Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Posterunek żandarmerii znajdował się na ulicy Goraszewskiej. Był zbyt oddalony od naszego bloku, więc tam nie chodziłem, ale znałem wielu powstańczych żandarmów. Wśród nich znajdował się znany warszawski aktor, Władysław Walter, oraz jego syn, Wawrzyniec, niezwykle sympatyczny osiemnastoletni chłopak. Władysław Walter, starszy już pan „z brzuszkiem”, zawsze tryskał humorem. Wawrzek był odbiciem ojca. Utkwił mi w pamięci moment ich spotkania na forcie po kilku dniach niewidzenia. Wawrzek, wyciągając dłoń do ojca, na powitanie ryknął tubalnym głosem: „Jak się masz, stara glino” — po czym rzucili się sobie w ramiona. Po raz pierwszy zobaczyłem Wawrzka podczas powstania, jak jechał na rowerze, prowadząc przed sobą jakiegoś mężczyznę. Obok mnie stała Karna Burczyk i zawołała Wawrzka, żeby podjechał. Odkrzyknął jej, że nie może, równocześnie wskazując pistoletem mężczyznę, który kroczył szybko przed rowerem ze smętnie spuszczoną głową. Pewnie był to volksdeutsch.
Oddziały, które przyszły z lasu w nocy z 18 na 19 sierpnia, jak również następne, przyniosły wiadomość, iż w pobliżu lasów kabackich stacjonuje węgierska dywizja honwedów. Węgrzy byli podobno przychylnie ustosunkowani do Polaków. Spotkania z nimi, aczkolwiek bardzo ostrożne, miały charakter przyjacielski. Nie kryli swojej niechęci do Niemców. W ostatnich dniach sierpnia dowództwo rejonu nawiązało z Węgrami kontakt. Przyjechało ich kilku na fort bryczką taczanką z ciężkim karabinem maszynowym, który w dowód przyjaźni zostawili w prezencie naszym. Kontakty te różnie były komentowane na Sadybie. Jedni, ufni w tradycje przyjaźni polsko-węgierskiej, twierdzili, że koniec Niemców bliski, że zwyciężymy, że Węgrzy na pewno przejdą na naszą stronę, no, a cała dywizja z artylerią to przecież siła. Inni, bardziej sceptyczni i nieufni, obawiali się, że to podstęp i że byli to pewnie przebrani Niemcy, ponieważ szpiedzy niemieccy są wszędzie. Ja przeżywałem tę wizytę pełen radości i najlepszej wiary. Przypomniały mi się zdjęcia z gazet z marca 1939 roku, na których nasi żołnierze na przełęczy w Karpatach ściskali węgierskich żołnierzy, ustalając krótkotrwałą granicę polsko-węgierską. Teraz nie miałem wątpliwości, że Węgrzy, którzy przybyli na fort, byli autentycznymi sojusznikami.
Po wojnie na cmentarzu wojskowym w Wilanowie, w kwaterze powstańców, był jeszcze ślad bytności wojsk węgierskich w czasie powstania w tym rejonie: dwa krzyże z dwoma tabliczkami metalowymi, zdobnymi w herb Królestwa Węgier, na grobach dwóch żołnierzy dywizji honwedów, których ciała przyjęła polska ziemia. Nie wiem, czy umarli oni śmiercią naturalną, czy też polegli i z czyich rąk. A może to ofiary zemsty Niemców za solidarność z nami? Te dwa węgierskie żołnierskie groby na polskim cmentarzu były dla mnie symbolem sympatii naszych narodów i polsko-węgierskiego braterstwa broni.
Ranek 24 sierpnia był względnie spokojny, postanowiłem więc wymknąć się do willi stryja, na ulicę Okrężną. Chciałem zobaczyć nasze okopy i linię frontu. Nie zdążyłem jednak wejść do środka willi, kiedy nagle od wschodu, od bagien pomiędzy ulicą Ojcowską a Okrężną, rozpoczęła się strzelanina. Niemcy przypuścili szturm. Na ścianie domu stryja białe obłoczki odpryskującego tynku zaczęły znaczyć ślady kul. Rzuciłem się na ziemię tuż przy siatce i obserwowałem w napięciu, poprzez liście dzikiego wina, przedpole rozpościerające się poza siatką. Na połowie długości przedpola, nieco w lewo, było okopane gniazdo polskiego cekaemu. Cekaem milczał. Widziałem, jak obsługa gorączkowo się z nim mocuje. Pot kroplisty wystąpił mi na czoło, a strach zjeżył włosy na głowie. Cekaem wciąż milczał. Tymczasem niemiecka tyraliera poderwała się do walki wręcz: siedem postaci w mundurach feldgrau biegło w kierunku naszego cekaemu. Zdębiałem.
