładniło mnie wycie sięgające do szpiku kości, które nagle ucichło, natomiast uszy prze-świdrował przejmujący, jakże znany z roku 1939 świst. To już koniec. Bomba w nas! Równocześnie ziemia jakby się rozstąpiła pod nogami. Dom się zakołysał. Poczułem nagle jak w twarz uderza mnie coś zimnego, lepkiego. Światła zgasły. Jakiś trzask, łoskot, łomot. W piwnicy zapanowała ciemność, a za chwilę ogłuszająca detonacja.

Jednak żyjemy. Ktoś zapalił świeczkę. W piwnicy nieład. Wszyscy czarni. To sadze z przewodów kominowych — zimne, lepkie. Więc naprawdę żyjemy? Samoloty wciąż krążą. Która następna bomba będzie dla nas ostatnią?

Dopiero po godzinie skończył się nalot. Otwarto drzwi na klatkę schodową, choć odgłos detonacji wciąż było słychać, tylko zmienił się ich „timbre”. Więc teraz artyleria! Mocniejsze i słabsze detonacje zaczęły się stopniowo mieszać z grzechotem broni maszynowej i odgłosami pojedynczych wystrzałów. Więc szturm? Zacząłem się powoli uspokajać. Teraz nasi na pewno sobie dadzą radę, na pewno odeprą atak.

Z zewnątrz, z ogrodu kilkakrotnie usłyszałem jakieś krzyki i nawoływania. Dwa razy rozróżniłem w nich słowo: sanitariuszka.

Około południa przedostał się do nas ojciec. Był szary i zgnębiony. Po raz pierwszy w życiu widziałem go w takim stanie. Powiedział do mnie: „Módl się, Maćku!” — i usiadł ciężko pod ścianą.

Fort nie wytrzymał nalotu. W narożnej kazamacie zginęło całe dowództwo: dwadzieścia dwie osoby[1].

Ojciec wówczas był dwie kazamaty dalej. Port trząsł się w posadach. Po każdej eksplozji przez okna i otwory wentylacyjne wdzierał się piasek i kurz. Osłonięty od broni pokładowej samolotów filarem ściany frontowej, ojciec pił kawę, do której raz po raz sypał się tynk ze sklepienia od wybuchu bomb na nasypie fortu. Miał zaufanie do tych murów. W 1939 roku w twierdzy modlińskiej przeżył kilka nalotów i wówczas kazamata, w której się znajdował, wytrzymała. Nagle zobaczył błysk, po którym zrobiło się ciemno, a równocześnie zapanowała dzwoniąca w uszach cisza. W pierwszej chwili ojciec nie mógł się zorientować, co się stało. Dopiero gdy opadł dym i kurz, a ojciec odzyskał słuch, uświadomił sobie tragiczny fakt. Pobiegł do narożnej kazamaty. Całe pomieszczenie było wypełnione zwałami ziemi, aż po sklepienie, w którym widniał kilkumetrowej średnicy otwór. Momentalnie zaroiło się od żołnierzy. Wszyscy rzucili się do odkopywania zasypanych. Może jeszcze żyją? Po kilkunastu minutach wydobyto jedną z łączniczek. Tętno miała wyczuwalne, zabrano ją więc szybko do sąsiedniej kazamaty. Kopali wszyscy, czym kto miał. Zmęczonych zastępowali przy łopacie następni. Za wszelką cenę chciano uratować zasypanych. Może jeszcze nie jest za późno? Niestety, po godzinie było już wiadomo, że trud jest daremny. Wydobywano tylko zwłoki.

Głównym obiektem nalotu był fort. Niemcy zrzucili nań kilkadziesiąt bomb. Samoloty nadlatywały kilkoma falami. Gdy jedne zrzuciły ładunek, zastępowały je drugie. Na ogół nasyp fortu i sklepienia wytrzymywały. W narożniku wschodniej kazamaty, gdzie przebywali niemieccy jeńcy, eksplodowała jedna z bomb, zarysowując konstrukcję, ale mury sklepienia wytrzymały. Inna bom ba wydrążyła niewielki otwór w jednej z kazamat we wschodniej części środkowego korpusu fortu, ale go nie przebiła. Kilka bomb eksplodowało na dziedzińcu, rozrzucając trupy koni zabitych pociskami z działek pokładowych i niszcząc wozy. Mąkę zdołano jeszcze rozładować.

Nie zobaczę już doktora Szczubełka, nie zobaczę Kiźka. Pomyślałem o doktorowej, o ich córeczce, Hance. Taka mała, jeszcze w wózeczku, nie będzie pamiętać swego ojca. Łzy poczęły mi się cisnąć do oczu. Straszne!

Ojciec opanował przygnębienie i uspokojony, że zastał nas wszystkich przy życiu, zbierał się do powrotu na fort. Ucałował nas. Widząc, że nie mamy co jeść, obiecał przynieść — jeżeli będzie mógł — trochę koniny z koni poległych podczas nalotu. Przypomniało mi się, jak w roku 1939 przyniósł kawał koniny, mówiąc, że jest to mięso sarny z ogrodu zoologicznego, zabitej podczas bombardowania. Teraz, po latach okupacji, nie musiał się uciekać do takich wybiegów. Konina zadomowiła się na polskim stole, a nawet była swego rodzaju rarytasem. Gdy ojciec przynosił czasami mięso z „końskiej jatki”, zawsze mówił żartobliwie: „Byłem na wyścigach.”

Po wyjściu ojca czas dłużył mi się okropnie. Czekałem na wieści z fortu. Czy odkopano wszystkich zasypanych? Czy naprawdę nikt się nie uratował? Kto będzie teraz dowodził? Czy wytrzymamy nowe ataki Niemców?

Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Snułem się po piwnicy z kąta w kąt. Z bólem i zazdrością patrzyłem na rannego żołnierza, leżącego na łóżku polowym na wprost naszego kojca. Z bólem — bo cierpiał. Z zazdrością — bo przecież miał karabin, strzelał, walczył.

Pierwszy nalot wywołał burzliwą dyskusję w piwnicy na temat flag Czerwonego Krzyża, pieczołowicie uszytych i zawieszonych na masztach od piorunochronów naszego bloku. Mieścił się tu przecież szpital. O ile 19 sierpnia znajdowało się tylko kilku rannych w mieszkaniu generałowej, to teraz było ich powyżej setki. Społeczność bloku podzieliła się na dwa obozy. Jedni twierdzili, że należy zdjąć flagi, bo Niemcy będą specjalnie bombardować. Drudzy — że to dla Niemców obojętne, czy jest flaga, czy też jej nie ma. W ich totalnej wojnie jest to bez znaczenia. Zachowajmy więc godność. Ten ostatni argument zwyciężył. Nikt już nie oponował. Flagi pozostały. Myślę, że jednak odegrały swoją rolę. Chyba z lotu nurkowego, przy pełnym bezpieczeństwie lub, jak kto woli, bezkarności niemieckich lotników, z małej wysokości, nietrudno trafić w stumetrowej długości blok. W fort przecież trafiali. Może po drugiej stronie barykady wśród większości bandytów znajdowali się również i żołnierze.

Około szóstej wrócił ojciec. Był jeszcze bardziej zgnębiony. Z zasypanych nikogo nie odratowano, nawet tej dziewczyny, u której wyczuwano tętno. Dowództwa nie ma. Przybył natomiast major o pseudonimie „Bruno”, wydał rozkaz, że nikomu nie wolno opuszczać fortu, po czym jak tajemniczo się zjawił, tak tajemniczo znikł[2].

W kilkanaście minut po przyjściu ojca wpadła do piwnicy Ewa Kawecka. Rzuciła się ze szlochem ku swej ciotce, pani Topczewskiej. Nie rozumiałem jej opowieści, w której przewijały się słowa: Podhalańska, Bonifacego, krowa, zginęli… Długo nie mogła przyjść do siebie.

Około godziny siódmej nastąpiła względna cisza. Tylko z miasta dochodziły odgłosy dalekich eksplozji i rzadki grzechot broni maszynowej. Przed snem, gdy zapadł zmrok, wyszedłem na zewnątrz, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Przez korony wierzb rosnących nad fosą srebrzył się księżyc w pełni, przypominający mi rysunek Walentynowicza z Przygód Koziołka Matołka. Jakże odległe wydały mi się czasy beztroskiego dzieciństwa. Po drugiej stronie fosy, w skarpie parkowej, czerniały dwa olbrzymie leje. To po dzisiejszych bombach. Co będzie jutro?


