Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Pod koniec lipca po południu, gdy wyglądałem oknem, usłyszałem od wschodu warkot lecącego samolotu. Znałem dobrze ryk maszyn niemieckich. Ten warkot jednak był jakiś dziwny, przerywany. Samolot leciał bardzo nisko. Z rur wydechowych silnika wystrzeliwały raz po raz kłęby czarnego dymu. Samolot najwyraźniej obniżał lot. Przeleciał nad fortem, a gdy znajdował się nad dachami willi ulicy Okrężnej, dostrzegłem wokół silnika ogień. W sekundę potem samolot z hukiem runął na ziemię. Wybiegłem z domu w kierunku miejsca katastrofy. Gdy byłem już między Truskawiecką a Okrężną, od strony miasta nadjeżdżała Straż Ogniowa i Pogotowie. Terenowy łazik, który przywiózł skądś niemieckich lotników, stał od dobrej chwili przy płonących szczątkach samolotu. Gdy ugaszono pożar, z żelastwa wydobyto zwęglone zwłoki.
Po wakacjach wróciłem do szkoły. Któregoś dnia jeden z kolegów, Staszek Tarka, ten, którego ojciec w 1939 roku poległ na przedpolach Sadyby, w obronie własnego domu, przyszedł do szkoły z wiadomością, że koło niego, na Czarnych Drogach, zastrzelono zdrajcę. Trup leżał nakryty gazetami. Dyżurował przy nim granatowy policjant, który miał własne zdanie o zastrzelonym. „Jak był świnią, niech leży jak świnia”, powiedział do zbiegowiska i kazał się rozejść.
Zastrzelony znany mi był z widzenia. Znalezione przy składali przysięgą żołnierską, znajdował się portret Hitlera, stanowiący skrytkę na różne kompromitujące dokumenty, jak się potem okazało.
W kilka dni po aresztowaniu kapitana Dąbrowskiego zjawiła się u nas niespodziewanie ciotka Zosia Maszewska. Towarzyszył jej jakiś mężczyzna. Nie zapamiętałem jego twarzy. Ze względu na wsypę, jaka nastąpiła z kolei w Dalbożku, ciotka poczuła się zagrożona, przyszła więc do rodziców po radę i ratunek. Wobec ostatnich wypadków na Sadybie mieszkanie nasze nie było jednak bezpieczna Mama wyjaśniła to ciotce Zosi. Nie trzeba jej było więcej, zrozumiała. Ucałowała nas serdecznie i wyszła wraz ze J swym towarzyszem. Nie przypuszczałem wówczas, że widzimy się po raz ostatni.
W kilka dni potem dotarła do nas wiadomość o aresztowaniu ciotki Zosi. Jak się dowiedzieliśmy, bezpośrednio od nas ciotka pojechała na ulicę Tyniecką, do niejakie} pani Trebertowej, żeby jej zostawić pieniądze dla właścicielki Dalbożka, Marty Walewskiej, za sprzedaną ziemię. Zanocowała na Tynieckiej, gdyż następnego dnia miała odebrać nową fałszywą kenkartę. Gdy nazajutrz zjawił
się towarzysz ciotki z kenkartą, w chwilę potem weszło do mieszkania dwóch Niemców, wylegitymowali obecnych i przeprowadzili rewizję. Z łatwością znaleźli banknotów. Zastrzelili towarzysza ciotki, ją postrzelił ciężko w kręgosłup, zgarnęli pieniądze i wyszli. Wkrótce na Tyniecką zajechało gestapo i zabrało sparaliżowaną wskutek postrzału ciotkę do szpitala, a potem na Pawiaka Wiedzieli widocznie, kogo mają w rękach[1].
Teraz gdy tylko zapadał zmrok, wsłuchiwałem się odgłosy ulicy. Każdy przejeżdżający samochód wał przyspieszony rytm serca. Bałem się. Wszyscy czuliśmy się zagrożeni. Nie mogliśmy jednak uciec, przenieść się gdziekolwiek — było nas za dużo. Antek wydawał się zagrożony podwójnie. On jeden mógł na jakiś czas zniknąć. Ale gdzie? Z pomocą przyszli rodzice jednej z jego koleżanek, państwo Jacuńscy. Mieli oni niewielki majątek w Grzegorzewie koło Tłuszcza. Jeździliśmy tam z Antkiem przed wojną na wycieczki zuchowe i obozy. Teraz wyjechał sam do Grzegorzewa.