Usłyszałem obok siebie czyjś krzyk: „Boże, wybiją cekaem!” Niemcy byli już około dwudziestu metrów od naszego karabinu, gdy nareszcie zaterkotał długą serią. Dostrzegłem, jak obsługa przywarła do cekaemu, a postacie w mundurach feldgrau walą się bezwładnie na ziemię. Równocześnie zorientowałem się, że spoza moich pleców, z ogrodu willi stryja, też padają strzały. Potem wybiegło stamtąd kilka skulonych postaci do kontrataku. Przez dziurę w płocie zacząłem się wycofywać na ulicę Morszyńską, żeby wrócić do domu i nie denerwować matki, która słysząc strzały i nie widząc mnie w pobliżu, na pewno rozpacza. Właśnie nadjeżdżał furą ojciec. Zgromił mnie, że oddaliłem się od domu. Kazał mi zostać przy furze, a sam wraz ze swym towarzyszem pobiegł przez dziury w parkanach w kierunku willi stryja. Czekałem w napięciu. Po kilkunastu minutach, które wydały mi się wiekiem, nastąpiła cisza. Słyszałem tylko różne przekleństwa, podniesione głosy i okrzyki: „Nosze!” „Sanitariusz!” Zdrętwiałem z trwogi o ojca. Po chwili ojciec zjawił się zdrów i cały. Za nim dwóch powstańców niosło nosze, na których leżał człowiek w mundurze feldgrau zalany krwią w okolicach pasa. Ranny cicho jęczał. Był to żołnierz niemiecki. Załadowano nosze na furę i powoli ruszyliśmy do bloku, do szpitala. W trakcie drogi ojciec opowiadał mi, że Niemcy przypuścili szturm, że naszym zaciął się karabin maszynowy, że jego obsługa poza granatami nie miała żadnej broni i gdy Niemcy poderwali się do walki wręcz, nasi z uwagi na bliską odległość nie mogli użyć nawet granatów. W ostatniej chwili uruchomili jednak cekaem i właśnie ten, którego wieźliśmy, to jeden ze ściętych serią polskiego karabinu. Ściągnął go z przedpola patrol sanitarny, gdy jęcząc wzywał pomocy. Słuchałem i milczałem, gdyż bałem się przyznać, iż byłem bezpośrednim świadkiem całego wydarzenia.
Ze względu na rannego jechaliśmy bardzo powoli. Pod koniec drogi ojciec wymienił z Niemcem kilka zdań. Gdy zajechaliśmy pod szpital, ojciec wraz ze swym towarzyszem zdjęli nosze i zanieśli rannego do sali opatrunkowej, a ja przywiązałem konie do drzewa i pobiegłem powiadomić matkę, że jestem. Aby uniknąć bury, wyrzuciłem z siebie prędko: „Tatuś przed bramą na mnie czeka” — i wybiegłem. Gdy ojciec wrócił do fury, zapytałem go o treść rozmowy z Niemcem. Ojciec uspokoił rannego, że nic mu się nie stanie, że wieziemy go do szpitala, gdzie go opatrzą. Ranny podziękował i powiedział, że mimo bólu cieszy się, iż już nie będzie musiał walczyć, że wojna się niedługo skończy i wróci do swojej rodziny. Słuchając tych słów o szczęśliwym powrocie do domu i rodziny, musiałem mieć zadowolony wyraz twarzy, bo ojciec popatrzył na mnie badawczo i po chwili wtrącił jakimś innym już, matowym głosem, jakby karcąco: „On do rodziny nie wróci. Jest śmiertelnie ranny w brzuch. Najdalej jutro umrze.”
Następnego dnia kopałem wraz z sąsiadami grób na podwórku. W innym miejscu niż dla powstańców, których chowaliśmy w ogródku generałowej, wśród zieleni. Było mi przykro i smutno, gdy składaliśmy do grobu owinięte w krwawe prześcieradło zwłoki. Jedna z sanitariuszek złożyła do grobu różaniec, z którym ranny skonał. Sąsiad nasz wykonał tabliczkę z dykty i wypisał imię, nazwisko i stopień wojskowy zmarłego. Zapamiętałem tylko stopień: Obergefreiter.