[1] Wśród poległych na forcie byli między innymi: Edward (Kiziek) Chróścicki, strzelec „Mirek”; Feliks Chróścicki, strzelec „Filuś”, ojciec Edwarda i Wojciecha; Włodzimierz Cygan, podporucznik „Wirnot”; Antoni Dobrzański, plutonowy „Marek”; Zofia Janiszewska, łączniczka „Ela”; Helena Karska, łączniczka „Wilga”; Maria Karska, łączniczka „Kukułka”; Łucja Kluczewska, sanitariuszka „Joanna”; Wenancjusz Kukliński, podporucznik „Roman”; Stanisław Myśliński, podporucznik „Gryf”; porucznik „Okucz”, oficer marynarki wojennej; Czesław Szczubełek, lekarz, kapitan „Jaszczur”.

[2] Major „Bruno” — Brunon Rylke był oficerem artylerii. Nie zdał egzaminu, jako dowódca. Opuścił rejon, pozostawiając broniące się z determinacją oddziały ich własnemu losowi

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 3.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

Ostre „prr prr” Teścia i wóz zatrzymał się obok okrytej ziemią piwniczki, której betonowe wejście przypominało mi wejście do schronu przeciwlotniczego.
Rozejrzałem się ciekawie wokół. Na wprost stała długa, potężna drewniana stodoła – to chyba ta, którą Janek jeszcze w sześćdziesiątym czwartym stawiał w Chomęciskach. Po środku obejścia drewniana szopa, a tuż przed nami studnia z betonową cembrowiną, z kręgów i z kranem. Z lewej w głębi murowana obora z dużych cementowych pustaków, z tyłu zaś piękny murowany dom. Dopiero teraz spostrzegłem z tyłu z lewej strony tuż przy domu ogródek pełen kwiatów, otoczony jasnymi sosnowymi sztachetami.
Zza obory szła ku nam prowadząc za rączkę maleńkiego chłopczyka Mama Tchórzyna.
Popatrzyłem na nią z daleka.
W tej chwili stanął mi przed oczami jej obraz sprzed 32 lat; gdy przyjechała do nas i podczas spaceru prowadziła Janka za rączkę przez ogród. Dziś była jakby mniejsza, przy­garbiona, tylko ten sam blask oczu, co wówczas.
Popatrzyłem na chłopczyka, na jego roześmianą buzię. Mniejszy niż Janek wówczas. To pewnie Tomek, ma teraz dwa lata. Płowa czupryna i niebieskie, przejrzyste oczka niczym nie przypominały Janka z tamtych lat. To chyba dobrze. Tamte lata nie mogą się już powtórzyć!
Ucałowałem Mamę Tchórzynę w rękę, uniosłem jak Małgosię do góry i przytuliłem jak Małgosię do policzka. Po chwili poczułem w ustach smak jej łez.
W tym momencie jakiś blond chłopak zlazłszy z czereśni z umazaną buzią, w której trzymał palec patrzył zaskoczony na rozgrywającą się scenę. To pewnie Marek. Tadzio miał chyba wtedy rok więcej – pomyślałem. Z domu wyszła młoda, ładna dziewczyna o niewspółmiernie do swego wieku spracowanych rękach. Wiedziałem już – to Krysia, żona Janka. Przy niej stała najstarsza latorośl, dziewięcioletnia Elżbieta w eleganckiej różowej sukience w kwiatki. Miała czarne jak Janek włosy splecione fikuśnie w dwa warkoczyki jak Pipi ze szwedzkiego serialu filmowego. Od pola zbliżała się ku nam Teściowa Janka w letniej sukience w niebieskie kwiaty, przepasana fartuchem. Marek w tym momencie pobiegł w przeciwnym kierunku, na pole, do ojca, który szedł stamtąd powoli ociężałym krokiem spracowanego człowieka.
Długo trwały powitania. Halinie podczas tych powitań rozpuścił się na policzkach cały makijaż. Ma oczy w mokrym miejscu. Urodziła się zresztą niedaleko stąd – w Zwierzyńcu nad Wieprzem. Zna dobrze tragedię i bohaterstwo Ziemi Zamojskiej. Zwykle na dźwięk słów Zamojszczyzna w zestawieniu z datami 1943, 1944 czuje jak w jej żyłach pulsuje szybciej krew uderzając do głowy.
Zmierzchało. Weszliśmy do domu.
Dom w niczym nie przypominał dawnej chałupiny z Chomęcisk. Z sieni prowadzi wejście do olbrzymiej kuchni. Z kuchni po prawej stronie wejście do pokoju, z którego znów drzwi do następnego pokoju. Z lewej strony pieca kuchennego wejście do tego trzeciego pokoju, który zajmują Teściowie. Z tyłu za kuchnią łazienka i ubikacja dostępna z obydwu pokojów zamieszki­wanych przez Janka, Krysię, dzieci i Mamę Tchórzynę.
Janek ożenił się w sześćdziesiątym siódmym. Ani Janek, ani Krysia nie noszą obrączek. Krysia niegdyś nosiła obrączkę, jak miała jeszcze serdeczny palec. Kiedyś prowadziła z pola szosą do zagrody jałówkę. Przejeżdżał traktor. Jałówka spłoszyła się, a Krysia chciała ją ujarzmić. Nagle hak od łańcucha zaczepił się za obrączkę i Krysia się potknęła. Jałówka była silniejsza od Krysi, silniejsza niż staw Krysinego palca, który zaczepio­ny na obrączce i na haku spłoszona jałówka wlokła po drodze znacząc krwawy ślad.
Gdy zaraz po wypadku dojechała do szpitala lekarz tylko zaszył ścięgna i naczynia, oraz skórę na kikucie. Nie trzeba było używać piły. Obrączka oderwała kość równo w stawie. Lekarz nie zatrzymywał w szpitalu i Krysia chętnie wróciła do domu, bo przecież praca, a i mała w domu. Dopiero na drugi dzień ręka spuchła i Krysia dostała wysokiej gorączki. Znów pojecha­ła do szpitala. Tym razem lekarz za trzymał w szpitalu na kilka dni. Od tego dnia Krysia nie nosi obrączki. Okazuje się, że nawet tak symboliczna biżuteria nie jest dla ludzi ciężkiej pracy.
Po ślubie Janek wspólnym wysiłkiem z teściem wybudowali dom, oborę, instalowali miejscowy wodociąg, wbudowali w łazience obok pieca bojler. Janek przeniósł z Chomęcisk swoją stodołę. Lodówkę – studwudziestolitrowy Mińsk ustawili w kuchni pod oknem. Telewizor jest w tym pokoju, do którego niekrępując dzieci mają dostęp i teściowie i Mama Tchórzyna i Janek z Krysią. W lecie jednak bardzo rzadko oglądają telewizję, tyle roboty w polu. Obrabiają wspólnie rolę Teścia, dolę Janka i resztówkę mamy Tchórzyny. Jest im wszystkim ze sobą dobrze. Mają trzy krowy, dwie jałówki, konia, źrebaka i – jak wszędzie na wsi – stado kur. Na podwórzu gulgoce stara indyczka. Ptasi drobiazg rozłazi się po całym obejściu. W stodole w oddzielnym pomieszczenia stoją niezbędne dla dzisiejszego rolnika maszyny:
Janek od piętnastu lat pracuje w fabryce mebli w Zamościu.
Pracuje w dziale kontroli.
„Wiesz Maciuś! Ja jestem chłoporobotnik — i mruga na mnie.
Ja też mrugam, wiem swoje. Janek jest też działaczem społecznym. Od lat pełni odpowiedzialną funkcję sędziego ławnika w Sądzie Karnym w Zamościu, Janek zna dobrze życie. Od jego chłopsko-robotniczego sumienia zależą czasem losy ludzi.
Na dworze wschodzi księżyc, krowy po wieczornym udoju porykują. Mama teściowa poszła zaprowadzić je do obory, a Janek z teściem wyszli sprawdzić obejście i pozamykać drób. Małgosia z Elżbietą bawią się lalkami, Krysia szykuje kolację.
Marek ugania się za szczeniakiem Muszką, który swój tłusty brzuszek na krótkich nóżkach wlecze niemal po ziemi, a Tomek podjada z zadowoleniom świeże czereśnie. Halina odurzona wraże­niami usiadła zmęczona na ławie.
Mama Tchórzyna usiadła przy stole oparta plecami o lodówkę, ja naprzeciw. Czekałem na tę chwilę długie lata. Dzieliły nas setki kilometrów i praca, która się nigdy nie kończy.
Wyjąłem magnetofon, włożyłem kasetę, nacisnąłem klawisz.
– Mamo, jak to było wtedy?