Na szczęście Antka i nas wszystkich, a na chwałę aresztowanym, obawy okazały się płonne. Nikt nikogo nie sypnął. Gestapo musiało się zadowolić tylko zatrzymanymi ofiarami. Rozstrzelano ich 16 lipca w ruinach getta.
Po dwóch miesiącach przymusowych, aczkolwiek nie pozbawionych uroku wakacji Antek powrócił do Warszawy.
Pod koniec lipca po południu, gdy wyglądałem oknem, usłyszałem od wschodu warkot lecącego samolotu. Znałem dobrze ryk maszyn niemieckich. Ten warkot jednak był jakiś dziwny, przerywany. Samolot leciał bardzo nisko. Z rur wydechowych silnika wystrzeliwały raz po raz kłęby czarnego dymu. Samolot najwyraźniej obniżał lot. Przeleciał nad fortem, a gdy znajdował się nad dachami willi ulicy Okrężnej, dostrzegłem wokół silnika ogień. W sekundę potem samolot z hukiem runął na ziemię. Wybiegłem z domu w kierunku miejsca katastrofy. Gdy byłem już między Truskawiecką a Okrężną, od strony miasta nadjeżdżała Straż Ogniowa i Pogotowie. Terenowy łazik, który przywiózł skądś niemieckich lotników, stał od dobrej chwili przy płonących szczątkach samolotu. Gdy ugaszono pożar, z żelastwa wydobyto zwęglone zwłoki.
Po wakacjach wróciłem do szkoły. Któregoś dnia jeden z kolegów, Staszek Tarka, ten, którego ojciec w 1939 roku poległ na przedpolach Sadyby, w obronie własnego domu, przyszedł do szkoły z wiadomością, że koło niego, na Czarnych Drogach, zastrzelono zdrajcę. Trup leżał nakryty gazetami. Dyżurował przy nim granatowy policjant, który miał własne zdanie o zastrzelonym. „Jak był świnią, niech leży jak świnia”, powiedział do zbiegowiska i kazał się rozejść.
Zastrzelony znany mi był z widzenia. Znalezione przy nim dokumenty opiewały na nazwisko Sokołowskiego, jednakże nie było to jego prawdziwe nazwisko.
Wieść o wykonaniu wyroku na zdrajcy szybko rozeszła się po Sadybie. Był sprawcą aresztowania kapitana Dąbrowskiego i jego towarzyszy. Należał do tej samej organizacji. Od pewnego czasu wydawał się kolegom podejrzany. Zaczęło mu się zbyt dobrze powodzić. Ponadto sam Waldek Dąbrowski widział go podobno na mieście w niemieckim mundurze. Kapitan Dąbrowski nie wierzył jednak w możliwość zdrady i kontakty swego podkomendnego z wrogiem. Gdy chciano go zlikwidować, kapitan Dąbrowski zastrzegł sobie, że najpierw sam osobiście go przesłucha. Niestety, nie zdążył.
Trup leżał na drodze przez cały dzień. W dwa dni potem przez Sadybę sunął dziwny kondukt pogrzebowy. Za trumną szła tylko jedna osoba, nieszczęśliwa matka, której jedyny syn zawiódł nadzieje bez reszty. Żona i jej rodzina odżegnały się od zdrajcy.
Antek po powrocie do Warszawy musiał podjąć jakąś pracę. W myśl niemieckich przepisów, szesnastoletni chłopak obowiązany był pracować. Ponieważ pod wpływem Edka Laudańskiego zaczęła go interesować radiotechnika, starał się o pracę właśnie w tej dziedzinie. Został zatrudniony w niemieckim warsztacie radiotechnicznym przy placu Trzech Krzyży, na rogu Książęcej. Właścicielem warsztatu był inwalida z frontu wschodniego, Wilhelm Pyde. Pełna nazwa firmy brzmiała: Radiohaus Wilhelm Pyde. Według relacji Antka właściciel był dosyć miłym człowiekiem. Może swą niemiecką butę stracił na froncie wraz z nogą? Dużo gorszy dla pracowników był jego urzędnik, niestety Polak, toteż Antek po kilku miesiącach zrezygnował z zatrudnienia w radio hauzie.