Rzadko w tych ostatnich dniach zaglądałem na górę, do mieszkania. Ze względu na ostrzał artyleryjski było to niebezpieczne. Któregoś dnia poszliśmy jednak z ojcem zobaczyć, czy szyby są całe. Chodziliśmy po pokojach, rozglądając się po sprzętach, które pokrył przeszło trzytygodniowy kurz. W łazience ojciec zobaczył zachowaną w misce wodę i zdecydował się ogolić. Ja tymczasem przywarłem do okna sypialni. Od strony Wilanowa poprzez korony drzew widoczna była barykada przy moście, a na forcie jak na dłoni na przedpiersiu zewnętrznego wału artyleryjskiego — stanowiska naszych utwierdzone pakami papieru i falistą blachą z dawnych rosyjskich umocnień. Z okna kuchennego rozciągał się widok na miasto. Ponieważ dom nasz był najwyższy w dzielnicy, z trzeciego piętra dymy pożarów i ogień z płonących domów Ochoty, Woli, Śródmieścia, Starego Miasta i Czerniakowa widoczne były jak na dłoni. Zachowane niektóre wieże kościołów i budynek Prudentialu pozwalały rozeznać się w topografii poszczególnych dzielnic. Z prawej strony zamglona dymami widoczna była kratownica istniejącego jeszcze mostu kolejowego średnicowego. Nad Śródmieściem pikowały sztukasy. Po każdym zniżeniu lotu nasze zachowane cudem szyby drżały w nie domkniętych oknach, ja odczuwałem lekki wstrząs, do uszu dochodził odgłos detonacji, a w miejscu pikowania samolotu wykwitał ku górze słup czarnego dymu. Nagle rozległ się terkot karabinu maszynowego, a za nim huk eksplodujących granatów. Spojrzałem w kierunku jeziora, skąd można było się spodziewać ataku Niemców. Od strony Siekierek dochodziły odgłosy tej kanonady. Nasza ulica, na której zwykle panował dość duży ruch, była całkowicie pusta. Z bloku wybiegł patrol sanitarny: dwie sanitariuszki z opaskami Czerwonego Krzyża dźwigały złożone nosze. Szczególnie utkwiła mi w pamięci blondynka ubrana w niebieską sukienkę w białe groszki. Dobiegły ulicą Świerkową i zniknęły mi z oczu za rogiem ulicy Zielonej, w którą skręciły.
Nagle usłyszałem przeraźliwy sześciokrotny zgrzyt, jak gdyby ktoś w pustym pomieszczeniu skrobał po szybie metalowym grzebieniem. Do kuchni wpadł ojciec z na wpół namydloną twarzą, krzycząc: „Miotacz min! Natychmiast na dół!” Rzuciliśmy się obydwaj do drzwi i błyskawicznie zjechaliśmy po poręczy. Z podziwem spojrzałem na ojca, który mając już czterdzieści cztery lata, zjechał za mną po poręczy jak sztubak. Jego twarz ogolona do połowy, a do połowy namydloną czyniła całą sytuację groteskową. Ledwie stanęliśmy na nogach, gdy domem wstrząsnęła seria piekielnych podmuchów, drzwi na klatce schodowej zaczęły trzaskać, a futryny trzęsły się w posadach. Rozległo się sześć szybko następujących po sobie detonacji. Niemcy obłożyli Sadybę po raz pierwszy ogniem moździerzy salowych. Ojciec kazał mi zostać w piwnicy. Sam zmył mydło z twarzy, założył furażerkę, zarzucił na ramię sztucer i ruszył na fort.
Usiadłem w korytarzu piwnicznym, wśród leżących wzdłuż niego rannych, i w milczeniu przysłuchiwałem się odgłosom kanonady. Około piątej po południu ogień artyleryjski zmalał, potem ucichł. Dochodziły tylko odgłosy dalekiej strzelaniny z miasta. W piwnicy zaczęto nawoływać sanitariuszki. Wyszedłem na zewnątrz.
Słońce spadało ku zachodowi. Na podwórku od strony kuchni zaczęli się pojawiać ludzie. Ku klatce schodowej numer 7 zdążały patrole sanitarne z rannymi.