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 26

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Posterunek żandarmerii znajdował się na ulicy Goraszewskiej. Był zbyt oddalony od naszego bloku, więc tam nie chodziłem, ale znałem wielu powstańczych żandarmów. Wśród nich znajdował się znany warszawski aktor, Władysław Walter, oraz jego syn, Wawrzyniec, niezwykle sympatyczny osiemnastoletni chłopak. Władysław Walter, starszy już pan „z brzuszkiem”, zawsze tryskał humorem. Wawrzek był odbiciem ojca. Utkwił mi w pamięci moment ich spotkania na forcie po kilku dniach niewidzenia. Wawrzek, wyciągając dłoń do ojca, na powitanie ryknął tubalnym głosem: „Jak się masz, stara glino” — po czym rzucili się sobie w ramiona. Po raz pierwszy zobaczyłem Wawrzka podczas powstania, jak jechał na rowerze, prowadząc przed sobą jakiegoś mężczyznę. Obok mnie stała Karna Burczyk i zawołała Wawrzka, żeby podjechał. Odkrzyknął jej, że nie może, równocześnie wskazując pistoletem mężczyznę, który kroczył szybko przed rowerem ze smętnie spuszczoną głową. Pewnie był to volksdeutsch.

Oddziały, które przyszły z lasu w nocy z 18 na 19 sierpnia, jak również następne, przyniosły wiadomość, iż w pobliżu lasów kabackich stacjonuje węgierska dywizja honwedów. Węgrzy byli podobno przychylnie ustosunkowani do Polaków. Spotkania z nimi, aczkolwiek bardzo ostrożne, miały charakter przyjacielski. Nie kryli swojej niechęci do Niemców. W ostatnich dniach sierpnia dowództwo rejonu nawiązało z Węgrami kontakt. Przyjechało ich kilku na fort bryczką taczanką z ciężkim karabinem maszynowym, który w dowód przyjaźni zostawili w prezencie naszym. Kontakty te różnie były komentowane na Sadybie. Jedni, ufni w tradycje przyjaźni polsko-węgierskiej, twierdzili, że koniec Niemców bliski, że zwyciężymy, że Węgrzy na pewno przejdą na naszą stronę, no, a cała dywizja z artylerią to przecież siła. Inni, bardziej sceptyczni i nieufni, obawiali się, że to podstęp i że byli to pewnie przebrani Niemcy, ponieważ szpiedzy niemieccy są wszędzie. Ja przeżywałem tę wizytę pełen radości i najlepszej wiary. Przypomniały mi się zdjęcia z gazet z marca 1939 roku, na których nasi żołnierze na przełęczy w Karpatach ściskali węgierskich żołnierzy, ustalając krótkotrwałą granicę polsko-węgierską. Teraz nie miałem wątpliwości, że Węgrzy, którzy przybyli na fort, byli autentycznymi sojusznikami.

Po wojnie na cmentarzu wojskowym w Wilanowie, w kwaterze powstańców, był jeszcze ślad bytności wojsk węgierskich w czasie powstania w tym rejonie: dwa krzyże z dwoma tabliczkami metalowymi, zdobnymi w herb Królestwa Węgier, na grobach dwóch żołnierzy dywizji honwedów, których ciała przyjęła polska ziemia. Nie wiem, czy umarli oni śmiercią naturalną, czy też polegli i z czyich rąk. A może to ofiary zemsty Niemców za solidarność z nami? Te dwa węgierskie żołnierskie groby na polskim cmentarzu były dla mnie symbolem sympatii naszych narodów i polsko-węgierskiego braterstwa broni.

Ranek 24 sierpnia był względnie spokojny, postanowiłem więc wymknąć się do willi stryja, na ulicę Okrężną. Chciałem zobaczyć nasze okopy i linię frontu. Nie zdążyłem jednak wejść do środka willi, kiedy nagle od wschodu, od bagien pomiędzy ulicą Ojcowską a Okrężną, rozpoczęła się strzelanina. Niemcy przypuścili szturm. Na ścianie domu stryja białe obłoczki odpryskującego tynku zaczęły znaczyć ślady kul. Rzuciłem się na ziemię tuż przy siatce i obserwowałem w napięciu, poprzez liście dzikiego wina, przedpole rozpościerające się poza siatką. Na połowie długości przedpola, nieco w lewo, było okopane gniazdo polskiego cekaemu. Cekaem milczał. Widziałem, jak obsługa gorączkowo się z nim mocuje. Pot kroplisty wystąpił mi na czoło, a strach zjeżył włosy na głowie. Cekaem wciąż milczał. Tymczasem niemiecka tyraliera poderwała się do walki wręcz: siedem postaci w mundurach feldgrau biegło w kierunku naszego cekaemu. Zdębiałem.

Usłyszałem obok siebie czyjś krzyk: „Boże, wybiją cekaem!” Niemcy byli już około dwudziestu metrów od naszego karabinu, gdy nareszcie zaterkotał długą serią. Dostrzegłem, jak obsługa przywarła do cekaemu, a postacie w mundurach feldgrau walą się bezwładnie na ziemię. Równocześnie zorientowałem się, że spoza moich pleców, z ogrodu willi stryja, też padają strzały. Potem wybiegło stamtąd kilka skulonych postaci do kontrataku. Przez dziurę w płocie zacząłem się wycofywać na ulicę Morszyńską, żeby wrócić do domu i nie denerwować matki, która słysząc strzały i nie widząc mnie w pobliżu, na pewno rozpacza. Właśnie nadjeżdżał furą ojciec. Zgromił mnie, że oddaliłem się od domu. Kazał mi zostać przy furze, a sam wraz ze swym towarzyszem pobiegł przez dziury w parkanach w kierunku willi stryja. Czekałem w napięciu. Po kilkunastu minutach, które wydały mi się wiekiem, nastąpiła cisza. Słyszałem tylko różne przekleństwa, podniesione głosy i okrzyki: „Nosze!” „Sanitariusz!” Zdrętwiałem z trwogi o ojca. Po chwili ojciec zjawił się zdrów i cały. Za nim dwóch powstańców niosło nosze, na których leżał człowiek w mundurze feldgrau zalany krwią w okolicach pasa. Ranny cicho jęczał. Był to żołnierz niemiecki. Załadowano nosze na furę i powoli ruszyliśmy do bloku, do szpitala. W trakcie drogi ojciec opowiadał mi, że Niemcy przypuścili szturm, że naszym zaciął się karabin maszynowy, że jego obsługa poza granatami nie miała żadnej broni i gdy Niemcy poderwali się do walki wręcz, nasi z uwagi na bliską odległość nie mogli użyć nawet granatów. W ostatniej chwili uruchomili jednak cekaem i właśnie ten, którego wieźliśmy, to jeden ze ściętych serią polskiego karabinu. Ściągnął go z przedpola patrol sanitarny, gdy jęcząc wzywał pomocy. Słuchałem i milczałem, gdyż bałem się przyznać, iż byłem bezpośrednim świadkiem całego wydarzenia.

Ze względu na rannego jechaliśmy bardzo powoli. Pod koniec drogi ojciec wymienił z Niemcem kilka zdań. Gdy zajechaliśmy pod szpital, ojciec wraz ze swym towarzyszem zdjęli nosze i zanieśli rannego do sali opatrunkowej, a ja przywiązałem konie do drzewa i pobiegłem powiadomić matkę, że jestem. Aby uniknąć bury, wyrzuciłem z siebie prędko: „Tatuś przed bramą na mnie czeka” — i wybiegłem. Gdy ojciec wrócił do fury, zapytałem go o treść rozmowy z Niemcem. Ojciec uspokoił rannego, że nic mu się nie stanie, że wieziemy go do szpitala, gdzie go opatrzą. Ranny podziękował i powiedział, że mimo bólu cieszy się, iż już nie będzie musiał walczyć, że wojna się niedługo skończy i wróci do swojej rodziny. Słuchając tych słów o szczęśliwym powrocie do domu i rodziny, musiałem mieć zadowolony wyraz twarzy, bo ojciec popatrzył na mnie badawczo i po chwili wtrącił jakimś innym już, matowym głosem, jakby karcąco: „On do rodziny nie wróci. Jest śmiertelnie ranny w brzuch. Najdalej jutro umrze.”