Obejmując tę pracę, musiał Antek zmienić szkołę. Uczęszczał teraz do Obowiązkowej Szkoły Zawodowej Nr 5. Dziwna to była szkoła, której uczniowie mieli nie-raz pod pulpitami pistolety i granaty obok książek. Zajęcia prowadzono niemal korespondencyjnie, odbywały się bowiem raz w tygodniu, w soboty. Antek miał jednak zaświadczenie chroniące przed wywózką do Niemiec.
26 września późnym wieczorem z kierunku Wilanowa usłyszeliśmy odgłosy strzelaniny. Struchleliśmy. Pamięć mordu w Wawrze była nadal bliska. Zdenerwowany ojciec zgasił światło i podniósł rolety. Strzelanina po chwili ucichła, natomiast na niebie nad Natolinem ukazała się łuna. Odgłosy cichnącej strzelaniny zastąpił ryk strażackich syren.
Na drugi dzień sprawa się wyjaśniła. Żołnierze konspiracji rozbili niemiecki posterunek żandarmerii w Wilanowie i spalili niemiecką kolonię na Kępie Latoszkowej.
W kilka dni później zauważyłem, że jeden z naszych młodych sąsiadów, dwudziestoletni Witek Morawski, nosi rękę na temblaku. Gdy zapytałem go ze współczuciem o przyczynę, wyjaśnił mi, że ma zastrzał. Nie domyśliłem się, że jego temblak ma związek ze strzelaniną sprzed kilku dni.
W listopadzie nastąpiły dalsze aresztowania. Aresztowano szewca, Mariana Borowicza, i jego brata, Władysława. Wkrótce zaaresztowano też panią Borowiczową, a także jej dzieci, moich rówieśników, Jurka i Danusię. Jak się dowiedzieliśmy potem, Borowiczową wywieziono do Oświęcimia, a Jurka i Danusię do Jugendlagru. O Władysławie i Marianie Borowiczach słuch zaginął.
14 listopada naszą rodzinę dotknął kolejny cios. W mieszkaniu wuja Wacka Orlickiego aresztowano jego siedemdziesięcioletnią matkę, Henrykę, oraz jej córkę, siostrę wuja, Wandę Poniatowską. O tym, że ciotka Wanda była kolporterką prasy podziemnej, wiedziałem doskonale. Obie kobiety znalazły się na Pawiaku.
Równocześnie na Sadybie miało miejsce kilka napadów bandyckich, dokonanych z bronią w ręku przez nieznanych sprawców. Rabowali pieniądze, biżuterię. Napadli też na sklep Antoniego Gregorczyka.
W kilka dni potem wstrząsnęła nami następna tragiczna wiadomość: aresztowano Janusza Millo. Podobno ujęto go z bronią w ręku. Jednocześnie zaczęła krążyć plotka, że właśnie szedł na pospolity rozbój. Przypisywano mu też udział w napadzie na sklep Gregorczyka. Nie mogłem w to uwierzyć. Lubiłem go bardzo. Jeszcze na kilka dni przed aresztowaniem był u nas. Siedział u Antka na stoliku i majtając nogami w pięknych oficerskich butach, gwizdał modną wtedy melodię Belami.
Jak się potem wyjaśniło, Janusz został zatrzymany podczas transportu broni. Ujęto go w takim momencie i w taki sposób, że z broni tej nie mógł nawet zrobić użytku. Zaprowadzono go do pobliskiego komisariatu granatowej policji na Nowogrodzką. Komendant tego komisariatu działał w konspiracji i Januszowi udało się przekazać wiadomość dla doktora Szczubełka, a nawet pozbyć się papierów, które mogłyby Niemców naprowadzić na ślad doktora. Sam komendant komisariatu usiłował wmówić żandarmom, że to nie przestępca polityczny, lecz bandyta. Ten status stwarzał większe nadzieje na uratowanie się.
W tym czasie na słupach ogłoszeniowych w Warszawie krzyczały już czerwienią plakaty z nazwiskami zakładników i nazwiskami rozstrzelanych w publicznych egzekucjach. Czytając je, z drżeniem serca sprawdzałem, czy nie ma na nich nazwisk: inżyniera Rudzkiego, pani Wandy Kamińskiej, pana Skoczylasa, ciotki Zosi Maszewskiej, ciotek Henryki i Wandy, a teraz Janusza Millo.