Z mieszkania generałowej, w którym była sala operacyjna, dochodziły jęki jakiejś kobiety. Spojrzałem w tamtym kierunku i dostrzegłem przez okno lekarza z gazą na twarzy, pochylającego się nad kimś leżącym na stole. Nie mogłem oderwać wzroku. Przysunąłem się bliżej do okna. Siostra ubrana w biały fartuch, starsza już kobieta, podawała doktorowi kolejno najpierw zakrzywiony jak kosa nóż, a po chwili piłę, która przypominała mi bukfel do cięcia rur. Lekarz pochylił się jeszcze bardziej nad leżącą postacią i rozległ się nieludzki, przejmujący do szpiku kości skowyt. Krzyki i jęki kobiety mieszały się z czyimiś przekleństwami. Zrozumiałem — amputacja. Nie wiem, dlaczego przypomniała mi się przeczytana przed paroma tygodniami książka Axela Munthego Czerwony krzyż i żelazny krzyż. Zrobiło mi się słabo.
Przeszedłem do ogrodu, błądząc bez celu. Właśnie szła gromada żołnierzy z kierunku fortu. Wśród nich rzuciła mi się w oczy wysoka postać rotmistrza[1], co poznałem po trzech gwiazdkach na berecie i proporczykach kawalerii na kołnierzu. Ubrany był w czarny beret, angielską bluzę, polskie bryczesy i buty z cholewami. Przy boku na pasie w kaburze tkwił pistolet. Widząc, że pożeram go oczami, mrugnął do mnie wesoło i skręcił do mieszkania doktora Szczubełka.
Postać rotmistrza przesłoniła mi na chwilę w pamięci przerażający widok operacji, który powrócił znów ze-wzmożoną siłą. Usiadłem na skarpie nad fosą. Parę metrów dalej jeden z powstańców moczył w fosie nogi, a jego pistolet leżał obok zzutych przed chwilą, pięknych oficerskich butów. Przysunąłem się do niego i zacząłem najpierw cicho, a potem głośno podziwiać parabellum. Powstaniec dał się wciągnąć w rozmowę, a ja słuchając o zaletach pistoletu, byłem wniebowzięty. Z niechęcią spojrzałem więc na młodą blondynkę, która do nas podeszła. W tej samej granatowej spódnicy i białej bluzce, z biało-czerwoną opaską na ramieniu, widywałem ją niejednokrotnie wędrującą z fortu przez ogród i z powrotem. Aczkolwiek zawsze patrzyłem na nią, a raczej na jej opaskę, z zazdrością, w tej chwili poczułem do niej nieprzepartą niechęć. Była starsza, miała opaskę, a ponadto „mój żołnierz” zachowywał się tak, jak byśmy przed chwilą w ogóle nie rozmawiali. Zrezygnowany poszedłem w kierunku naszej klatki schodowej.
Przed klatką schodową, obok słupka ogrodzenia osłaniającego trawnik, ktoś mnie zaczepił: „Dzień dobry, Maciek, co z Antkiem?” Dopiero po chwili w powstańcu ubranym w niebieski kombinezon i dzierżącym w dłoni pięknie oksydowanego zrzutowego stena poznałem Józia Wardeckiego z Czerniakowa, starszego o kilka lat od Antka chłopca, którego moja babka w pierwszych latach okupacji uczyła niemieckiego. Ucieszyłem się i poczułem się dumny z tej znajomości, zwłaszcza że moi rówieśnicy widząc rozmowę prowadzoną ze mną jak równy z równym przez powstańca o „takim uzbrojeniu i żołnierskim moderunku”, rozdziawili gęby z zazdrości. Powiedziałem Józiowi, co wiem, a właściwie, że nic nie wiem o Antku, zapytałem o Genka, młodszego brata Józia, z którym Antek chodził do szkoły. Józio również nic o nim nie wiedział. Tymczasem podszedł do nas jakiś kolega Józia, z zawiniętą bandażem głową, ubrany w niemiecki mundur i polski frencz. Miał pseudonim „Bystry”. Dostał na forcie odłamkiem w głowę podczas ostrzału artyleryjskiego. Pytanie Józia o Antka tak mnie wówczas wyrwało z rzeczywistości, że nie słuchałem dalej ich rozmowy, myślałem o bracie… Ocknąłem się, gdy Józio zaczął się żegnać. Spieszył się. Szedł na stanowisko nad jeziorem.