Następnego dnia kopałem wraz z sąsiadami grób na podwórku. W innym miejscu niż dla powstańców, których chowaliśmy w ogródku generałowej, wśród zieleni. Było mi przykro i smutno, gdy składaliśmy do grobu owinięte w krwawe prześcieradło zwłoki. Jedna z sanitariuszek złożyła do grobu różaniec, z którym ranny skonał. Sąsiad nasz wykonał tabliczkę z dykty i wypisał imię, nazwisko i stopień wojskowy zmarłego. Zapamiętałem tylko stopień: Obergefreiter.

Rzadko w tych ostatnich dniach zaglądałem na górę, do mieszkania. Ze względu na ostrzał artyleryjski było to niebezpieczne. Któregoś dnia poszliśmy jednak z ojcem zobaczyć, czy szyby są całe. Chodziliśmy po pokojach, rozglądając się po sprzętach, które pokrył przeszło trzytygodniowy kurz. W łazience ojciec zobaczył zachowaną w misce wodę i zdecydował się ogolić. Ja tymczasem przywarłem do okna sypialni. Od strony Wilanowa poprzez korony drzew widoczna była barykada przy moście, a na forcie jak na dłoni na przedpiersiu zewnętrznego wału artyleryjskiego — stanowiska naszych utwierdzone pakami papieru i falistą blachą z dawnych rosyjskich umocnień. Z okna kuchennego rozciągał się widok na miasto. Ponieważ dom nasz był najwyższy w dzielnicy, z trzeciego piętra dymy pożarów i ogień z płonących domów Ochoty, Woli, Śródmieścia, Starego Miasta i Czerniakowa widoczne były jak na dłoni. Zachowane niektóre wieże kościołów i budynek Prudentialu pozwalały rozeznać się w topografii poszczególnych dzielnic. Z prawej strony zamglona dymami widoczna była kratownica istniejącego jeszcze mostu kolejowego średnicowego. Nad Śródmieściem pikowały sztukasy. Po każdym zniżeniu lotu nasze zachowane cudem szyby drżały w nie domkniętych oknach, ja odczuwałem lekki wstrząs, do uszu dochodził odgłos detonacji, a w miejscu pikowania samolotu wykwitał ku górze słup czarnego dymu. Nagle rozległ się terkot karabinu maszynowego, a za nim huk eksplodujących granatów. Spojrzałem w kierunku jeziora, skąd można było się spodziewać ataku Niemców. Od strony Siekierek dochodziły odgłosy tej kanonady. Nasza ulica, na której zwykle panował dość duży ruch, była całkowicie pusta. Z bloku wybiegł patrol sanitarny: dwie sanitariuszki z opaskami Czerwonego Krzyża dźwigały złożone nosze. Szczególnie utkwiła mi w pamięci blondynka ubrana w niebieską sukienkę w białe groszki. Dobiegły ulicą Świerkową i zniknęły mi z oczu za rogiem ulicy Zielonej, w którą skręciły.

Nagle usłyszałem przeraźliwy sześciokrotny zgrzyt, jak gdyby ktoś w pustym pomieszczeniu skrobał po szybie metalowym grzebieniem. Do kuchni wpadł ojciec z na wpół namydloną twarzą, krzycząc: „Miotacz min! Natychmiast na dół!” Rzuciliśmy się obydwaj do drzwi i błyskawicznie zjechaliśmy po poręczy. Z podziwem spojrzałem na ojca, który mając już czterdzieści cztery lata, zjechał za mną po poręczy jak sztubak. Jego twarz ogolona do połowy, a do połowy namydloną czyniła całą sytuację groteskową. Ledwie stanęliśmy na nogach, gdy domem wstrząsnęła seria piekielnych podmuchów, drzwi na klatce schodowej zaczęły trzaskać, a futryny trzęsły się w posadach. Rozległo się sześć szybko następujących po sobie detonacji. Niemcy obłożyli Sadybę po raz pierwszy ogniem moździerzy salowych. Ojciec kazał mi zostać w piwnicy. Sam zmył mydło z twarzy, założył furażerkę, zarzucił na ramię sztucer i ruszył na fort.

Usiadłem w korytarzu piwnicznym, wśród leżących wzdłuż niego rannych, i w milczeniu przysłuchiwałem się odgłosom kanonady. Około piątej po południu ogień artyleryjski zmalał, potem ucichł. Dochodziły tylko odgłosy dalekiej strzelaniny z miasta. W piwnicy zaczęto nawoływać sanitariuszki. Wyszedłem na zewnątrz.

Słońce spadało ku zachodowi. Na podwórku od strony kuchni zaczęli się pojawiać ludzie. Ku klatce schodowej numer 7 zdążały patrole sanitarne z rannymi.

Z mieszkania generałowej, w którym była sala operacyjna, dochodziły jęki jakiejś kobiety. Spojrzałem w tamtym kierunku i dostrzegłem przez okno lekarza z gazą na twarzy, pochylającego się nad kimś leżącym na stole. Nie mogłem oderwać wzroku. Przysunąłem się bliżej do okna. Siostra ubrana w biały fartuch, starsza już kobieta, podawała doktorowi kolejno najpierw zakrzywiony jak kosa nóż, a po chwili piłę, która przypominała mi bukfel do cięcia rur. Lekarz pochylił się jeszcze bardziej nad leżącą postacią i rozległ się nieludzki, przejmujący do szpiku kości skowyt. Krzyki i jęki kobiety mieszały się z czyimiś przekleństwami. Zrozumiałem — amputacja. Nie wiem, dlaczego przypomniała mi się przeczytana przed paroma tygodniami książka Axela Munthego Czerwony krzyż i żelazny krzyż. Zrobiło mi się słabo.

Przeszedłem do ogrodu, błądząc bez celu. Właśnie szła gromada żołnierzy z kierunku fortu. Wśród nich rzuciła mi się w oczy wysoka postać rotmistrza[1], co poznałem po trzech gwiazdkach na berecie i proporczykach kawalerii na kołnierzu. Ubrany był w czarny beret, angielską bluzę, polskie bryczesy i buty z cholewami. Przy boku na pasie w kaburze tkwił pistolet. Widząc, że pożeram go oczami, mrugnął do mnie wesoło i skręcił do mieszkania doktora Szczubełka.

Postać rotmistrza przesłoniła mi na chwilę w pamięci przerażający widok operacji, który powrócił znów ze-wzmożoną siłą. Usiadłem na skarpie nad fosą. Parę metrów dalej jeden z powstańców moczył w fosie nogi, a jego pistolet leżał obok zzutych przed chwilą, pięknych oficerskich butów. Przysunąłem się do niego i zacząłem najpierw cicho, a potem głośno podziwiać parabellum. Powstaniec dał się wciągnąć w rozmowę, a ja słuchając o zaletach pistoletu, byłem wniebowzięty. Z niechęcią spojrzałem więc na młodą blondynkę, która do nas podeszła. W tej samej granatowej spódnicy i białej bluzce, z biało-czerwoną opaską na ramieniu, widywałem ją niejednokrotnie wędrującą z fortu przez ogród i z powrotem. Aczkolwiek zawsze patrzyłem na nią, a raczej na jej opaskę, z zazdrością, w tej chwili poczułem do niej nieprzepartą niechęć. Była starsza, miała opaskę, a ponadto „mój żołnierz” zachowywał się tak, jak byśmy przed chwilą w ogóle nie rozmawiali. Zrezygnowany poszedłem w kierunku naszej klatki schodowej.

Przed klatką schodową, obok słupka ogrodzenia osłaniającego trawnik, ktoś mnie zaczepił: „Dzień dobry, Maciek, co z Antkiem?” Dopiero po chwili w powstańcu ubranym w niebieski kombinezon i dzierżącym w dłoni pięknie oksydowanego zrzutowego stena poznałem Józia Wardeckiego z Czerniakowa, starszego o kilka lat od Antka chłopca, którego moja babka w pierwszych latach okupacji uczyła niemieckiego. Ucieszyłem się i poczułem się dumny z tej znajomości, zwłaszcza że moi rówieśnicy widząc rozmowę prowadzoną ze mną jak równy z równym przez powstańca o „takim uzbrojeniu i żołnierskim moderunku”, rozdziawili gęby z zazdrości. Powiedziałem Józiowi, co wiem, a właściwie, że nic nie wiem o Antku, zapytałem o Genka, młodszego brata Józia, z którym Antek chodził do szkoły. Józio również nic o nim nie wiedział. Tymczasem podszedł do nas jakiś kolega Józia, z zawiniętą bandażem głową, ubrany w niemiecki mundur i polski frencz. Miał pseudonim „Bystry”. Dostał na forcie odłamkiem w głowę podczas ostrzału artyleryjskiego. Pytanie Józia o Antka tak mnie wówczas wyrwało z rzeczywistości, że nie słuchałem dalej ich rozmowy, myślałem o bracie… Ocknąłem się, gdy Józio zaczął się żegnać. Spieszył się. Szedł na stanowisko nad jeziorem.