W końcu listopada powiększył się krąg naszych przyjaciół. Do pani Topczewskiej zjechała kuzynka z Wołynia, pani Kawecka, z synem i dwiema dorosłymi córkami. Uciekła przed ekscesami ukraińskich nacjonalistów. „Wolimy ginąć od bomb i kul niż od siekiery i tasaków”, pisała w swych listach, błagając o pomoc. Teraz najważniejszą sprawą było zdobycie dla uciekinierów z Wołynia ważnych tu dokumentów. Na Wołyniu sprawa kenkart nie była traktowana rygorystycznie. Obaj z Antkiem serdecznie się zaprzyjaźniliśmy ze starszą córką pani Kaweckiej,
Ewą. Do czasu uzyskania kenkarty dziewiętnastoletnia Ewa była uwiązana na Sadybie. Kenkartę otrzymała przed samymi świętami. Służyłem Ewie za przewodnika w pierwszej jej wyprawie na miasto, po choinkę.
Ponieważ od października obowiązywało ograniczenie zużycia energii elektrycznej, wspólnym wysiłkiem lokatorów przy pomocy naszego dozorcy, ze składkowych pieniędzy przekupiony został kontroler Elektrowni, a pan Czesław tak podłączył dopływ prądu poza licznikiem, że można było do woli korzystać ze światła.
Święta były smutne. Krąg ludzi, którzy odeszli na zawsze, bądź znajdowali się w niemieckich rękach, był coraz szerszy.
Zaraz po Nowym Roku niemiecki terror wzmógł się jeszcze bardziej. 3 stycznia na liście zakładników przeznaczonych na rozstrzelanie znalazł się Janusz Millo. Plakat z 13 stycznia doniósł o jego śmierci. W tym dniu rozstrzeliwano przy ulicy Górczewskiej 14. Z kolei na plakacie z 21 stycznia wśród zakładników znalazło się nazwisko pana Adama Skoczylasa. Został on rozstrzelany 24 stycznia. W tym dniu rozstrzeliwano przy ulicy Kilińskiego pod murem Ministerstwa Sprawiedliwości[2].
5 lutego 1944 roku była sobota, ale Antek nie poszedł do szkoły. W mieście było niebezpiecznie — łapanki. Leżał na tapczanie i przeciągał się. Mama wróciła ze sklepu i gotowała mleko, które przyniosła zamarznięte w butelce. Otworzyłem lufcik, żeby zobaczyć, ile jest stopni mrozu. Rozejrzałem się wokół. W dali, za topolami rosnącymi wzdłuż alei Sobieskiego, dostrzegłem kolumnę niemieckich samochodów wojskowych jadących w kierunku Wilanowa. Zacząłem machinalnie liczyć. Gdy ostatni mijał topolę, którą przyjąłem za punkt odniesienia, doliczyłem się pięćdziesięciu dwóch. Nagle spostrzegłem samochody wyjeżdżające pędem z ulicy Powsińskiej i skręcające przed nasz doza. Gwałtownym hamowaniem przed naszą bramą wzniecały tumany śniegu. Z samochodów zaczęli wyskakiwać żołnierze z bronią gotową do strzału. Ta bezładna początkowo grupa błyskawicznie rozdzieliła się na mniejsze, kilkuosobowe, które z pokrzykiwaniem ruszyły w kierunku poszczególnych klatek naszego bloku.
Cały czas patrząc przez lufcik, relacjonowałem wszystko mamie. Gdy tylko zobaczyłem Niemców biegnących do naszej klatki, zamknąłem lufcik. Mama błyskawicznie zgromadziła na nocnym stoliku obok Antka lekarstwa z apteczki. Antek blady jak ściana zerwał się z pościeli i wyjąwszy z szuflady swego stolika lampy radiowe, podał je mamie, a sam wrócił na tapczan. Na schodach słychać już było tupot podkutych butów i dobijanie się kolbami do drzwi na niższych piętrach. Mama z lampami w ręku wbiegła do kuchni, a ja za nią. Rozglądając się bezradnie, otworzyła dół kredensu i wrzuciła lampy do puszki z solą. W tym momencie drzwi zatrzęsły się od uderzeń kolb. Mama otworzyła. Niemcy wpadli jak huragan, rozbiegając się po wszystkich pokojach z bronią gotową do strzału. Zgromadzono nas w pokoju, gdzie leżał Antek. Opasły żandarm z bergmannem w ręku stanął plecami do pieca, trzymając lufę skierowaną na Antka. Oksydowana lufa z cylindryczną chłodnicą perforowaną okrągłymi otworami wędrowała następnie jak wskazówka od babci do Janka, do mnie i do Antka.