„Bystry” powiedział mi, że leży w szpitalu pod siódemką i że gdybym mógł skombinować papierosów, to byłby mi bardzo wdzięczny, mogę go odszukać w sali po lewej stronie od wejścia. Pobiegłem pędem do matki i wyłuszczyłem swą prośbę, akcentując: „To dla «Bystrego», który jest ranny.” Dostałem kilka haudegenów i pobiegłem żywo do mieszkania generałowej. W drzwiach zatrzymała mnie jakaś siostra. „Dokąd?”, zapytała. „Do «Bystrego»„, odpowiedziałem. Mruknęła niechętnie i wpuściła mnie. W dawnym salonie generałostwa, o dwóch oknach, stało kilka tapczanów i łóżek, na których leżeli ranni. „Bystry” siedział na tapczanie. Z uśmiechem wziął ode mnie papierosy, dziękując i dzieląc się nimi z towarzyszami niedoli. Ciekawie rozglądałem się po sali. Znów przypomniała mi się książka Axela Munthego i opisany tam szpital polowy. Musiałem zaraz wyjść, bo akurat był czas posiłku. „Bystry” na pożegnanie zachęcał mnie do następnych odwiedzin.
Wróciłem przed naszą klatkę schodową. Na stopniach wejściowych matka z babcią i panią Szczerkowską oraz nianią małej Tereski obierały jabłka na marmoladę dla żołnierzy. Tereska o dwa kroki dalej dreptała niezdarnie, trzymając się drutu ogradzającego trawnik. Stanąłem w odległości jakichś trzech metrów od klatki, znów wracając myślą do oglądanej operacji. W ogrodzie panował ruch, przechodzili wciąż żołnierze, łącznicy, sanitariuszki. Nagle za figurą Matki Boskiej w ogródku generałowej dostrzegłem obłok ziemi i dymu. Powietrze wokół pociemniało, równocześnie rozległa się potężna detonacja i prąd sprężonego powietrza uderzył mnie z taką siłą, że aż zachwiałem się na nogach. W sekundę później usłyszałem rozdzierający krzyk dziecka, który umilkł nagle, ustępując krzykom kobiet. Obejrzałem się. Przed klatką była kotłowanina. Babcia niezdarnie podnosiła się z ziemi i ciągnęła za rączkę wyrywającego się Janka. Niania Tereski krzyczała rozpaczliwie, podnosząc dziecko. Z otwartej buzi Tereski sączyła się wąska strużka krwi. Ktoś pobiegł do klatki numer 7 po sanitariuszkę. Przybiegła natychmiast siostra o czarnych, siwiejących włosach, ubrana w granatowy tenisowy żakiet. Wzięła delikatnie „lejące się przez ręce” dziecko i pobiegła w kierunku sali operacyjnej. Niania Tereski zanosiła się szlochem.
Tymczasem powietrze raz po raz przeszywały eksplozje pocisków. Z fortu wybiegło kilku żołnierzy z bronią w rękach, kierując się ku Jezioru Czerniakowskiemu. Niemcy przypuścili powtórny szturm czołgami na oddziały broniące brzegów jeziora. Patrząc na naszych żołnierzy, byłem spokojny — wiedziałem, że odeprą atak.
Zszedłem do piwnicy. Detonacje nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Myślałem o Teresce — szpital tuż, tuż, pomoc natychmiast, na pewno wyzdrowieje. Niestety, za półtorej godziny przyniesiono z powrotem ciało Tereski. Odłamek, który ją uderzył w plecy, przebił opłucną — krwotok i koniec.
Gdy wyszedłem potem przed klatkę, na stronę ogrodu, zobaczyłem szereg noszy, na których leżały nieruchome postacie. Po chwili dopiero zdałem sobie sprawę, że to polegli czekają w kolejce na pogrzeb. Rząd noszy ciągnął się wzdłuż muru aż do narożnika domu, w głąb ogródka generałowej. Wzrok mój padł na pierwsze nosze. Coś na nich było znajomego. Buty z cholewami? Wielokrotnie takie widziałem. Niemieckie bryczesy? Też. Już wiem. Brązowy golf i żylasta ręka. Tak, to ten, jak go w myślach nazwałem, robotnik z pogrzebu kapitana „Korwina”. Tak stalowo wówczas trzymał i prezentował broń. Chłód mnie przejął. Spojrzałem na następne nosze, nakryte białym zakrwawionym prześcieradłem. Leżące ciało było jakieś krótkie, drobne, dziecinne. Odkryłem prześcieradło — granatowa sukienka w białe groszki i wystające spod niej dwa krwawe kikuty, a obok koszyk i dwie stojące ludzkie stopy z odpiłowanymi kośćmi podudzia.