„Bystry” powiedział mi, że leży w szpitalu pod siódemką i że gdybym mógł skombinować papierosów, to byłby mi bardzo wdzięczny, mogę go odszukać w sali po lewej stronie od wejścia. Pobiegłem pędem do matki i wyłuszczyłem swą prośbę, akcentując: „To dla «Bystrego», który jest ranny.” Dostałem kilka haudegenów i pobiegłem żywo do mieszkania generałowej. W drzwiach zatrzymała mnie jakaś siostra. „Dokąd?”, zapytała. „Do «Bystrego»„, odpowiedziałem. Mruknęła niechętnie i wpuściła mnie. W dawnym salonie generałostwa, o dwóch oknach, stało kilka tapczanów i łóżek, na których leżeli ranni. „Bystry” siedział na tapczanie. Z uśmiechem wziął ode mnie papierosy, dziękując i dzieląc się nimi z towarzyszami niedoli. Ciekawie rozglądałem się po sali. Znów przypomniała mi się książka Axela Munthego i opisany tam szpital polowy. Musiałem zaraz wyjść, bo akurat był czas posiłku. „Bystry” na pożegnanie zachęcał mnie do następnych odwiedzin.

Wróciłem przed naszą klatkę schodową. Na stopniach wejściowych matka z babcią i panią Szczerkowską oraz nianią małej Tereski obierały jabłka na marmoladę dla żołnierzy. Tereska o dwa kroki dalej dreptała niezdarnie, trzymając się drutu ogradzającego trawnik. Stanąłem w odległości jakichś trzech metrów od klatki, znów wracając myślą do oglądanej operacji. W ogrodzie panował ruch, przechodzili wciąż żołnierze, łącznicy, sanitariuszki. Nagle za figurą Matki Boskiej w ogródku generałowej dostrzegłem obłok ziemi i dymu. Powietrze wokół pociemniało, równocześnie rozległa się potężna detonacja i prąd sprężonego powietrza uderzył mnie z taką siłą, że aż zachwiałem się na nogach. W sekundę później usłyszałem rozdzierający krzyk dziecka, który umilkł nagle, ustępując krzykom kobiet. Obejrzałem się. Przed klatką była kotłowanina. Babcia niezdarnie podnosiła się z ziemi i ciągnęła za rączkę wyrywającego się Janka. Niania Tereski krzyczała rozpaczliwie, podnosząc dziecko. Z otwartej buzi Tereski sączyła się wąska strużka krwi. Ktoś pobiegł do klatki numer 7 po sanitariuszkę. Przybiegła natychmiast siostra o czarnych, siwiejących włosach, ubrana w granatowy tenisowy żakiet. Wzięła delikatnie „lejące się przez ręce” dziecko i pobiegła w kierunku sali operacyjnej. Niania Tereski zanosiła się szlochem.

Tymczasem powietrze raz po raz przeszywały eksplozje pocisków. Z fortu wybiegło kilku żołnierzy z bronią w rękach, kierując się ku Jezioru Czerniakowskiemu. Niemcy przypuścili powtórny szturm czołgami na oddziały broniące brzegów jeziora. Patrząc na naszych żołnierzy, byłem spokojny — wiedziałem, że odeprą atak.

Zszedłem do piwnicy. Detonacje nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Myślałem o Teresce — szpital tuż, tuż, pomoc natychmiast, na pewno wyzdrowieje. Niestety, za półtorej godziny przyniesiono z powrotem ciało Tereski. Odłamek, który ją uderzył w plecy, przebił opłucną — krwotok i koniec.

Gdy wyszedłem potem przed klatkę, na stronę ogrodu, zobaczyłem szereg noszy, na których leżały nieruchome postacie. Po chwili dopiero zdałem sobie sprawę, że to polegli czekają w kolejce na pogrzeb. Rząd noszy ciągnął się wzdłuż muru aż do narożnika domu, w głąb ogródka generałowej. Wzrok mój padł na pierwsze nosze. Coś na nich było znajomego. Buty z cholewami? Wielokrotnie takie widziałem. Niemieckie bryczesy? Też. Już wiem. Brązowy golf i żylasta ręka. Tak, to ten, jak go w myślach nazwałem, robotnik z pogrzebu kapitana „Korwina”. Tak stalowo wówczas trzymał i prezentował broń. Chłód mnie przejął. Spojrzałem na następne nosze, nakryte białym zakrwawionym prześcieradłem. Leżące ciało było jakieś krótkie, drobne, dziecinne. Odkryłem prześcieradło — granatowa sukienka w białe groszki i wystające spod niej dwa krwawe kikuty, a obok koszyk i dwie stojące ludzkie stopy z odpiłowanymi kośćmi podudzia.

Boże! Przecież ja tę dziewczynę widziałem dziś dwukrotnie. Tak! Jak biegła z noszami, a później —tak, chyba to ona — jak na stole krzyczała, gdy doktor… Skamieniałem.

Z odrętwienia wyrwał mnie stuk młotka. W lewo od klatki numer 7, pośrodku trawnika, jeden z naszych młodych sąsiadów, Henryk Cypel, szykował trumnę dla swego młodszego brata, Marka. Na krótkim rękawie jego koszuli lśniła czerwień powstańczej opaski. Twarz miał postarzałą o kilkanaście lat. Nie śmiałem do niego podejść. Gardło mi się jeszcze bardziej ścisnęło. Millo, Kitalla, Majewski, teraz Marek. Ginęli w obronie własnego domu. Tu się wychowali, kopali piłkę na szkolnym boisku. Przecież jeszcze na początku okupacji zjeżdżaliśmy razem na nartach z fortowych wałów. Przypomniał mi się wczorajszy wieczorny apel na dziedzińcu fortowym. Stojąca w dwuszeregu kompania śpiewała: „Twierdzą nam będzie każdy próg…”

Wróciłem wzrokiem do rzędów noszy. Obok przed siatką oddzielającą ogródek, nieco z prawej strony, stały nosze, na których leżały jakieś zwęglone niby krokwie czy belki. Po co na noszach jakieś krokwie? W drzwiach klatki schodowej zobaczyłem kątem oka dwie kobiety — wnioskując po rozmowie, sanitariuszki. „Ile jest jeszcze do pochowania?”, słyszę i nie słucham dalej, co mówią. Myśl moja powraca do wszystkich okropności, których dzisiaj byłem świadkiem. W pewnej chwili wpada mi w ucho głos jednej z sanitariuszek: „… ten spalony sierżant za jeziorem w willi.” Spoglądam na nosze przy siatce. A więc to te spalone „krokwie”? Straszne.

Rano wyszedłem do ogrodu. Pani Władzia, wychowawczyni dzieci państwa Rzepeckich, i zięć pani Morawskiej szli z łopatami. Poszedłem i ja, choć mnie odpędzali. Nie pomogło. Wiedziałem, że muszą się zmęczyć. Zmęczyli się i kopaliśmy razem. Najpierw pogrzebaliśmy sanitarniuszkę. Nogi też złożyliśmy do grobu. Trumny nie było. Zięć pani Morawskiej zatknął tabliczkę z dykty z napisem: „Halina z Hercogów Zagrodzka, sanitariuszka «Scarlett», lat 22, poległa dnia 25.VIII.1944 r.”

Po południu ojciec przyniósł z fortu skrzynię po pancerfaustach. Mocna była, okuta metalowymi płaskownikami. Poszliśmy do mieszkania państwa Szczerkowskich. W ostatnim pokoju na wprost korytarza leżała na tapczanie Tereska. Jak duża lalka z wosku. Na umytej buzi nie było już krwi. Ciałko spowijał wokół pasa i piersi bezużyteczny teraz bandaż. Otworzyliśmy skrzynię. Młotkiem i obcęgami wyrwaliśmy drewniane łożyska po pancerfaustach. Ktoś wyścielił dno jakimś prześcieradłem. Ojciec w milczeniu ułożył w skrzyni Tereskę. Wieko nie domykało się, bo skrzynia była za płytka, więc wrzasnął na mnie, bym przyniósł kawałek drewna, to się podłoży pod wieko. W milczeniu pobiegłem do kuchni. Miałem żal do ojca, że na mnie krzyczy. Bezradnie szukałem odpowiedniego drewna za piecem, gdy nagle z pokoju, gdzie była Tereska, doszedł mnie szloch. Stanąłem w drzwiach. Ojciec, klęcząc nad skrzynią, z trudem opanowywał łkanie. Nie pamiętam, kto prócz mnie i pani Szczerkowskiej był przy tym.