„Wer sind sie?”, indagował żandarm.
Matka tłumaczyła cierpliwie: „Meine Mutter, mein alterer Sohn, mittlerer und kleinster. — Wskazując na Antka, powiedziała: „Er ist krank.” Antek zbladł jeszcze bardziej.
Żandarmi buszowali po mieszkaniu.
W tapczanie, na którym leżał Antek, była maska gazowa ojca, nasze maski, hełm polski, wiatrówka tkwiąca tam od 1939 roku, w walizce pod stolikiem Antka zamki od karabinów, które niedawno wraz z karabinami powyciągał z fosy, a w komórce narty.
Do komórki i do tapczanu nie zajrzeli. Ten najbrutalniejszy gruby szwab niedbale uniósł czubkiem buta wieko walizy, ale nic nie zauważył. Ten spokojny starszy zawołał mamę do kuchni. Otworzył kredens, przepatrzył półki i zajrzał do soli. Widząc lampy radiowe, spojrzał na mamę i zamknął drzwi kredensu bez słowa. Mama ledwie trzymała się na nogach, gdy wreszcie wyszli i gdy nam opowiadała zdarzenie w kuchni.
Z całego bloku tylko w naszej klatce schodowej aresztowali trzy osoby. Z fotela dentystycznego u pani Topczewskiej zabrali Witka Kotlewskiego, syna właściciela apteki, od dziadków — naszego kuzyna, zegarmistrza, Leona Kęsickiego, a piętro niżej — naszego sąsiada, inżyniera Antoniego Rzepeckiego. Z Sadyby aresztowano wówczas jeszcze kilka innych osób.
Po odjeździe Uberfallkommando usiadłem w kącie i zacząłem opisywać przeżyte chwile. Schowałem kartki pod dachówkę w komórce nad pokojem babci.
Na drugi dzień babcia Karolcia pojechała na Saską Kępę do ciotek. Wróciła zapłakana. Tego samego dnia co u nas tam też była blokada. Gestapo otoczyło willę kuzynki babci, Marii Karpowiczowej, która wynajęła mieszkanie jakimś młodym lokatorom, państwu Tyszkom[3]. Gdy żandarmi obstawili dom i weszli przez furtkę, z okien willi posypały się na nich strzały i granaty. Kilka godzin oblegali willę. Wszyscy obrońcy zginęli. Okazało się, że w willi pracowała tajna drukarnia. Czy ciotka o tym wiedziała? Podczas najścia gestapo nie było jej w domu. Gdy wróciła, zabrano ją na Szucha. Od tej pory ślad po niej zaginął.
W Warszawie wrzało. Wokół obrony drukarni na ulicy Lipskiej 26 na Saskiej Kępie powstawały całe legendy. Opowiadano, że wśród obrońców drukarni znajdowała się kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku. Miała strzelać do ostatniego naboju, który zachowała dla siebie.[4]
10 lutego w ruinach getta rozstrzelano ciotkę Henrykę Orlicką, a 11 lutego ciotkę Wandę Poniatowską. Obie te wiadomości uzyskała ciotka Halina Czekańska w dwa dni po śmierci ciotek. W domu zapanowała żałoba.
[1] Żona inż. Zdzisława Maszewskiego, Zofia z Ziepultów, została tuż przed wybuchem powstania rozstrzelana w ruinach getta. Wiele ciepłych słów poświęca jej dr A. Czuperska-Śliwicka w: Cztery lata ostrego dyżuru.
[2] Daty i miejsca egzekucji ustaliłem po wojnie wg: W. Bartoszewski, Warszawski pierścień śmierci 1939—1944, Zachodnia Agencja Prasowa 1967.
[3] Nazwisko ustaliłem po wojnie wg: W. Bartoszewski, Warszawski pierścień śmierci 1939—1944, Zachodnia Agencja Prasowa 1967.
[4] Potwierdzenie tej opowieści znalazłem w: W. Bartoszewski, 1859 dni Warszawy, „Znak” 1974.