Boże! Przecież ja tę dziewczynę widziałem dziś dwukrotnie. Tak! Jak biegła z noszami, a później —tak, chyba to ona — jak na stole krzyczała, gdy doktor… Skamieniałem.
Z odrętwienia wyrwał mnie stuk młotka. W lewo od klatki numer 7, pośrodku trawnika, jeden z naszych młodych sąsiadów, Henryk Cypel, szykował trumnę dla swego młodszego brata, Marka. Na krótkim rękawie jego koszuli lśniła czerwień powstańczej opaski. Twarz miał postarzałą o kilkanaście lat. Nie śmiałem do niego podejść. Gardło mi się jeszcze bardziej ścisnęło. Millo, Kitalla, Majewski, teraz Marek. Ginęli w obronie własnego domu. Tu się wychowali, kopali piłkę na szkolnym boisku. Przecież jeszcze na początku okupacji zjeżdżaliśmy razem na nartach z fortowych wałów. Przypomniał mi się wczorajszy wieczorny apel na dziedzińcu fortowym. Stojąca w dwuszeregu kompania śpiewała: „Twierdzą nam będzie każdy próg…”
Wróciłem wzrokiem do rzędów noszy. Obok przed siatką oddzielającą ogródek, nieco z prawej strony, stały nosze, na których leżały jakieś zwęglone niby krokwie czy belki. Po co na noszach jakieś krokwie? W drzwiach klatki schodowej zobaczyłem kątem oka dwie kobiety — wnioskując po rozmowie, sanitariuszki. „Ile jest jeszcze do pochowania?”, słyszę i nie słucham dalej, co mówią. Myśl moja powraca do wszystkich okropności, których dzisiaj byłem świadkiem. W pewnej chwili wpada mi w ucho głos jednej z sanitariuszek: „… ten spalony sierżant za jeziorem w willi.” Spoglądam na nosze przy siatce. A więc to te spalone „krokwie”? Straszne.
Rano wyszedłem do ogrodu. Pani Władzia, wychowawczyni dzieci państwa Rzepeckich, i zięć pani Morawskiej szli z łopatami. Poszedłem i ja, choć mnie odpędzali. Nie pomogło. Wiedziałem, że muszą się zmęczyć. Zmęczyli się i kopaliśmy razem. Najpierw pogrzebaliśmy sanitarniuszkę. Nogi też złożyliśmy do grobu. Trumny nie było. Zięć pani Morawskiej zatknął tabliczkę z dykty z napisem: „Halina z Hercogów Zagrodzka, sanitariuszka «Scarlett», lat 22, poległa dnia 25.VIII.1944 r.”
Po południu ojciec przyniósł z fortu skrzynię po pancerfaustach. Mocna była, okuta metalowymi płaskownikami. Poszliśmy do mieszkania państwa Szczerkowskich. W ostatnim pokoju na wprost korytarza leżała na tapczanie Tereska. Jak duża lalka z wosku. Na umytej buzi nie było już krwi. Ciałko spowijał wokół pasa i piersi bezużyteczny teraz bandaż. Otworzyliśmy skrzynię. Młotkiem i obcęgami wyrwaliśmy drewniane łożyska po pancerfaustach. Ktoś wyścielił dno jakimś prześcieradłem. Ojciec w milczeniu ułożył w skrzyni Tereskę. Wieko nie domykało się, bo skrzynia była za płytka, więc wrzasnął na mnie, bym przyniósł kawałek drewna, to się podłoży pod wieko. W milczeniu pobiegłem do kuchni. Miałem żal do ojca, że na mnie krzyczy. Bezradnie szukałem odpowiedniego drewna za piecem, gdy nagle z pokoju, gdzie była Tereska, doszedł mnie szloch. Stanąłem w drzwiach. Ojciec, klęcząc nad skrzynią, z trudem opanowywał łkanie. Nie pamiętam, kto prócz mnie i pani Szczerkowskiej był przy tym.
Grób dla Tereski kopaliśmy jak zwykle z panią Władzią. Był to już drugi rząd grobów. Kopaliśmy pomiędzy dwoma krzakami bzu.
[1] Był to rotmistrz „Jeżycki” — Lech Głuchowski, dowódca Dywizjonu „Jeleń”. 15 września ciężko ranny przy ulicy Chełmskiej, nie chcąc wpaść w ręce Niemców, odebrał sobie życie.