Grób dla Tereski kopaliśmy jak zwykle z panią Władzią. Był to już drugi rząd grobów. Kopaliśmy pomiędzy dwoma krzakami bzu.


[1] Był to rotmistrz „Jeżycki” — Lech Głuchowski, dowódca Dywizjonu „Jeleń”. 15 września ciężko ranny przy ulicy Chełmskiej, nie chcąc wpaść w ręce Niemców, odebrał sobie życie.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 25

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Od tego pierwszego ostrzału artyleria niemiecka już stale nie dawała nam spokoju. Nie było dnia, żeby na Sadybie nie padały pociski. Mimo iż na naszym domu powiewała flaga Czerwonego Krzyża, Niemcy zaczęli również „macać” blok. Chyba 21 sierpnia pierwszy niemiecki pocisk uderzył w nasz dom od strony ulicy Powsińskiej. Trafił w mansardowe mieszkanie trzeciego piętra. Na klatce schodowej pomiędzy drugim a trzecim piętrem ziała duża, około półmetrowej średnicy dziura. Tynk i gruz oraz liczne metalowe odłamki walały się po schodach.

Następne pociski wystrzelone zostały z czołgu, który podjechał od strony Wilanowa pod barykadę przy moście na ulicy Powsińskiej. Uderzyły one w mieszkanie doktora Szczubełka, ale zaraz zjawili się murarze i załatali dziurę w ścianie. Wśród nich z radością zauważyłem pana Zieińskiego, który przed wojną pracował w Nowym Dworze i w Modlinie na budowach mojego ojca.

Gdy patrzyłem na to odbudowywanie świeżego zniszczenia, otucha i nadzieja wstępowały w moje serce. Zdawało mi się, że życie wraca znów do normalnego biegu. Jednakże inne prace budowlane sprowadziły mnie niebawem na grunt powstańczej rzeczywistości, wszystkie bowiem piwnice w bloku zostały ze sobą połączone otworami w ścianach dzielących poszczególne człony budynku, tak że można było obejść cały blok, nie wychodząc na zewnątrz. Nad przekuwaniem otworów czuwał, sam wkładając w to wiele pracy, nasz bohaterski dozorca, Czesław Zachewicz. Przypomniało mi się, jak w roku 1939, podczas oblężenia Warszawy i stałych bombardowań, krążyliśmy z bratem piwnicami pod ulicą Marszałkowską 81 i 81a. Zdawałem sobie więc teraz sprawę, że otwory przekuwano po to, żeby można było przejść do drugiej piwnic cy, jeśli bomby zasypią wejście do jednej. Gdy pomyślałem o takiej ewentualności, włosy zjeżyły mi się na głowie i miałem wrażenie, że słyszę znów gwizd bomb lecących nam na głowę. „Przedsmak” bomb lecących na głową przeżyłem zresztą w tym samym dniu.

Było około południa, kiedy zjawił się w piwnicy jakiś żołnierz dopytujący się o moich rodziców. Matka od razu wybiegła z naszego kojca. Czekała przecież ciągle na wiadomość od Antka, tym bardziej że pani Irena Symonowiczowa już kilkakrotnie otrzymywała wieści od swego męża, który walczył na Mokotowie. Wybiegłem razem z matką. Przed nami stał młody chłopak ubrany w polski frencz oficerski, granatowe bryczesy oraz granatowy beret z białym orłem na czerwonym rombie. Z szyi zwieszał mu się pleciony łańcuszkowo biały bawełniany sznur, na którym zaczepiony był zatknięty za pas pistolet. Żołnierz niestety nie przynosił wiadomości od Antka, tylko od znajomych z Mokotowa, od ciotki Frynki Bagińskiej i jej rodziny. Żyją i pozdrawiają — to wszystko. Matka wpatrywała się bez słowa w granatowe bryczesy chłopca (mój brat w ostatnim roku też chodził w granatowych bryczesach), wreszcie podziękowała za pozdrowienia i zaproponowała mu zupę. Chłopak chętnie przyjął zaproszenie. W pralni, która spełniała rolę wspólnej stołówki, matka szybko postawiła przed nim talerz treściwej kartoflanki. Chłopak dorwał się do jedzenia jak zgłodniały wilk. Głośne siorbanie przerywał opowieścią o Mokotowie, walkach i przeżyciach. Mówił zwięźle. Dłuższa była opowieść chłopca o jego osobistych losach. Przed kilkoma dniami stracił brata. „Byliśmy razem w jednym oddziale. Gdyśmy poszli do ataku, otrzymał postrzał w czoło. Zginął na miejscu. Został mi po nim ten pistolet.” Tu wskazał ręką na tkwiące za pasem parabellum, na którym od kilku minut spoczywały moje oczy. Matka z trudem powstrzymywała łzy, dopełniając talerza, a równocześnie zwracając mi uwagę, żebym zszedł z piwnicznego okna, bo właśnie rozpoczął się ogień artyleryjski i słychać było coraz bliższe gwizdy pocisków i detonacje. Nie zwracałem uwagi na jej napomnienia. Nadszedł właśnie stryj i zaczął wypytywać żołnierza o sytuację na Mokotowie, przekrzykując wybuchy pocisków. Twardo siedziałem dalej na parapecie, pożerając wzrokiem parabellum. Stryj niecierpliwie wysłuchiwał opowieści żołnierza zagłuszanych kolejnymi eksplozjami i pomieszanych z coraz natarczywszymi napomnieniami matki, wreszcie nie wytrzymał i rzucił w moim kierunku: „Do jasnej cholery, złaź z okna!” Przyjąłem to jak rozkaz. Ledwie odszedłem od okna, dał się słyszeć najpierw przejmujący świst, a potem potężny huk. W piwnicy zrobiło się ciemno — z kuchni, na której grzała się kartoflanka, zaczęły się wydobywać kłęby sadzy i dymu. Na miejsce, gdzie przed chwilą siedziałem, posypały się zwały cegieł. Pocisk uderzył w komin.

Po kilku godzinach ostrzał ustał. Stryj wrócił na swój posterunek, a żołnierz pożegnał się i poszedł do Komendy Placu. Ja wyszedłem do ogrodu. Tutaj panował zwykły codzienny ruch, tak jak by przed chwilą nic się nie stało.

Południowe bombardowanie artyleryjskie nie obeszło się bez ofiar. W najbliższym sąsiedztwie, w mieszkaniu państwa Krukowskich, od odłamka czy zbłąkanej kuli zginęła jedna z uciekinierek z miasta, starsza już kobieta. Pochowano ją potem na podwórku, nie opodal miejsca, w którym w 1939 roku znajdowały się mogiły naszych poległych. Wkrótce po tej stronie podwórka przybyła jeszcze jedna, tym razem „pokojowa” mogiła. Pod oknem Leszka Rossowskiego pochowano jego babcię, blisko osiemdziesięcioletnią staruszkę, która zmarła śmiercią naturalną. Wnuk, kapral „Leszek” z Batalionu „Zośka”, przeżył ją tylko kilka dni. Zginął 30 sierpnia, podczas bombardowania na ulicy Zakroczymskiej 7.

Zszedłem nad fosę. Na wprost klatki schodowej numer 3 starszy już powstaniec, około trzydziestki, odłożywszy na bok pepeszę, usiadł na drewnianym mostku wędkarskim, zdjął oficerki, rozwinął onuce, podciągnął do góry rozsznurowane nogawki bryczesów i zanurzył nogi w wodzie. Wkrótce podeszło do niego kilku żołnierzy i łączniczki — wywiązała się rozmowa. Siadłszy skromnie z boku na skarpie, przysłuchiwałem się. Snuł opowieść o walkach na placu Bernardyńskim. Niemcy zaatakowali barykady szerokim frontem, przy użyciu czołgów. Gwałtowność ataków spowodowała panikę wśród obrońców. Zaczęli się wycofywać. Jakiś oficer dał rozkaz wycofania się na fort. Na szczęście odsiecz, w której uczestniczył ów „powstaniec z pepeszą”, jak go zanotowałem w pamięci, nadeszła w porę i uratowała sytuację. A sytuacja była tragiczna, bo tyły Sadyby zostałyby całkowicie odsłonięte i Niemcy bez trudu zajęliby całą dzielnicę. Autor opowieści nie miał słów oburzenia, określając niefortunnych obrońców barykady jako maminsynków, Józików, paniczyków, którzy stchórzyli i usłuchali rozkazu jakiegoś szpiega. „Powinno się ich oddać pod sąd wojenny za opuszczenie stanowisk!”, grzmiał.

Żal mi było tych chłopców, ale równocześnie nie mogłem im darować odejścia ze stanowisk. Walka, odwrót, bohaterstwo, tchórzostwo, szpiedzy — różne myśli zaczęły mi się kłębić w głowie.

Po incydencie z barykadą na Czerniakowie zapanowała psychoza wyszukiwania volksdeutschów i szpiegów, mimo iż zaraz po opanowaniu Sadyby przez naszych powstańcza żandarmeria aresztowała wszystkich miejscowych volks-deutschów, gromadząc ich w jednej z kazamat w południowo-zachodnim narożniku fortu, oraz mimo iż obowiązywał rozkaz Komendanta Placu, nakładający obowiązek meldowania się uciekinierów z miasta u komendantów bloków. Teraz jednak w każdym nieznajomym doszukiwano się volksdeutscha lub szpiega. Ta podejrzliwość naraziła na przykrości kilku cichych i spokojnych, uczciwych mieszkańców Sadyby. Nie obeszło się też bez wypadków nadużycia władzy. Niemniej jednak każdy wnikliwie obserwował otoczenie i wszystkich nowo przybyłych.

U pani Boczarowej zamieszkała jedna z uciekinierek, starsza już kobieta, z maleńką dziewczynką. Wiek uwalniał ją całkowicie od podejrzeń, a jednak… Pewnego dnia ktoś zobaczył, że gdy mała coś zbroiła, „stara”, jak ją nazwałem w oburzeniu, zaczęła bić dziewczynkę otwartą dłonią po buzi. Ponieważ taki brutalny sposób karcenia dzieci nie należy do polskich obyczajów, „stara” z miejsca wydała się wszystkim podejrzana. Doniesiono żandarmerii i zabrano „starą” na przesłuchanie. Nie wiem, jak sprawa ta się zakończyła ostatecznie.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 2.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

W planie tegorocznego urlopu, poza Kazimierzem odnotowana była Borowina Starozamojska – odwiedziny u Janka.
W dniu 19 lipca skwarny dzień na przystanku PKS w Kazimierzu wsiedliśmy do luksusowego, klimatyzowanego autobusu pośpiesznego.
Droga wiodła przez Lublin, w którym przed dwudziestukilku laty mieszkałem przez pięć lat.
Nie mogłem teraz poznać miasta. W miejscu gdzie chodzi­liśmy za cmentarz na pola koło starej cegielni przygotowywać się do egzaminów – kompleksy domów LSM i miasteczka Uniwersy­teckiego. Dalej tam, gdzie za moich akademickich czasów była polna wyboista droga, na której nie mogły się wyminąć dwie furmanki, teraz szeroka dwupasmowa wyasfaltowana autostrada lubelskiej trasy „WZ”. Dwa nowoczesne Dworce autobusowe -jeden na targowisku pod „Czwartkiem”, drugi tuż koło nowego dworca kolejowego „Lublin Północny” niczym nie przypominały dawnego przystanku PKS koło baru „Pod koziołkiem” pomiędzy Świętoduską a Lubartowską na małym placyku na tyłach ratusza. Z dworca PKS, nowoczesną, niedawno przebitą arterią, wyjechaliśmy na ul. Kunickiego. Po lewej stronie ulicy Kunickiego, tam gdzie kiedyś wznosiły się stare rudery dziś olbrzymia, nowocze­sna dzielnica mieszkaniowa ciągnąca się aż do Majdanka. Za Majdankiem szeroka, dwupasmowa jezdnia. Jak ostatni raz jechałem tędy była to wąska klinkierowa droga.
Pomyślałem o Krasnymstawie, gdzie Ojciec w czterdziestych latach budował wodociągi, o Chomęciskach gdzie najpierw w czterdziestym siódmym, a później w sześćdziesiątym czwartym odwiedziłem Jasia.
Jak znajduję te miejsca!?
Dojeżdżając do Krasnegostawu dostrzegłem po lewej stronie rząd jednopiętrowych willi, a dalej nowoczesne bloki. Za nowym dziewiętnastowiecznym kościołem autobus skręcił w lewo.
Gdy kiedyś w 1947 pomagając Ojcu dokonywałem przy pomocy niwelatora pomiarów przekroju terenu wzdłuż jezdni pod przyszłe przewody wodociągowe i kanalizacyjne, ulica była wąska a jej nawierzchnię stanowiły tradycyjne kocie łby. Dziś autobus sunął miękko po gładkim asfalcie. Koło dawnego więzienia skręciliśmy w lewo na teren nowoczesnego dworca PKS. Dopiero po dłuższej chwili, gdy autobus przystanął uświadomiłem sobie, że jestem na terenie dawnego targowiska, na którym zawsze śmierdziało końskim i krowim gnojem. Dziś autobus zajechał pod kryte betonowymi płytami nowoczesne perony.
Im bliżej Starego Zamościa stawałem się coraz bardziej podniecony. Moje podniecenie udzielało się także Halinie.
W Izbicy, zaraz za zakrętem wówczas w czterdziestym siódmym stał tu jeszcze wypalony wrak czołgu, który omijając wtedy stary prychający Leyland musiał zwalniać tarasując wąską jezdnię swoim pudłem. Teraz, gdy przejeżdżaliśmy obok tego miejsca minął nas w pełnym biegu równie luksusowy jak nasz autokar wiozący jakąś wycieczkę Polonii.
Byłem cały napięty. Czy dobrze wskażę kierowcy miejsce gdzie chcielibyśmy wysiąść?  Jak teraz wyglądają Chomęciska?
Przypomniała mi się leżąca na skraju wsi tuż pod lasem Chomeńskim, kryta strzechą, budowana „na zrąb” chałupina Tchórzów. „Chata za wsią” – bez światła, bez studni, na dnie której leżały stosy min moździerzowych.
Wówczas w czterdziestym siódmym Tchórzyna przeniosła już chałupę z Borowiny z powrotem do Chomęcisk, na stare miejsce. Pamiętam dobrze tę chałupę. Z sieni wchodziło się do kuchni, w której królował olbrzymi piec z okapem.
W piecu w głębi w chlebowym palenisku Mama Tchórzyna piekła zawsze chleb wkładając go w pieczarę na długiej drewnianej łopacie otaczając następnie żarzącymi się węglami, które zagarniała starą drewnianą kociubą. Za kuchnią była mała izdebka, a po lewej stronie duża izba, zaś po prawej stronie od kuchni obórka, w której wówczas w czterdziestym siódmym ryczały biało-czarna jałóweczka i stara, kilkunastoletnia krowina z wojennym niemieckim metalowym kolczykiem w kłapciastym uchu.
Jak tam dzisiaj?
Dopiero gdy dostrzegłem z lewej strony krzyż przydrożny przy klinkierowej drodze prowadzącej w lewo w głąb wsi, zorientowałem się, że minęliśmy Chomęciska.
Wstałem z fotela, stanąłem obok kierowcy obserwując krajobraz po obu stronach drogi. Autobus zatrzymał się przed drogowskazem skierowanym na wschód z napisem „Udrycze 4 km. Wiedziałem, że jestem na miejscu. Jeszcze tylko 1200 metrów piechotą. Tam dalej za sadem dawnego folwarku Borowina mieszka Janek.
Halina była również bardzo podniecona.
– Zapytaj kogoś, może wysiedliśmy w złym miejscu?!
Wiedziałem, że to tu. Byłem pewien. Tylko droga jest inna, wyłożona klinkierem, nie taka wyboista polna jak kiedyś. Wtedy w czterdziestym siódmym, gdy wędrowałem z Jankiem miała głębokie koleiny i chałup było mniej i wszystkie kryte strzechą. Dziś idąc z Haliną i Małgosią mijaliśmy murowańce, z czerwonej, szarej lub białej cegły. Mimo to byłem pewien swego. Przed sadem po prawej stronie droga prowadząca w prawo i tabliczka informacyjna wskazująca drogę do składów chłodni. Gdy doszliśmy do ogrodzenia sadu usłyszeliśmy z tyłu turkot wozu.
Halina nie wierzyła, że idziemy w dobrym kierunku.
– Musisz zapytać – powiedziała.
W naszym kierunku zbliżał się wóz ogumiony, zaprzężony w kasztana. Siedział na nim czerstwy mężczyzna około sześćdziesiątki w słomianym farmersko-kowbojskim kapeluszu na głowie.
– Proszę pana! Czy do Jana Tchórza to jeszcze daleko? – zapytałem.
– Tego Jana Tchórza to trzeba, gałgana, dobrze wylać. Zaprosił gości, a sam nie wyszedł na ich spotkanie! W polu robi – odpowiedział mężczyzna – Ja jestem jego teść. Siadajcie.
Wgramoliliśmy się na wóz, przywitaliśmy się z Teściem serdecznie. Małgosia nie posiadała się ze szczęścia. Po raz pierwszy w życiu jechała wozem zaprzężonym w konia. Wkrótce wóz skręcił w prawo, osłoniły nas drzewa czereś­niowego sadu, wjeżdżaliśmy w obejścia.

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 1.

Po moim Tacie – Macieju Piekarskim – został osobliwy utwór literacko dziennikarski zatytułowany „Dzieje rodziny Tchórzów”. Tekst powstał w 1976 roku. Oryginał jest w maszynopisie dlatego nie zamieszczam ani skanu ani zdjęcia.

W czasie okupacji niemieckiej moi dziadkowie, a rodzice Taty – Janina Karolina z Adamskich Piekarska i Bronisław Michał Piekarski adoptowali dziecko z Zamojszczyzny. Mój stryj Jan jechał do Oświęcimia. Kolejarze na Dworcu Wschodnim usłyszeli dobiegający z bydlęcych wagonów płacz dzieci i narażając życie postanowili je uratować. Całą historię Tata opisał w swoich wspomnieniach z czasów wojny zatytułowanych „Tak zapamiętałem”. Ale nie ma w nich wyodrębnionej historii samej Tchórzyny, bo w końcu „Tak zapamiętałem” to książka autobiograficzna.

„Dzieje rodziny Tchórzów”, aczkolwiek z mojego punktu widzenia napisane na tyle emocjonalnie, że brak w nich dystansu, jaki jest konieczny, by tego typu książka lepiej się czytała, to jednak właśnie przez ten brak dystansu pokazują ogromną wrażliwość mojego Ojca. Pokazują, jak on to przeżywał, jak kochał ten temat i jak pokochał całą rodzinę swojego adoptowanego brata.

Tekst jest też rodzajem reportażu z wizyty stryja Janka u nas i naszej u niego. Jestem jedną z bohaterek tego tekstu. Może kiedyś napiszę swoją wersję tamtej wizyty na Zamojszczyźnie.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

Maciej Piekarski
DZIEJE RODZINY TCHÓRZÓW
Z SZUFLADY OJCA

Od dawna nurtowała mnie ta sprawa. Minęło przecież od tamtego czasu 33 lata.
Wielokroć przez ten czas otwierałem szufladę odziedziczonego po ojcu biurka. Wpadała mi w rękę żółta koperta. Znajduje się na niej wykonany ręką Ojca równym, wprawnym pismem: wyblakły już dzisiaj nieco napis: „Listy Tchórzyny”. Częstokroć otwierałem kopertę. Leżą w niej częściowo zaczerwienione od grzyba kartki zapisane niewprawnym pismem. Wśród nich jedna z tekstem zapisanym na maszynie, z nadrukiem w języ­ku niemieckim: „Polnisches Hilfskomitee Hauptausschuss”. Niżej pieczątka w czerwonym tuszu i niemiecki podpis.
Wśród listów są też trzy zdjęcie.
Jedno z nich przedstawia maleńkiego chłopczyka z ogoloną główką leżącego w żelaznym łóżeczku. Jego duże oczy zdradzają jakby przerażenie.
Drugie zdjęcie przedstawia tego samego chłopca. Ma już włosy. Są ciemne, spadają mu grzywką na czoło. Buźka uśmiech­nięta, a w oczach wesoły błysk.
I wreszcie trzecie zdjęcie. Na tle siatki jakiegoś ogro­dzenia siedzi sztywno na krzesełku wiejska kobieta. W spraco­wanych dłoniach trzyma torebkę. Po obu stronach kobiety stoją dwaj chłopcy ubrani w nieco przydługie spodenki sięgające niemal do kolan. Ten chłopiec z prawej strony trochę wyższy, ma około 12 lat. Ten z lewej wygląda na lat siedem. Obydwaj stoją sztywno wyprostowani trzymając przed sobą w dłoniach święte obrazki.
W 1986 roku, któregoś majowego wieczoru znów sięgnąłem po koperty. Wyjąłem listy i zdjęcia. Patrząc na zdjęcia porówny­wałem zdjęcia kobiety i zdjęcia tego maleńkiego chłopczyka z ogoloną główką w żelaznym łóżeczku.
Wspomnienia o tej kobiecie, o jej dzieciach wróciły jak by to było dziś. Postanowiłem napisać artykuł o Janku. Tego samego wieczora usiadłem przy ojcowym biurku. Rano artykuł był gotów. Zatytułowałem go „Syn dwóch matek”, i wysłałem do redakcji „Stolicy”. Ukazał się 20 czerwca.
Musiałem teraz napisać do Janka – wysłać mu „Stolicę”.
Nie widzieliśmy się 12 lat. Czekałem na wolną sobotę 3 lipca. Drugiego lipca naszkicowałem brudnopis listu. Długo go pisałem.
Nie zdążyłem wysłać tego listu.
Trzeciego lipca, gdy wracając z miasta włożyłem klucz do zamka u sąsiadki naprzeciw otworzyły się drzwi.
– Panie Maćku ma Pan gościa! – Zza pleców Pani Hanki dostrzegłem czarną czuprynę Janka.
Długo trwało powitanie. Stojąc w pokoju Pani Hanki, obejmując Janka, trzymany przez niego w ramionach dostrzegłem leżącą na stole „Stolicę”…
Od TAMTYCH DNI przed trzydziestu trzema laty wiele się zmieniło. Odeszli kolejno: Antek, którego żołnierska mogiła pozostała na jednej z płonących ulic śródmieścia w 1944, później Dziadek, Ojciec, Babcia Zosia, Babcia Karolcia i wreszcie na ostatku Matka.
Janek nie znał mego obecnego adresu. Ocalało jednak mieszkanie z tamtego czasu. Mieszka w nim teraz mój młodszy brat Bronek, którego wówczas nie było jeszcze na świecie. Janek skierował swoje pierwsze kroki właśnie tam, do starego mieszkania.
Rozpoznał stare kąty. Piec, za którym razem z naszą matką układał wówczas w 1943 polana. Pokój, w którym stało jego łóżeczko, korytarz piwniczny, z którego wygnali nas Niemcy 2 września.
Halina z Małgosią były u Babci Konstancji. Mieliśmy dwa dni dla siebie.
Wieczorem w piątek, tego samego dnia, co przyjechał Janek zatelefonowałem do Haliny. Telefon odebrała Małgosia. Powiedziałem, że przyjechał Jasio. Małgosia przekazała to Halinie.
W niedzielę wyruszyliśmy z Jankiem obejść jeszcze raz stare wojenne kąty. W międzyczasie, gdy z Jankiem byliśmy „na szlaku” wróciła Halina. Zaszła do Pani Hanki dowiedzieć się, co słychać. Rozmawiały o Janku i jego losach. Małgosia, jak zwykle ciekawska, dopytywała się niecierpliwie:
– Mamusiu! Jak to było z tym Jasiem!
Zniecierpliwiona Halina odpaliła:
– Dla kogo Jasio to Jasio! Dla ciebie Stryjek Janek! Masz dziesięć lat, umiesz czytać, na biurku u Ojca leży „Stolica”, idź do domu, przeczytaj i nie zawracaj głowy!
Małgosia wyszła. Po kilkunastu minutach wróciła szlochając, ładując się Halinie na kolana.
W pierwszych dniach lipca wyjechaliśmy z Haliną i Małgo­sią do Kazimierza nad Wisłą.

(c.d.n.)

Udostępnij na: