Archiwa tagu: wspomnienia

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 8

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczyczki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

Chmieliński najpierw formował swój oddział w lasach do dóbr Potok Złoty należących. Zaczął formować ten oddział w czerwcu czy tez początkach lipca (nie pamiętam dokładnie)[1], w lesie pomiędzy wsią Gorzków a miasteczkiem Huciska, przy dwóch niebotycznych jodłach, które do dziś dnia można widzieć wznoszące się wyżej nad lasy, w których stoją.

Porządek w obozie Chmieleńskiego był wzorowy. Chmieleński nawet za ostro, za despotycznie obchodził się ze swoimi żołnierzami.

W pierwszych dniach sierpnia dano znać Chmieleńskiemu, że 2 roty piechoty przyszły do janowa (mała mieścina, leżąca dziś w powiecie częstochowskim) o 6 wiorst od jego oddziału odległego.

Chmieleński ze swoim oddziałem wyruszył do janowa i zaatakował najpierw wojsko rosyjskie, którego część w czasie upału kąpała się w stawie przy byłej fabryce machin w Poniku. Następnie z osady Ponik atakowała uciekających żołnierzy do Janowa dalej o 1/5 wiorsty leżącego (na strzał karabinowy). Rosjanie zatarasowali się w domach, a Chmieleński po bardzo krótkim ataku na nich powrócił do swego obozu w lesie pod Hucisko. Po tej utarczce wojsko rosyjskie spaliło całe prawie miasteczko Janów i wioskę Ponik.

Dla 15 sierpnia 1863 r. Chmieleński  z oddziałem swoim około 300 piechoty i 60 konnicy przyszedł do wsi Biała Wielka pod Lelowem (pow. Włoszczowski)i rozstawił się w podwórzu pomiędzy dwoma folwarkami położonym. Po południu dano znać Chmieleńskiemu, że oddział wojska rosyjskiego idzie ku Lelowu i prowadzi ze sobą dwie armaty; wojsko to przed wieczorem stanęło rzeczywiście w Lelowie w odległości dwóch wiorst od Białej. Znajdujący się w tej wsi na wizycie obywatele prosili teraz Chmieleńskiego, aby stąd wyszedł z oddziałem i jeżeli chce przyjąć bitwę, niech lepiej obierze sobie dogodniejszą pozycję, aby nie narażał folwarku na spalenie. Odparł im na to: „Chcecie się mnie pozbyć, dlatego wyprawiacie z Białej”, uparł się i został tu na noc. Nadmieniam, że Biała leży w kotlinie nad rzeką Białką, pozycja więc obozu była taka, że z góry, zza wsi wojsko rosyjskie mogło strzelać do powstańców jak do kaczek. Chmieleński kazał tylko zaprząc do wozów wszystkie konie właściciela dóbr Biała i stały tak przez noc całą. Nad ranem pikiety oddziału bez wystrzału posprzątali kozacy, i to nie tylko te, które stały od strony Lelowa, ale nawet i pikietę konną, stojącą przy młynie z drugiej strony Białej, po czym przed wschodem słońca wpadła z nienacka na obóz Chmieleńskiego piechota rosyjska. Cały więc oddział jego w największym nieładzie i popłochu uciekł do lasu w stronę wsi Drochlin położonego, po stracie kilku ludzi w zabitych i rannych; przy czym wojsko rosyjskie zapewne żadnej straty nie poniosło, zabrało zaś właścicielowi Białej wszystkie jego konie i wozy, które potem musiał na licytacji w Częstochowie wykupywać, a powstańcom cały ich obóz[2]

Kto dowodził tu Rosjanami, nie wiem. Być może, że Erenrot z Częstochowy. Armaty, choć były ustawione za wsią, nie były czynne w tym starciu.


[1] Wg. Historyków w końcu czerwca i początkach lipca Chmieleński zorganizował w powiecie olkuskim oddział ok. 200 jazdy i stąd wyruszył pod Janów, gdzie 6 VII stoczył bitwę.

[2] Do bitwy nad Białą doszło 18.VI.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 18

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

POWSTANIE

Już rano 1 sierpnia 1944 roku w powietrzu czuło się coś niezwykłego. Detonacje zza Wisły były coraz bliższe. Kończyliśmy jeszcze z ojcem szykowanie schronu. Przed południem ojciec powiedział mi, że dziś wybuchnie powstanie. Po wydarzeniach ostatnich dni ta wiadomość nie była dla mnie zaskoczeniem. Popatrzyłem na ojca. Musiałem mieć jednak pytający wyraz twarzy, bo dodał po chwili: „Antek idzie na koncentrację na róg Żelaznej, do browaru Haberbuscha.” Browar… Chyba już gdzieś o tym słyszałem. Zacząłem gorączkowo szukać w pamięci. Jest! Przypomniała mi się książka o powstaniu listopadowym, którą przeczytałem kilka miesięcy przedtem. Hasłem do wybuchu tamtego powstania miał być pożar browaru na Solcu.

Ojciec chciał iść razem z Antkiem. Antek jednak prosił, żeby ojciec został. W domu były przecież dwie babki, dziadek, nasz wychowanek z Zamojszczyzny, Janek Tchórz, a ponadto mama spodziewała się dziecka. Była cały czas obecna przy rozmowie ojca z synem, udawała jednak, że nie słyszy. W sprawie ich udziału w walce nie zabierała głosu. Rozumiała, że to ich obowiązek, i wiedziała, że tak trzeba.

Było wpół do drugiej, gdy nadszedł moment pożegnania z Antkiem. Ojca już nie było z nami. Znajdował się na wyznaczonym posterunku. Zdawało nam się, że żegnamy się z Antkiem na krótko, na parę dni. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że możemy żegnać się na zawsze. Stał w butach oficerskich, z których był taki dumny, w zielonych polskich bryczesach, w harcerskiej bluzie, wysoki, jasny blondyn — już żołnierz, a miał zaledwie szesnaście lat.

Gdy dziś myślę o tym pożegnaniu, zdaję sobie dopiero teraz sprawę, ile kryło w sobie treści. Antek na pewno nie bał się walki, ale pożegnanie to musiało być dramatyczne i dla niego. Doskonale pamiętam, jak w lecie 1939 roku on pierwszy zaczął płakać, kiedy żegnaliśmy odchodzącego do wojska jednego z najserdeczniejszych naszych przyjaciół, Antoniego Kamińskiego. Obydwaj z Antkiem znaliśmy dobrze pożegnania z naszej literatury czy malarstwa. Pożegnania ojców, mężów, synów i braci, idących bronić ojczyzny. Ile razy któryś z nas był chory, matka czy ojciec czytali nam głośno powieści historyczne Przyborowskiego, Gąsiorowskiego, Sienkiewicza. Pamiętam, jak kiedyś byliśmy do głębi wzruszeni pożegnaniem Wołodyjowskiego z Basią przed wysadzeniem Kamieńca. Pamiętam, jak w roku 1939 obydwaj z zapałem uczyliśmy się na pamięć Reduty Ordona, jak dziesiątki razy powtarzaliśmy w kółko, na każdą wiadomość o kawale zrobionym Niemcom czy o zgładzeniu jakiegoś szkopa, sakramentalne słowa: „Warszawa jedna twojej mocy się urąga…” Przypominam sobie, jak matka chcąc, żebyśmy prędzej usnęli, opowiadała nam różne wydarzenia z powstania 1863 roku, o których opowiadał jej dziad, a nasz pradziad – jako dwunastoletni chłopak brał udział w powstaniu styczniowym wraz ze swym ojcem. Za udział w powstaniu rodzina pradziada musiała zostawić majątek pod Przemyślem i szukać chleba gdzie indziej. Często po tych opowieściach matka śpiewała nam jeszcze pieśni powstańcze z 1863 roku. Pamiętam je wraz z melodiami do dziś. Do dnia dzisiejszego w pokoju, który należał do mojej babki, wisi niewielka akwarela, przedstawiająca wąsatego mężczyznę w czamarze, z konfederatką w ręku, klęczącego przed krzyżem na tle krajobrazu z miasteczkiem i wieżą kościelną nad nim; w górze chmury się rozstępują odsłaniając wizerunek Orła Białego na czerwonym polu. Od najwcześniejszego dzieciństwa lubiłem przyglądać się temu obrazkowi i dziesiątki razy pytałem babką, co on oznacza i jaka jest jego historia. Prababka moja, Emilia Wróblewska, w młodości dostała ten obrazek od powstańca, który siedział w więzieniu w Radomiu za udział w powstaniu styczniowym. Otrzymała ten obrazek na pamiątkę pomocy, jakiej udzieliła biednemu więźniowi. U dołu obrazka jest wymalowany ułożony z kwiatów monogram prababki: EW. Ile razy patrzę na ten obrazek, tyle razy dźwięczą mi w uszach słowa pieśni śpiewanej przez matkę: „W krawym polu srebrne ptaszę…”

Zwykle przy pożegnaniach u Przyborowskiego czy Sienkiewicza żegnający wręczali wojakowi szkaplerz, ryngraf lub krzyżyk. Nad moim łóżkiem wisiał drewniany krzyżyk, który mi kiedyś kupiła matka na odpuście w Wilanowie. Poszedłem do pokoju, zdjąłem go ze ściany i dałem bratu. Matka powiedziała, że on ma już medalik, ale Autek wziął krzyżyk i wsunął w kieszeń bryczesów. Ucałowaliśmy się. Antek ucałował matkę. Chciała mu dać jeszcze trochę papierosów, ale podziękował. Zapytała, czy ma chustkę do nosa tak spokojnie, jak by wychodził gdzieś w odwiedziny. Gdy zapytała, czy ma broń przy sobie, odpowiedział, że wszystko dostanie na miejscu. Podszedł do drzwi, położył rękę na klamce i powiedział: „Mamo, to chyba jeszcze wszystko za wcześnie.” „Więc zostań”, rzekła matka. „Nie mogę, trzeba…” Otworzył drzwi i zbiegł jak huragan po schodach. Długo dźwięczał mi w uszach stukot jego podkutych butów, zelowanych ostatnio przez szewca Burno. Matka zamknęła drzwi, odwróciła się do mnie i powiedziała szeptem przez łzy: „On nie wróci…”

Zszedłem do ogrodu. Moi towarzysze zabaw mieli tajemnicze miny — ja też. Wszyscy wiedzieliśmy jedno i myśleliśmy o jednym: że już.

Wokół domu, na podwórzu i w ogrodzie, rozpoczął się ruch. Pacjentów-rybaków nie było już nad fosą, lecz krę-ciii się po ogrodzie, przechodząc z klatki schodowej numer 7 do klatki numer 1 lub 3 i przenosząc jakieś worki

i skrzynki. Koło drzwi pod klatką schodową numer 7 ujrzałem nosze. Obok na schodach postawił ktoś torbę sanitarną ze znakiem Czerwonego Krzyża. Dla pierwszych rannych, przemknęło mi przez myśl i zrobiło mi się jakoś dziwnie, bo dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że przecież każda walka przynosi rany, kalectwo, śmierć.

Nagle wśród młodych ludzi noszących w dalszym ciągu worki i skrzynki dostrzegłem Kiźka Chróścickiego. Szedł niedbałym krokiem, ubrany w bryczesy, buty z cholewami i brązową marynarkę ściągniętą pasem. Przez ramię miał przewieszony worek. Zdębiałem. Spod rozpiętej marynarki wystawał zatknięty za pas najprawdziwszy pistolet. Natychmiast spojrzałem w kierunku fortu. Żołnierze niemieccy, rozebrani prawie do naga, tylko w slipach, stali z menażkami w kolejce przy kuchni polowej. Poczułem się jak we śnie. Tam Niemcy spokojnie fasują obiad, tu nasi wędrują z bronią jakby nigdy nic. Widok ten utwierdził mnie w przekonaniu o sile podziemnej armii. W napięciu zacząłem oczekiwać momentu, kiedy nasi z łatwością opanują fort, kiedy Niemcy będą się poddawać i błagać o litość, kiedy znów na forcie zawiśnie biało-czerwona flaga.

Po drugiej stronie bloku, koło domku dozorcy, stał pomalowany na ciemny brąz samochód ciężarowy z silnikiem napędzanym gazem z generatora. To na ten samochód młodzi ludzie ładowali worki i skrzynki. Było kilka minut po piątej, kiedy samochód odjechał zabierając również gromadę młodych ludzi.

Od strony miasta słychać było już strzelaninę i detonacje. Spojrzałem znów w kierunku fortu. Panował tam spokój. Niemcy zachowywali się jak gdyby im nic nie groziło i jakby o niczym nie wiedzieli.

Ktoś mi powiedział, że nasi pojechali likwidować niemiecki reflektor na Czerniakowie, koło kościoła. Pobiegłem natychmiast na strych, żeby przez klapę w dachu coś zobaczyć. Od strony kościoła słychać już było strzały eksplozje, a nie opodal jego kopuły, nieco w lewo, raz po raz wykwitały kolorowe rakiety. Po kilku minutach w tamtej stronie zrobiło się cicho, tylko od Mokotowa i ze Śródmieścia dochodziły odgłosy strzałów. Ponad miastem zaczęły się rozsnuwać dymy pierwszych pożarów. Przypomniał mi się browar na Solcu. Pomyślałem w tej chwili o Antku, który już walczy. Popatrzyłem w kierunku wież kościołów Woli, w kierunku, gdzie powinien się znajdować browar Haberbuscha. I z tamtej strony rozsnuwały się dymy, i słychać było daleką kanonadę. Nie przypuszczałem wówczas, że przez sześćdziesiąt dwa dni cała Warszawa będzie huczała strzałami i zasnuwała się dymem. Zaabsorbowany oglądaniem miasta, zapomniałem całkowicie o forcie. Gdy zszedłem na dół, nie mogłem już wyjść na stronę ogrodu. Niemcy ogłosili alarm i zaczęli się gorączkowo okopywać na szczycie fortu, strzelając do każdego, kto tylko znalazł się w ich polu widzenia. Na zaatakowanie załogi z zaskoczenia było już za późno. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nasi nie przypuścili szturmu dotychczas, dlaczego nie wykorzystali momentu, w którym Niemcy nie byli przygotowani i niczego się nie spodziewali. Nie wiedziałem wówczas, że uzbrojenie naszych przeciwko załodze fortu, składającej się z pięćdziesięciu dwu żołnierzy uzbrojonych po zęby, było za słabe nawet do ataku z zaskoczenia.

Zajrzałem do piwnic. Zaczęły się zaludniać. Nikt z nas wówczas nie przypuszczał, że piwnice te będą naszym 1 mieszkaniem, dla niektórych zaś szpitalem i ostatnim schronieniem.

Pierwsze wieści o ataku naszych na obsługę niemieckie-; go reflektora, ustawionego na wprost przystanku kolejki wilanowskiej, przyniosły dwie sąsiadki, które odprowadzały swych mężów do miasta, „na front”. Były to panie Irena Symonowiczowa i Halina Rzepecka. Gdy wracały obydwie tramwajem do domu, w mieście rozpętała się strzelanina, ale na Czerniakowie panował jeszcze spokój Za kościołem czerniakowskim tramwaj został nagle za-trzymany. Wpadło do niego kilku młodych ludzi z bronią w rękach. Oznajmili, że rozpoczęło się powstanie, kazali wszystkim opuścić tramwaj i czym prędzej się oddalić. Niebawem rozpoczęła się strzelanina.

Z chciwością chłonąłem te wieści, a tymczasem piwnica coraz bardziej się zaludniała. Byli też pierwsi przypadkowi goście, którym wybuch powstania uniemożliwił powrót do domów, dwie konduktorki z tramwaju zatrzymanego przy kościele, tramwaju, który już nigdy nie miał wyruszyć w żaden kurs. Pozostał samotny na torach, a później stał się jednym z członów powstańczej barykady.

Dopiero teraz wyjaśniło się, dlaczego pani Irena Symonowiczowa tak często bywała zdenerwowana. Jej mąż, pan Władysław, był oficerem. W roku 1939 w randze majora dowodził batalionem w 94 pułku piechoty, w grupie operacyjnej „Sandomierz”. Walczył do końca. Z początkiem okupacji natychmiast włączył się w wir pracy konspiracyjnej. Znał dobrze generała Grota. Był wykładowcą w tajnej szkole podchorążych. Pani Irena częstokroć spełniała rolę jego łączniczki. Gdy przed wyjściem do miasta zdenerwowana i podniecona wpadała do mamy z pytaniem o wiadomości i z prośbą o życzliwe myśli, w majtkach jej synka, Tadzika, ukryte były tajne dokumenty, a nierzadko broń. Gdy 5 lutego była blokada u nas i rewizja, szereg cennych tajnych dokumentów znajdowało się za-śrubowanych w starej szczotce do froterowania podłogi, a w starym kaloszu pod łóżkiem — zwitek dolarów stanowiących własność Polski Podziemnej. Było to w tym samym czasie, kiedy pani Irena nieraz głowiła się, co da Tadzikowi na śniadanie czy obiad. Parę miesięcy temu. Teraz wszystko należało już do historii.

Inżynier Rzepecki, którego odprowadzała pani Inka, przed wojną był specjalistą od uzbrojenia. Pracował w fabryce karabinów. Aresztowany 5 lutego, później zwolniony, teraz poszedł uregulować dług, jaki zaciągnęli wówczas u niego Niemcy.

Niebawem też zaczęły napływać dalsze, różnorodne, nieraz sprzeczne ze sobą wiadomości o walkach w najbliższej! okolicy. Opowiadano, że nasi po zdobyciu reflektora wycofali się na razie do Kabat, że okopują się przed Jeziorem Czerniakowskim, że przeszli na Mokotów. Dowódcą naszych oddziałów jest jakiś kapitan „Jaszczur”. Opowiadano, że przy zdobywaniu reflektora został ciężko ranny w brzuch Kiziek Chróścicki. Tą ostatnią wiadomością byłem najbardziej wstrząśnięty. Przecież parę godzin temu widziałem go w pełni sił.

Gdy ojciec powrócił do piwnicy, na dworze był już zmrok. Wiedziałem, że miał swoją placówkę w bloku, ale chciwie dopytywałem się o wiadomości. Zbywał mnie, odpowiadając, że obserwował fort itd. Zagadywał, że chyba będzie musiał wyciągnąć sztucer ukryty w 1939 roku. Oczywiście natychmiast zaświeciły mi się oczy. Zacząłem go prosić, żeby wyciągnął sztucer jak najprędzej, ale ojciec tłumaczył mi, że zrobi to jutro, bo dziś nic jeszcze nie wiadomo, a przy tym już ciemno.

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 7

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczyczki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

W Wielki Czwartek[1] przed wieczorem wyjechałem z Krakowa najęta furmanką do oddziału Grekowicza, który miał przejść granicę (austriacką) na wprost Krzeszowic, gdzie tez przy granicy była przygotowywana dla niego broń. W Wielki Piątek wieczorem zebrało się nas kilkudziesięciu na folwarku Pisary, do dóbr Krzeszowickich należącego. W nocy zaszliśmy do lasu pod granicę, gdzie nam rozdano broń i amunicję, przyprowadzono tu kilka koni objuczonych ładunkami dla nas, a oprócz tego 15 innych dla kawalerzystów. Dochodząc cicho w nocy do granicy spotkaliśmy patrol austriacki z pięciu żołnierzy złożony, który na razie zażądał, abyśmy broń złożyli. Otoczony jednak dookoła uznał za właściwe zostawić nas w spokoju; na odchodnem został za to obdarowany cygarami. Około północy byliśmy już za granicą, a spostrzegli nas tu strażnicy graniczni około godziny 8 rano.

Głównym dowódcą oddziału był Grekowicz, połową piechoty jako oficer dowodził Denisewicz[2], drugą połową nie pamiętam kto. Nad 15 kawalerzystami powierzone miał dowództwo jako porucznik Groblewski Józef[3], był tu też i Hubicki. Przez całą sobotę zajęci byli wszyscy usilnie organizacją tego oddziałku. Obozowaliśmy na górze w lesie o jakie 1500 kroków od granicy austriackiej. Przy Grekowiczu kręcił się słynny „uciekinier” Wieniarski niby w godności komisarza Rządu Narodowego. Poznałem tam Dzwonkowskiego, niegdyś słynnego gracza, i kilku jego kolegów; wszyscy mieli już po 40 latach, a byli to ludzie niegdyś bogaci, obecnie zaś z powodu gry w karty nędzarze. Widziałem ich grających ze sobą w wolnej chwili od musztry w orła i coś tam (zapewne „reszkę”). Gry tej nie znam. Rzucali pieniądz i chodziło o to, na którą stronę spadnie; w braku lepszej, choć taką zabawiać się chcieli.

Ja przystałem do oddziału 15 kawalerzystów, którymi, jak to wzmiankowałem, dowodził dawno mi znany Groblewski.

W Wielką Niedzielę rano przechodził koło nas obozujących całą noc w tym lesie Grekowicz z Denisiewiczem i kilku innymi, a że zimno było przejmujące i czas dżdżysty, rzekł nam dowódca:

„Trzeba by sprowadzić wódki dla żołnierzy; niech no kilku pojedzie do Szklar, to blisko leżących, po wódkę” – i dał mi w tym celu rubli 8. Z Groblewskim zdecydowaliśmy jednak, że lepiej pójść tam z dwoma żołnierzami pieszo niż jechać konno, przejść bowiem można było blisko, a jechać trzeba by na okół daleko.

Przyszliśmy we trzech do karczmy w Szklarach. Nie mieli tu dużo wódki i za tę, którą znaleźliśmy, zapłaciłem 4 czy 5 rubli. Wyszedłszy na drogę nagle w odległości jakieś 300 kroków spostrzegamy jadących kozaków, więc przez chłopskie podwórze poczęliśmy umykać w stronę obozu; kozacy podążyli za nami i zaczęli strzelać. Wąwozem jednak, na dnie którego toczyła się wąska rzeczułka, udało się wszystkim nam trzem szczęśliwie dobiec do lasu. Głęboki i długi wąwóz przeszkodził kozakom dojechać do nas.

Na brzegu lasu zastaliśmy już naszą piechotę ustawiona przez Denisewicza za sosnami, która też dała ognia do goniących nas kozaków. Za chwilę wszakże zaczęła do lasu zbliżać się wąwozami piechota rosyjska, która powstańcy przyjęli również gęstymi strzałami.

Grekowicz zauważył, że część piechoty rosyjskiej z kozakami poszła w stronę naszego lewego skrzydła, polecił więc nam 15 kawalerzystom podjechać w tamtą stronę, zejść z koni na brzegu lasu i strzelać, aby dać poznać, że tamto miejsce od granicy austriackiej jest obsadzone.

Wojsko rosyjskie miało zamiar przez terytorium austriackie zajść nam od tyłu, lecz oddział austriackiej piechoty stał już na granicy, uniemożliwił więc spełnienie tego zamiaru. Na wprost nas stało przy granicy około 20 huzarów, którzy niektórym naszym dawali ładunki. Dwunastu nas na kraju lasu narażeni byliśmy na gęsty ogień piechoty. Jednego już strąciliśmy, dwóch drugich było rannych w ręce; obwiązałem obydwu rannych chustkami.

Na pomoc nam przybiegł Denisewicz z 15 strzelcami i to zdecydowało, że nieprzyjaciel odstąpił w górę ku wsi Szklary. Bitwa ta trwała od godz. 7 do 9½ rano[4]. Część naszego oddziału uciekła z powrotem za granicę i zaraz tam była rozbrojona przez Austriaków, 2/3 nas pozostało do wieczora na miejscu. W końcu widząc, ze nieprzyjaciel zajął okoliczne wzgórza i nie myśląc nas atakować czeka, aż wyjdziemy z naszego ukrycia na górze, z rozkazu Grekowicza i Denisewicza ukryliśmy broń naszą, po czym pod osłona zapadającej nocy, rozdzieliwszy się na drobniejsze partie, w kilku miejscach przemknęliśmy się też na terytorium austriackie dość szczęśliwie gdyż niewielu tylko dostało się w ręce pilnujących granicy żołnierzy.

Pod Szklarami mogło być około trzech rot piechoty i 50 kozaków, dowodził nimi ks. Szachowski[5] z Olkusza. Powstańców było ostatecznie 15 kawalerii i 180 piechoty uzbrojonej w karabiny belgijskie, kilka dubeltówek odtylcowych dane były kawalerii. Taka dubeltówkę własną Grekowicza ja dostałem wraz ze 100 ładunkami.

Po pierwszych zaraz strzałach uciekł z obozu wzmiankowany wyżej Wieniarski. Twierdzę tak dlatego, iż po powrocie z karczmy ze Szklar ani też w czasie starcia już więcej między nami nie widziałem. Straty powstańców były: 11 zabitych i około 20 kilku rannych; między innymi ranny był Denisewicz i dwóch Francuzów ochotników[6].


[1] 2.IV.1863.

[2] Andrzej Denisewicz, syn naczelnika żandarmerii w Ostrołęce. W powstaniu mjr, dow. Piechoty u Grekowicza, walczył w oddziale Iskry, a potem pod komendą Chmieleńskiego: rozbity pod Sadkowicami 4.IV.1864, wzięty do niewoli i rozstrzelany 14.V.1864 w Radomiu.

[3] Józef Groblewski (ur. 1835), rządca maj. Siedliska, por. dow. jazdy u Grekowicza.

[4] Bitwa pod Szklarami odbyła się 5.IV.1863.

[5] Aleksander Szachowski, ks. Gen.-mjr wojsk carskich, cząstkowy naczelnik wojenny pow. Olkuskiego i miechowskiego.

[6] Wg. Historyków powstańcy mieli 5 zabitych i 19 rannych. Po bitwie pod Szklarami Franciszek Gorczyczki przebywał prawdopodobnie poza kordonem, a następnie znalazł się znów w królestwie pod komendą Chmieleńskiego.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 17

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Lipiec miał się ku końcowi. Lato tego roku było upalne, czas jednak płynął bardzo prędko i bardzo prędko jedno po drugim następowały różne wydarzenia. Ku Warszawie zbliżał się front. Pierwszymi jego zwiastunami były ciągnące przez miasto długie kolumny cofających się niemieckich wojsk.

Przez całe dwa dni obserwowaliśmy z radością cofającą się przez Sadybę w kierunku Wilanowa, od Góry Kalwarii, kolumnę niemieckich taborów. Zmęczone konie z trudem ciągnęły ciężkie, zakryte plandekami wozy, wyładowane po brzegi jakimś sprzętem. Starzy żołnierze z eskorty taborów, pewnie uczestnicy jeszcze pierwszej wojny światowej, o twarzach sczerniałych i wychudzonych, w niczym nie przypominali zdobywców ze zwycięskiej armii, jakich oglądałem w roku 1939. Szli bez germańskiej buty. W ich oczach czasami można było wyczytać beznadziejność lub strach.

Dla nas był to czas ciągłego napięcia i wyczekiwania. Przecież wraz z frontem zbliżała się tak upragniona wolność. Nieraz w podnieceniu przykładałem ucho do wysuszonej, rozgrzanej promieniami słońca ziemi, wsłuchując się w głuche stęknięcia dalekich detonacji. W ostatnim tygodniu lipca słychać już było bezpośrednie odgłosy frontu, coraz bliższy ogień artylerii za Wisłą, wybuchy pocisków i bomb.

Któregoś dnia, z samego rana, na Sadybie pojawił się kilkuosobowy patrol żandarmerii. Poszła plotka, że to łapanka, że Niemcy będą zabierać wszystkich mężczyzn, żeby ich rozstrzelać. Ojciec i brat, którzy korzystali z ogólnego zamieszania i nie chodzili do pracy, natychmiast ulotnili się, uchodząc na Czarne Drogi, gdzie łatwo było się ukryć w którymś z nie wykończonych domów, a stamtąd ewentualnie uciec dalej, do lasu. Niebawem sytuacja się wyjaśniła. Ów patrol skierował pierwsze kroki na posterunek policji granatowej. Żandarmi zażądali, żeby bezwarunkowo wszyscy mieszkańcy w wieku od szesnastu do pięćdziesięciu lat, z wyjątkiem chorych i kobiet ciężarnych, stawili się na godzinę 8 rano dnia następnego przed posterunkiem policji. Grozili przy tym, że ci, którzy nie przyjdą, zostaną w razie schwytania natychmiast rozstrzelani. Pani Irena Symonowiczowa, znająca dobrze niemiecki i odznaczająca się wyjątkową urodą, znalazła się w pobliżu i podpytała sprytnie „panów oficerów”, o co chodzi. Niemcy potrzebowali robotników do kopania okopów.

Żandarmi jednakże nie czekali dnia następnego. Powrócili za kilkanaście minut i przez policjantów granatowych i dozorców kazali wszystkim wyjść z domów, zaznaczając, że będą sprawdzali i kogo zastaną zdrowego w mieszkaniu, ten zostanie niezwłocznie rozstrzelany. Na dźwięk uderzenia w żelazną szynę zawieszoną na trzepaku wszyscy mieszkańcy bloku zgromadzili się na podwórku, gdzie żandarm przeprowadzał selekcję, wybierając zdolnych jego zdaniem do pracy. Z „wybranych” uformowano kolumnę i poprowadzono nad Wisłę, w kierunku wału przeciwpowodziowego. Rzeczywiście kazano im kopać okopy.

Na drugi dzień ojciec i Antek musieli też wziąć udział w kopaniu okopów. Przeżyli przy tym ciekawy incydent, świadczący dobitnie o bliskości frontu. Nadleciał bowiem radziecki samolot i kilkakrotnie nurkował, jak by lotnik chciał ostrzeliwać, jednakże widocznie dostrzegł grupy cywilów, zatoczył więc tylko kilka kręgów w powietrzu i odleciał. Podczas tego „nalotu” eskorta kopaczy zdążyła się błyskawicznie ukryć w świeżo wykopanym rowie.

Parę dni później ściągnęła nad Jezioro Czerniakowskie bateria ciężkiej artylerii. Przez dwa dni grzmiała wysyłając pociski za Wisłę. Każdemu ładowanemu do komory nabojowej pociskowi towarzyszyło nasze pobożne życzenie, by eksplodował w lufie, bądź zakończył swój lot jako niewypał. Biorąc pod uwagę jakość niemieckiej wojennej produkcji i skuteczność działalności sabotażowej robotników różnych podbitych krajów, którzy byli zatrudnieni przymusowo w niemieckich fabrykach zbrojeniowych, sądzę dziś, że niejednokrotnie los spełniał drugą wersję naszego życzenia, jeżeli nie co do pocisków tej baterii, to do innych na pewno, bo w dwa lata później oglądając okopy linii frontu, widziałem bardzo dużo niewypałów.

Niebawem zjechała na Sadybę kolumna niemieckiego wojska. Był wielki szum i ruch. Rozkwaterowali się w budynku szkolnym. Oficerowie pozajmowali kwatery w prywatnych mieszkaniach w bloku i częściowo w okolicznych willach.

Przybycie dużej grupy wojsk niemieckich wzbudziło szereg obaw. Ja martwiłem się przede wszystkim, że jeszcze jedno zgrupowanie niemieckiego wojska na Sadybie obok załogi fortu stawia pod dużym znakiem zapytania powodzenie ewentualnego powstania w tym rejonie. A że powstanie musi wybuchnąć, „wiedziałem” prawie na pewno.

Wówczas jeszcze — pod wpływem przeczytanej literatury historycznej, szczególnie Przyborowskiego — wybuch powstania wyobrażałem sobie w swoim dziecinnym umyśle podobnie jak wybuch powstania kościuszkowskiego czy listopadowego, przede wszystkim jako spontaniczny odruch całej ludności. Niejednokrotnie wyobrażałem sobie tłumy rozbrajające Niemców, a w uszach mi dźwięczał okrzyk: „Do broni!” Powstanie było też dla mnie równoznaczne z końcem wojny, a więc z prostym powrotem do dawnych ram i norm, sprzed września 1939 roku. Mimo doświadczeń czterech lat okupacji wszelkie problemy życiowe były dla mnie wówczas jeszcze nie skomplikowane.

Niedługo kwaterowała na Sadybie kolumna niemieckiego wojska. Na drugi dzień, bodaj w niedzielę, odjechała równie prędko jak przybyła. Pozostały po niej tylko okopy dla samochodów przed szkołą oraz ławki i sprzęt szkolny zrzucony na kupę na boisku. Z zachowania się żołnierzy niemieckich, z rozgardiaszu, jaki panował przy ich odjeździe, widać było, że ulegają panice.

Innego znów dnia pod wieczór na ulicy Powsińskiej rozległ się strzał pistoletowy. Oficer niemiecki z patrolu, który się tam zatrzymał, ogłosił, że od godziny szóstej po południu nikt nie może wychodzić na ulicę pod groźbą zastrzelenia. Niebawem wyjaśniła się przyczyna tego rozkazu. Od strony Wilanowa, z Powsinka, Niemcy prowadzili, a właściwie gnali, grupę kilkudziesięciu jeńców radzieckich. Szli w łachmanach, których jedyną wspólną cechą był straszny brud i wymalowane na plecach czerwoną farbą ogromne litery US (Union Soviet). Byli tak wynędzniali, że ledwie trzymali się na nogach. Do papierosów i chleba, które rzucaliśmy im z balkonu drugiego piętra, z mieszkania Jędrka Kuźniara, wyciągały się dziesiątki wychudłych, czarnych od brudu rąk. Biedacy wydzierali sobie wzajem każdy papieros i każdą kronikę chleba, przy czym oczywiście „zwycięzcami” zawsze zostawali silniejsi, toteż większość naszych podarunków wpadła w ręce tych kilku. Żołnierze eskorty, w których sercach, może pod groźbą zbliżającego się frontu, zatliła iskierka ludzkich uczuć, nie zwracali na nas uwagi, a widząc niesprawiedliwy podział zdobyczy, rozdzielali je wszystkim po równej części. Chwała Bogu, zapasy deputatowe papierosów matki Jędrka były tak obfite, że na jednego z biedaków musiało przypaść przynajmniej po jednym haudegenie.

W tych ostatnich dniach lipca wyjątkowo dużo pacjentów miał doktor Szczubełek. Przeważnie byli to ludzie młodzi, weseli, zupełnie nie sprawiający wrażenia chorych i cierpiących. Niektórzy byli ubrani w wysokie buty, bryczesy i sportowe bluzy. Nie czekali też na doktora w poczekalni jak zwykli pacjenci, lecz często, korzystając z rybackiego sprzętu doktora, łowili ryby nad fosą. Zamiast poddawać się badaniom lekarskim, w gabinecie i pojedynczo, toczyli z doktorem wspólne pogawędki między jednym a drugim „braniem”, pogawędki, które by-najmniej nie wyglądały na przeprowadzanie lekarskiego wywiadu. Szczególnie jeden z owych lipcowych pacjentów doktora utkwił mi głęboko w pamięci. Nie pamiętam jego nazwiska, nie wiem, jaki był jego zawód — wiem tylko, że był żonaty, miał rocznego synka i mieszkał gdzieś w Nieporęcie. Zresztą widywałem go tylko w lipcu nad fosa, lub czasami na naszej klatce schodowej, jak wychodził ukradkiem od sąsiadów na pierwszym piętrze, gdzie na prośbę doktora państwo Szczerkowscy na parę dni oddali „pacjentowi” jeden pokój. Ów pacjent był młodym człowiekiem, lat najwyżej trzydziestu, wysoki blondyn, w okularach w czarnej oprawie. Sprawiał wrażenie człowie-ka bardzo opanowanego i zrównoważonego. Kiedy podczas brania przez Niemców ludzi do okopów myślano początkowo, że to łapanka, pobiegłem na fosę ostrzec pacjentów-rybaków, żeby mieli czas się ulotnić.Na słowo „łapanka”, wypowiedziane przeze mnie jednym tchem nie okazał zdenerwowania, podziękował mi za ostrzeżenie i skierował kroki ku mieszkaniu doktora, zabierając ze sobą towarzyszy. W mojej pamięci pozostał na zawsze jako bezimienny oficer armii podziemnej czekający na rozkaz.[1]

Ostatnia niedziela lipca była dniem wyjątkowo gorącym. Tysiące warszawiaków wyruszyło na miasto, aby oglądać kolumny niemieckich uciekinierów ciągnących z dobytkiem na autach, dorożkach, a nawet na chłopskich wozach, żeby zobaczyć maszerujące, a właściwie wlokące się, oddziały wojska. Wszyscy chcieli zobaczyć tłok wokół dworców, przerażenie Niemców, którzy z walizkami tłoczyli się na peronach i pchali się bezładnie do pociągów ewakuacyjnych.

Opowiadano, że rano w niedzielę lotnictwo radzieckie zatopiło dwie duże barki na Wiśle. Jak słuchałem o tym, serce moje rozpierała radość. Czułem przedsmak wolności. W wyobraźni widziałem szeregi polskich ułanów, szare chropawe hełmy, rogatywki, jakich nie oglądałem od pięciu lat. Zdawałem sobie sprawę, że Niemcy byli u progu całkowitej klęski, a jeszcze pochodząca sprzed kilku dni wieść o zamachu na Hitlera w połączeniu ze wszystkimi wydarzeniami, ze zbliżającym się frontem, nabierała specjalnego wyrazu. Ochoczo pomagałem rodzicom opróżniać piwnicę, w której urządziliśmy schron z posłaniami, ze światłem, ze stołem do przyrządzania posiłków. Ojciec tłumaczył mi, że w związku ze zbliżaniem się frontu może być gorąco, ale wszystko szybko przeminie, właściwie to tylko kwestia dwu, trzech dni. Raźno kopaliśmy też nasyp przed oknem piwnicznym, w obudowie ze starego kosza do bielizny. Całe te przygotowania wojenne bardzo mnie zajmowały. Wszystko było ciekawe, odbiegało od monotonii życia wakacyjnego. W tych dniach brat mój znikał gdzieś na całe godziny.


[1] Miał pseudonim „Digen”, a nazywał się Janusz (?) Sztomp-ka — według informacji teściowej dra Szczubełka, p. Barbary Marszałowej.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 16

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

W końcu lutego Antek zrezygnował z pracy w radio-hauzie. 29 lutego, na drugi dzień po swych szesnastych urodzinach, znalazł zatrudnienie w warsztatach elektrotechnicznych inżyniera Szparkowskiego. Firma mieściła się początkowo na ulicy Gęsiej 16, później przeniesiono ją na Chłodną 8. Otrzymał też zaświadczenie o zatrudnieniu z ważnością do dnia 1 czerwca 1944 roku.

Antek równocześnie dokształcał się w dziedzinie radiotechniki. Jeszcze pracując u Pydego, w „Pydohauzie”, jak mówił, skonstruował wzmacniacz i adapter. Teraz zbudował radioodbiornik. Twierdził, że jest to „najlepsza superheterodyna”. Jednakże z odbiorem zagranicy były kłopoty. Dominowały radiostacje niemieckie.

Elektrotechnika i łączność bardzo Antka pasjonowały. Wespół z Leszkiem Rossowskim zbudowali sobie własny telefon. Mieszkanie Leszka położone było w skrzydle bloku usytuowanym od strony ulicy Powsińskiej, prostopadle do tego skrzydła, w którym znajdowało się nasze mieszkanie. Obydwa mieszkania w linii powietrznej dzieliła odległość około pięćdziesięciu metrów. Przeciągnęli drut rozwinięty z cewki od słuchawki telefonicznej, podłączyli baterie, dzwonki, słuchawki i mikrofony i telefon był gotów. Mama, jak każda matka wówczas, krzywo patrzyła na radio, jednakże telefon zaakceptowała, zwłaszcza że druty były tak cieniusieńkie, iż w każdej chwili można je było zerwać, sam aparat błyskawicznie zdemontować, a taki telefon mógł być w razie jakiegoś nieszczęścia przydatny.

Kiedyś z mamą odwiedziliśmy jej ciotecznych braci na Saskiej Kępie, wujów Genka i Henryka Chodkowskich. Mama, starsza parę lat, mówiła zawsze o nich z dumą: „Fajne chłopaki” (mieli wówczas dwadzieścia sześć i dwadzieścia osiem lat). Wujowie mieszkali na parterze. Gdy tylko weszliśmy, wuj Henryk z dumą zademonstrował nam swój „wynalazek”. W pokoju nad garażem wujowie przebili w podłodze otwór, zakrywając go klapą maskowaną podłogową klepką i dywanikiem. „Jak Niemcy do drzwi wejściowych — mówił — to my przez klapę do garażu i chodu.” Ta klapa w podłodze kilkakrotnie uratowała im życie.

Obydwaj wujowie bardzo mi imponowali. U wuja Genka w szafie wisiała szabla. Był on bowiem oficerem. W 1939 roku obydwaj walczyli. Wuj Heniek gdzieś na północnym wschodzie, a wuj Genek w Warszawie, na Zaciszu, bronił Grochowa w 80 pułku piechoty. Wuj Henryk wrócił dopiero w październiku. Wuj Genek zaraz po kapitulacji przyszedł do domu, mundur powiesił w szafie obok szabli, która w tej wojnie okazała się nieprzydatna. Szabla ta zawsze mnie zachwycała. Miała dedykację. Wuj Henryk bowiem pracował przed wojną w fabryce szabel Borowskiego. Wykonywał na szablach rysunki i napisy. Gdy wuj Genek otrzymał promocję oficerską, brat sprezentował mu tę szablę. Miała na prawym płazie przy zastawie wytrawiony medalion z Matką Boską, dalej orła i napis: „Honor i Ojczyzna”, na lewym płazie przy zastawie — syrenę, a dalej napis: „ppor. Eugeniuszowi Chodkowskiemu brat Henryk.”

Obydwaj wujowie zajmowali się sportem. Wuj Henryk był namiętnym wioślarzem, toteż gdy tylko zaczęła się okupacja i powstały kłopoty z zaopatrzeniem w żywność, zbudował mały sportowy kajak i pływał nim Wisłą aż do Kozienic, szmuglując jedzenie dla całej rodziny. Płaską sportową łajbą doskonale omijał nocą niemieckie wodne strefy. Groźna Wisła była bezpieczniejsza niż polskie drogi i ulice Warszawy.

Pewnego marcowego ranka na przystanku tramwajowym na rogu ulicy Zielonej rozległy się strzały. Został zastrzelony jakiś mężczyzna czekający w tłumie na tramwaj. Wiadomo było, że jak na ulicy ginie samotny cywil z rąk nieznanych sprawców, jest to zdrajca. Zastrzelonego znali mieszkańcy Sadyby. Mieszkał na ulicy Podhalańskiej. Nazywał się Musiał i pracował gdzieś w PKO.

W kilka dni potem gestapowcy otoczyli willę pani Taperowej na ulicy Okrężnej 35. Tę samą, którą już raz bezskutecznie plądrowali w roku 1940. I tym razem odjechali z kwitkiem. W willi nie zastali nikogo.

Wyrok, który wykonano na Musiale, nie miał jednak związku z najazdem na drukarnię. Musiał sypał swych towarzyszy pracy w PKO. Natomiast drukarnię u pani Taperowej rozpracowywał K., którego zastrzelono w roku 1943, zanim zdołał przekazać informacje do gestapo. Teraz, na wiosnę, ktoś inny sypnął drukarnię.

Ta ostatnia wiosna okupacyjna pełna była wydarzeń. Któregoś majowego wieczora rozległy się strzały z kolei na ulicy Goraszewskiej. Od strony jeziora biegł brocząc krwią niemiecki oficer. Odstrzeliwując się do tyłu ścigającym go dwu mężczyznom, dopadł rogu ulicy Powsińskiej i zwalił się przed apteką. Ścigający go skręcili w Godebskiego i znikli. Na Sadybie zapanował popłoch. Wielu mieszkańców ulicy Goraszewskiej w obawie przed represjami opuściło swoje domostwa. Obawy na szczęście okazały się płonne. Zajechał tylko dwuosobowy patrol na motocyklu z karabinem maszynowym zamocowanym na przyczepie, zaszli na posterunek granatowej policji i kazali sprowadzić sanitarkę. Odjechali bardzo szybko i trwożliwie.

Podobno zamach na tego Niemca był aktem zemsty za zaloty do jednej z dziewczyn. Według innej wersji dziewczyna ta celowo przyjmowała Niemca, żeby ułatwić wykonanie wyroku swoim kolegom.

W czerwcu tego roku godzinę policyjną ustanowiono wyjątkowo wczesną, jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Siedziałem w domu już po godzinie policyjnej, gdy usłyszałem za oknem szereg szybko następujących po sobie strzałów, a potem rozpaczliwy krzyk ojca. Ojciec jak huragan rzucił się do drzwi i zbiegł po schodach na dół.

Wyjrzałem przez okno. Od furtki przez ogród środkiem trotuaru kroczyli Antek i Jędrek z rękami wzniesionymi do góry. W furtce stał jakiś cywil z pistoletem skierowanym w ich stronę. Antek z Jędrkiem przeszli przez cały ogród i weszli do klatki w momencie, gdy ojciec był już na dole.

Ich „przygoda” miała następujący przebieg. Pragnęli sobie zapalić. Antkowi rodzice pozwolili oficjalnie palić papierosy, natomiast Jędrek Kuźniar musiał się kryć przed swoją matką z tym nałogiem. Żeby nie być widocznymi od strony ogrodu, stanęli przed furtką, od ulicy zasłonięci dzikim winem. Obydwaj byli w butach z cholewami i w bryczesach. Zapaliwszy papierosy, po każdorazowym zaciągnięciu się dłonie z papierosami chowali wstydliwie za klapy marynarek. Mieli tak konspiracyjne miny i tak skoncentrowaną uwagę na tym, żeby ich nikt nie zobaczył z ogrodu, że nie zauważyli, iż są obserwowani przez faceta w zielonym tyrolskim kapeluszu z piórkiem, stojącego na przystanku na wprost furtki. Gdy jeden z nich chciał wyciągnąć któryś raz papierosa spod klapy, usłyszeli okrzyk: „Hande hoch!” Zbaranieli. Nie wiedzieli, o co chodzi. Ku nim szedł facet z pistoletem w dłoni. Padł strzał w górę. Podnieśli więc ręce, z których wypadły im dymiące papierosy. Szkop trzymając pistolet w dłoni przy biodrze, obmacał ich. Poczuli od niego zapach wódki. Kazał im odmaszerować z rękami do góry, bez oglądania się za siebie. Odeszli na miękkich nogach. Gdy byli już w ogrodzie, facet w zielonym kapeluszu oddał jeszcze dla postrachu kilka strzałów w powietrze.

Następnego dnia rano znów miał miejsce innego rodzaju incydent. Łowiliśmy ryby nad fosą, gdy przed blok zajechała buda z żandarmami. Bez wstępnych poszukiwań wpadli do mieszkania pana Leona Sowińskiego. Ukryty za skarpą, wśród krzaków rosnących przy starej wierzbie, widziałem ich hełmy w otwartych oknach. Po jakimś czasie odjechali. Pan Sowiński wyszedł z domu blady jak ściana. Żandarmi na szczęście nie zabrali go. Dokonali tylko rewizji. Szukali broni. Okazało się, że jednemu z niemieckich urzędników w biurze, w którym pracował pan Sowiński, skradziono pistolet. Szwab zameldował niemieckiej policji i wszczęto poszukiwania. Najechano wtedy wielu pracowników tego biura.

Następny najazd gestapo na Sadybę miał miejsce z początkiem czerwca. Był tragiczniejszy w skutkach. Nie-spodziewanie zajechali małą osobową dekawką. Byli w cywilu. Aresztowali Ptysia Matuszewskiego. Nie zdążył uciec. Jego ojca w porę ostrzeżono telefonicznie w biurze. Gdy gestapo tam przyjechało, pana Matuszewskiego już nie było.

24 czerwca ruszyła radziecka ofensywa. Wiadomość ta rozeszła się lotem błyskawicy i bardzo wszystkich podniosła na duchu, świadczyła bowiem, że wojna zbliża się ku końcowi, że klęska Niemców jest bliska.

Nasz ogród, park i fort leżały na trasie przelotów niemieckich samolotów z lotniska na Okęciu na front wschodni i z powrotem. Leciały zwykle na tak niskim pułapie, że nie tylko znaki na kadłubach i skrzydłach, ale również twarze pilotów w okienkach były widoczne. Leciały w eskadrach liczących po kilkadziesiąt maszyn. Najczęściej były to transportowe junkersy, Ju-52, z dwoma silnikami na skrzydłach, a później również sztukasy dźwigające pod kadłubami wielkie cygara bomb. Wraz z kolegami dobrze nauczyliśmy się rozpoznawać różne typy niemieckich samolotów. Gdy buczały pod naporem ciężaru, życzyliśmy lotnikom, by wraz ze swymi maszynami zlecieli na zbity łeb. Codziennie nasze życzenia los, a właściwie radzieccy lotnicy i artylerzyści spełniali w poważnym stopniu. Po kilku godzinach wracały bowiem te same samoloty — rozpoznawaliśmy je po znakach — jednakże było ich mniej, miały poharatane kadłuby, skrzydła i ogony. Kilkakrotnie widziałem w kadłubach otwory o powierzchni kilkudziesięciu centymetrów. Nierzadko w kilkanaście minut po przelocie eskadry wracającej z frontu wlókł się samotnie jakiś „inwalida”, prychając żałośnie, na jednym silniku. Kiedyś w wywalonych drzwiach junkersa dostrzegłem stojącego w białym kitlu lekarza.

Tymczasem zbliżający się front ujawnił mi coraz szersze kręgi konspiracji. O tym, że Antek działa w podziemiu, wiedziałem. Któregoś dnia przyszedł do nas stryj. Był „pod dobrą datą”. Wyciągnął z kieszeni pistolet i zwrócił się do Antka: „No, wieszaj tarczę na piecu, zobaczymy, czy stryjek strzelać umie!” Popatrzyliśmy wszyscy na siebie. Mama podeszła do stryja i mówi: „Słuchaj, Czesław, nie ma tu zegara, nie jesteś dziedzic Nardzewski, a kart też nie mamy, więc schowaj pistolet, my nie pruscy urzędnicy.” Stryj się roześmiał i wsunął pistolet za pasek spodni. Długo tłumaczył się potem mamie „upałem i zmęczeniem”. Po wyjściu stryja spytałem mamę, kto to jest dziedzic Nardzewski. Kazała mi przeczytać Popioły.

Prócz czytania jedną z ulubionych rozrywek tego lata było łowienie ryb w fosie. Któregoś dnia wyciągnąwszy kolejną krasnopiórkę, chciałem powtórnie zarzucić wędkę do wody, ale haczyk zaczepił się o skarpę. Schyliłem się, żeby go zwolnić, i spostrzegłem, że zaczepiony jest o jakiś kawał żelaza tkwiący głęboko w ziemi. Zaintrygowało mnie to mocno. W wyobraźni zobaczyłem znów stosy broni znoszone na nasze podwórko przez Niemców po kapitulacji Warszawy. Tymczasem dokopałem się wspólnie z towarzyszami połowów do jakiejś sztaby i zaczęliśmy się z nią mocować. Ustąpiła wraz ze sporym kawałkiem skarpy, który zakrywał wieko żelaznej skrzyni. Skrzynię wypełniały puszki po farbie drukarskiej, zawierające amunicję pistoletową i jakieś papiery. Zdumieni znaleziskiem, zamknęliśmy skrzynię na powrót, maskując starannie wieko. Z przejęciem zaczęliśmy się naradzać, co zrobić z tym fantem. My zostawimy skrzynię w spokoju, ale jeżeli odkryje ją ktoś inny, może zabrać, a co gorsza, zameldować tam, gdzie nie potrzeba. Zdecydowaliśmy się poradzić doktora Szczubełka.

Z duszą na ramieniu zapukałem do mieszkania doktora. Na szczęście otworzył mi sam. Akurat gdzieś wychodził. Zdyszany powiedziałem mu, o co chodzi. Zaprosił mnie do przedpokoju, popatrzył spokojnie w oczy i zapytał: „A czy wiesz, czy domyślasz się, czyje to jest?” „Nie wiem — odpowiedziałem — ale chyba jakiejś organizacji podziemnej.” Doktor przycisnął mi ramię mocno do siebie i powiedział: „To jest moje. Ale pamiętaj, nie mów o tym nikomu. Wiesz przecież, co by mi groziło.”

Zobowiązany tak niezwykłym dowodem zaufania, opuściłem mieszkanie doktora. Nazajutrz skrzyni już nie było.

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 6

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczyczki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

Nie pamiętam dokładnie, ile dni stał oddział w Goszczy, ale stał tam dość długo[1]. Langiewicz nie myślał o musztrowaniu oddziału, tylko o zrobieniu z siebie wielkiego człowieka, tam też ogłosił swą dyktaturę, która w rezultacie nie trwała całego tygodnia[2].

Z Goszczy wysłał Jeziorański po naradzeniu się z Langiewiczem szwadron kawalerii na rekonesans w stronę Miechowa; byłem w tym szwadronie. Spotkaliśmy rekonesans rosyjski wysłany z tego miasta w stronę Słomnik, złożony z piechoty i kozaków. Następnie szwadron nasz przeszedł w stronę Pińczowa i tam dowiedział się dowodzący nasz, że wojsko z Miechowa i Kielc wychodzi na oddział Langiewicza celem rozbicia go i wypędzenia resztek do Galicji. Taki raport przy mnie złożył nasz dowódca jeziorańskiemu.

Na drugi dzień rano cały oddział dyktatora Langiewicza wyruszył w stronę północną. Szwadron, w którym służyłem, szedł w awangardzie na milę przodem, przeszliśmy Nidę pod Chrobrzem i kiedy dojeżdżaliśmy do Buska, około godziny 5 po południu usłyszeliśmy strzały armatnie w stronę Chrobrza[3]. Nie znałem dobrze polecenia, jakie miał dowódca szwadronu, zdaje się, że głownie szło o to, aby oddział nie padł w zasadzkę między Czangierego[4] z Kielc, a oddział, który miał wyjść ze Staszowa oraz z Radomia na pomoc Czengieremu. Strzałów armatnich było niewiele – może sześć czy osiem. Całą noc następną jeździliśmy to w stronę Pińczowa, to znów w stronę Chmielnika, a rano stanęliśmy dla odpoczynku dla ludzi i koni[5].


[1] W Gosczy Langiewicz stanął 6.III i tu 10.III ogłosił się dyktatorem. 13 był już w Sosnówce.

[2] Langiewicz opuścił obóz 19.III.1863.

[3] Zapewne odgłosy bitwy pod Chrobrzem 17.III.1863

[4] Ksawery Osipowicz Czengiery (Ченгеры Ксаверий Осипович, ur. 1816, zm. 1880) – rosyjski generał, uczestnik walk w powstaniu styczniowym.

[5] W tym mojescu wspomnienia się urywają. Jak wiadomo z historii, po opuszczeniu obozu przez  Langiewicza armia uległa rozproszeniu. Część zdezerterowała, część zaś od dow. Śmiechowskiego po bitwie pod Igołomią (21.III) przekroczyła granicę ścigana przez wojsko rosyjskie. Franciszek Gorczyczki w nieznanych okolicznościach znalazł się również poza kordonem. W Krakowie zaciągnął się znowu do szeregów powstańczych. 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 15

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Pod koniec lipca po południu, gdy wyglądałem oknem, usłyszałem od wschodu warkot lecącego samolotu. Znałem dobrze ryk maszyn niemieckich. Ten warkot jednak był jakiś dziwny, przerywany. Samolot leciał bardzo nisko. Z rur wydechowych silnika wystrzeliwały raz po raz kłęby czarnego dymu. Samolot najwyraźniej obniżał lot. Przeleciał nad fortem, a gdy znajdował się nad dachami willi ulicy Okrężnej, dostrzegłem wokół silnika ogień. W sekundę potem samolot z hukiem runął na ziemię. Wybiegłem z domu w kierunku miejsca katastrofy. Gdy byłem już między Truskawiecką a Okrężną, od strony miasta nadjeżdżała Straż Ogniowa i Pogotowie. Terenowy łazik, który przywiózł skądś niemieckich lotników, stał od dobrej chwili przy płonących szczątkach samolotu. Gdy ugaszono pożar, z żelastwa wydobyto zwęglone zwłoki.

Po wakacjach wróciłem do szkoły. Któregoś dnia jeden z kolegów, Staszek Tarka, ten, którego ojciec w 1939 roku poległ na przedpolach Sadyby, w obronie własnego domu, przyszedł do szkoły z wiadomością, że koło niego, na Czarnych Drogach, zastrzelono zdrajcę. Trup leżał nakryty gazetami. Dyżurował przy nim granatowy policjant, który miał własne zdanie o zastrzelonym. „Jak był świnią, niech leży jak świnia”, powiedział do zbiegowiska i kazał się rozejść.

Zastrzelony znany mi był z widzenia. Znalezione przy składali przysięgą żołnierską, znajdował się portret Hitlera, stanowiący skrytkę na różne kompromitujące dokumenty, jak się potem okazało.

W kilka dni po aresztowaniu kapitana Dąbrowskiego zjawiła się u nas niespodziewanie ciotka Zosia Maszewska. Towarzyszył jej jakiś mężczyzna. Nie zapamiętałem jego twarzy. Ze względu na wsypę, jaka nastąpiła z kolei w Dalbożku, ciotka poczuła się zagrożona, przyszła więc do rodziców po radę i ratunek. Wobec ostatnich wypadków na Sadybie mieszkanie nasze nie było jednak bezpieczna Mama wyjaśniła to ciotce Zosi. Nie trzeba jej było więcej, zrozumiała. Ucałowała nas serdecznie i wyszła wraz ze J swym towarzyszem. Nie przypuszczałem wówczas, że widzimy się po raz ostatni.

W kilka dni potem dotarła do nas wiadomość o aresztowaniu ciotki Zosi. Jak się dowiedzieliśmy, bezpośrednio od nas ciotka pojechała na ulicę Tyniecką, do niejakie} pani Trebertowej, żeby jej zostawić pieniądze dla właścicielki Dalbożka, Marty Walewskiej, za sprzedaną ziemię. Zanocowała na Tynieckiej, gdyż następnego dnia miała odebrać nową fałszywą kenkartę. Gdy nazajutrz zjawił

się towarzysz ciotki z kenkartą, w chwilę potem weszło do mieszkania dwóch Niemców, wylegitymowali obecnych i przeprowadzili rewizję. Z łatwością znaleźli banknotów. Zastrzelili towarzysza ciotki, ją postrzelił ciężko w kręgosłup, zgarnęli pieniądze i wyszli. Wkrótce na Tyniecką zajechało gestapo i zabrało sparaliżowaną wskutek postrzału ciotkę do szpitala, a potem na Pawiaka Wiedzieli widocznie, kogo mają w rękach[1].

Teraz gdy tylko zapadał zmrok, wsłuchiwałem się odgłosy ulicy. Każdy przejeżdżający samochód wał przyspieszony rytm serca. Bałem się. Wszyscy czuliśmy się zagrożeni. Nie mogliśmy jednak uciec, przenieść się gdziekolwiek — było nas za dużo. Antek wydawał się zagrożony podwójnie. On jeden mógł na jakiś czas zniknąć. Ale gdzie? Z pomocą przyszli rodzice jednej z jego koleżanek, państwo Jacuńscy. Mieli oni niewielki majątek w Grzegorzewie koło Tłuszcza. Jeździliśmy tam z Antkiem przed wojną na wycieczki zuchowe i obozy. Teraz wyjechał sam do Grzegorzewa.

Na szczęście Antka i nas wszystkich, a na chwałę aresztowanym, obawy okazały się płonne. Nikt nikogo nie sypnął. Gestapo musiało się zadowolić tylko zatrzymanymi ofiarami. Rozstrzelano ich 16 lipca w ruinach getta.

Po dwóch miesiącach przymusowych, aczkolwiek nie pozbawionych uroku wakacji Antek powrócił do Warszawy.

Pod koniec lipca po południu, gdy wyglądałem oknem, usłyszałem od wschodu warkot lecącego samolotu. Znałem dobrze ryk maszyn niemieckich. Ten warkot jednak był jakiś dziwny, przerywany. Samolot leciał bardzo nisko. Z rur wydechowych silnika wystrzeliwały raz po raz kłęby czarnego dymu. Samolot najwyraźniej obniżał lot. Przeleciał nad fortem, a gdy znajdował się nad dachami willi ulicy Okrężnej, dostrzegłem wokół silnika ogień. W sekundę potem samolot z hukiem runął na ziemię. Wybiegłem z domu w kierunku miejsca katastrofy. Gdy byłem już między Truskawiecką a Okrężną, od strony miasta nadjeżdżała Straż Ogniowa i Pogotowie. Terenowy łazik, który przywiózł skądś niemieckich lotników, stał od dobrej chwili przy płonących szczątkach samolotu. Gdy ugaszono pożar, z żelastwa wydobyto zwęglone zwłoki.

Po wakacjach wróciłem do szkoły. Któregoś dnia jeden z kolegów, Staszek Tarka, ten, którego ojciec w 1939 roku poległ na przedpolach Sadyby, w obronie własnego domu, przyszedł do szkoły z wiadomością, że koło niego, na Czarnych Drogach, zastrzelono zdrajcę. Trup leżał nakryty gazetami. Dyżurował przy nim granatowy policjant, który miał własne zdanie o zastrzelonym. „Jak był świnią, niech leży jak świnia”, powiedział do zbiegowiska i kazał się rozejść.

Zastrzelony znany mi był z widzenia. Znalezione przy nim dokumenty opiewały na nazwisko Sokołowskiego, jednakże nie było to jego prawdziwe nazwisko.

Wieść o wykonaniu wyroku na zdrajcy szybko rozeszła się po Sadybie. Był sprawcą aresztowania kapitana Dąbrowskiego i jego towarzyszy. Należał do tej samej organizacji. Od pewnego czasu wydawał się kolegom podejrzany. Zaczęło mu się zbyt dobrze powodzić. Ponadto sam Waldek Dąbrowski widział go podobno na mieście w niemieckim mundurze. Kapitan Dąbrowski nie wierzył jednak w możliwość zdrady i kontakty swego podkomendnego z wrogiem. Gdy chciano go zlikwidować, kapitan Dąbrowski zastrzegł sobie, że najpierw sam osobiście go przesłucha. Niestety, nie zdążył.

Trup leżał na drodze przez cały dzień. W dwa dni potem przez Sadybę sunął dziwny kondukt pogrzebowy. Za trumną szła tylko jedna osoba, nieszczęśliwa matka, której jedyny syn zawiódł nadzieje bez reszty. Żona i jej rodzina odżegnały się od zdrajcy.

Antek po powrocie do Warszawy musiał podjąć jakąś pracę. W myśl niemieckich przepisów, szesnastoletni chłopak obowiązany był pracować. Ponieważ pod wpływem Edka Laudańskiego zaczęła go interesować radiotechnika, starał się o pracę właśnie w tej dziedzinie. Został zatrudniony w niemieckim warsztacie radiotechnicznym przy placu Trzech Krzyży, na rogu Książęcej. Właścicielem warsztatu był inwalida z frontu wschodniego, Wilhelm Pyde. Pełna nazwa firmy brzmiała: Radiohaus Wilhelm Pyde. Według relacji Antka właściciel był dosyć miłym człowiekiem. Może swą niemiecką butę stracił na froncie wraz z nogą? Dużo gorszy dla pracowników był jego urzędnik, niestety Polak, toteż Antek po kilku miesiącach zrezygnował z zatrudnienia w radio hauzie.

Obejmując tę pracę, musiał Antek zmienić szkołę. Uczęszczał teraz do Obowiązkowej Szkoły Zawodowej Nr 5. Dziwna to była szkoła, której uczniowie mieli nie-raz pod pulpitami pistolety i granaty obok książek. Zajęcia prowadzono niemal korespondencyjnie, odbywały się bowiem raz w tygodniu, w soboty. Antek miał jednak zaświadczenie chroniące przed wywózką do Niemiec.

26 września późnym wieczorem z kierunku Wilanowa usłyszeliśmy odgłosy strzelaniny. Struchleliśmy. Pamięć mordu w Wawrze była nadal bliska. Zdenerwowany ojciec zgasił światło i podniósł rolety. Strzelanina po chwili ucichła, natomiast na niebie nad Natolinem ukazała się łuna. Odgłosy cichnącej strzelaniny zastąpił ryk strażackich syren.

Na drugi dzień sprawa się wyjaśniła. Żołnierze konspiracji rozbili niemiecki posterunek żandarmerii w Wilanowie i spalili niemiecką kolonię na Kępie Latoszkowej.

W kilka dni później zauważyłem, że jeden z naszych młodych sąsiadów, dwudziestoletni Witek Morawski, nosi rękę na temblaku. Gdy zapytałem go ze współczuciem o przyczynę, wyjaśnił mi, że ma zastrzał. Nie domyśliłem się, że jego temblak ma związek ze strzelaniną sprzed kilku dni.

W listopadzie nastąpiły dalsze aresztowania. Aresztowano szewca, Mariana Borowicza, i jego brata, Władysława. Wkrótce zaaresztowano też panią Borowiczową, a także jej dzieci, moich rówieśników, Jurka i Danusię. Jak się dowiedzieliśmy potem, Borowiczową wywieziono do Oświęcimia, a Jurka i Danusię do Jugendlagru. O Władysławie i Marianie Borowiczach słuch zaginął.

14 listopada naszą rodzinę dotknął kolejny cios. W mieszkaniu wuja Wacka Orlickiego aresztowano jego siedemdziesięcioletnią matkę, Henrykę, oraz jej córkę, siostrę wuja, Wandę Poniatowską. O tym, że ciotka Wanda była kolporterką prasy podziemnej, wiedziałem doskonale. Obie kobiety znalazły się na Pawiaku.

Równocześnie na Sadybie miało miejsce kilka napadów bandyckich, dokonanych z bronią w ręku przez nieznanych sprawców. Rabowali pieniądze, biżuterię. Napadli też na sklep Antoniego Gregorczyka.

W kilka dni potem wstrząsnęła nami następna tragiczna wiadomość: aresztowano Janusza Millo. Podobno ujęto go z bronią w ręku. Jednocześnie zaczęła krążyć plotka, że właśnie szedł na pospolity rozbój. Przypisywano mu też udział w napadzie na sklep Gregorczyka. Nie mogłem w to uwierzyć. Lubiłem go bardzo. Jeszcze na kilka dni przed aresztowaniem był u nas. Siedział u Antka na stoliku i majtając nogami w pięknych oficerskich butach, gwizdał modną wtedy melodię Belami.

Jak się potem wyjaśniło, Janusz został zatrzymany podczas transportu broni. Ujęto go w takim momencie i w taki sposób, że z broni tej nie mógł nawet zrobić użytku. Zaprowadzono go do pobliskiego komisariatu granatowej policji na Nowogrodzką. Komendant tego komisariatu działał w konspiracji i Januszowi udało się przekazać wiadomość dla doktora Szczubełka, a nawet pozbyć się papierów, które mogłyby Niemców naprowadzić na ślad doktora. Sam komendant komisariatu usiłował wmówić żandarmom, że to nie przestępca polityczny, lecz bandyta. Ten status stwarzał większe nadzieje na uratowanie się.

W tym czasie na słupach ogłoszeniowych w Warszawie krzyczały już czerwienią plakaty z nazwiskami zakładników i nazwiskami rozstrzelanych w publicznych egzekucjach. Czytając je, z drżeniem serca sprawdzałem, czy nie ma na nich nazwisk: inżyniera Rudzkiego, pani Wandy Kamińskiej, pana Skoczylasa, ciotki Zosi Maszewskiej, ciotek Henryki i Wandy, a teraz Janusza Millo.

W końcu listopada powiększył się krąg naszych przyjaciół. Do pani Topczewskiej zjechała kuzynka z Wołynia, pani Kawecka, z synem i dwiema dorosłymi córkami. Uciekła przed ekscesami ukraińskich nacjonalistów. „Wolimy ginąć od bomb i kul niż od siekiery i tasaków”, pisała w swych listach, błagając o pomoc. Teraz najważniejszą sprawą było zdobycie dla uciekinierów z Wołynia ważnych tu dokumentów. Na Wołyniu sprawa kenkart nie była traktowana rygorystycznie. Obaj z Antkiem serdecznie się zaprzyjaźniliśmy ze starszą córką pani Kaweckiej,

Ewą. Do czasu uzyskania kenkarty dziewiętnastoletnia Ewa była uwiązana na Sadybie. Kenkartę otrzymała przed samymi świętami. Służyłem Ewie za przewodnika w pierwszej jej wyprawie na miasto, po choinkę.

Ponieważ od października obowiązywało ograniczenie zużycia energii elektrycznej, wspólnym wysiłkiem lokatorów przy pomocy naszego dozorcy, ze składkowych pieniędzy przekupiony został kontroler Elektrowni, a pan Czesław tak podłączył dopływ prądu poza licznikiem, że można było do woli korzystać ze światła.

Święta były smutne. Krąg ludzi, którzy odeszli na zawsze, bądź znajdowali się w niemieckich rękach, był coraz szerszy.

Zaraz po Nowym Roku niemiecki terror wzmógł się jeszcze bardziej. 3 stycznia na liście zakładników przeznaczonych na rozstrzelanie znalazł się Janusz Millo. Plakat z 13 stycznia doniósł o jego śmierci. W tym dniu rozstrzeliwano przy ulicy Górczewskiej 14. Z kolei na plakacie z 21 stycznia wśród zakładników znalazło się nazwisko pana Adama Skoczylasa. Został on rozstrzelany 24 stycznia. W tym dniu rozstrzeliwano przy ulicy Kilińskiego pod murem Ministerstwa Sprawiedliwości[2].

5 lutego 1944 roku była sobota, ale Antek nie poszedł do szkoły. W mieście było niebezpiecznie — łapanki. Leżał na tapczanie i przeciągał się. Mama wróciła ze sklepu i gotowała mleko, które przyniosła zamarznięte w butelce. Otworzyłem lufcik, żeby zobaczyć, ile jest stopni mrozu. Rozejrzałem się wokół. W dali, za topolami rosnącymi wzdłuż alei Sobieskiego, dostrzegłem kolumnę niemieckich samochodów wojskowych jadących w kierunku Wilanowa. Zacząłem machinalnie liczyć. Gdy ostatni mijał topolę, którą przyjąłem za punkt odniesienia, doliczyłem się pięćdziesięciu dwóch. Nagle spostrzegłem samochody wyjeżdżające pędem z ulicy Powsińskiej i skręcające przed nasz doza. Gwałtownym hamowaniem przed naszą bramą wzniecały tumany śniegu. Z samochodów zaczęli wyskakiwać żołnierze z bronią gotową do strzału. Ta bezładna początkowo grupa błyskawicznie rozdzieliła się na mniejsze, kilkuosobowe, które z pokrzykiwaniem ruszyły w kierunku poszczególnych klatek naszego bloku.

Cały czas patrząc przez lufcik, relacjonowałem wszystko mamie. Gdy tylko zobaczyłem Niemców biegnących do naszej klatki, zamknąłem lufcik. Mama błyskawicznie zgromadziła na nocnym stoliku obok Antka lekarstwa z apteczki. Antek blady jak ściana zerwał się z pościeli i wyjąwszy z szuflady swego stolika lampy radiowe, podał je mamie, a sam wrócił na tapczan. Na schodach słychać już było tupot podkutych butów i dobijanie się kolbami do drzwi na niższych piętrach. Mama z lampami w ręku wbiegła do kuchni, a ja za nią. Rozglądając się bezradnie, otworzyła dół kredensu i wrzuciła lampy do puszki z solą. W tym momencie drzwi zatrzęsły się od uderzeń kolb. Mama otworzyła. Niemcy wpadli jak huragan, rozbiegając się po wszystkich pokojach z bronią gotową do strzału. Zgromadzono nas w pokoju, gdzie leżał Antek. Opasły żandarm z bergmannem w ręku stanął plecami do pieca, trzymając lufę skierowaną na Antka. Oksydowana lufa z cylindryczną chłodnicą perforowaną okrągłymi otworami wędrowała następnie jak wskazówka od babci do Janka, do mnie i do Antka.

„Wer sind sie?”, indagował żandarm.

Matka tłumaczyła cierpliwie: „Meine Mutter, mein alterer Sohn, mittlerer und kleinster. — Wskazując na Antka, powiedziała: „Er ist krank.” Antek zbladł jeszcze bardziej.

Żandarmi buszowali po mieszkaniu.

W tapczanie, na którym leżał Antek, była maska gazowa ojca, nasze maski, hełm polski, wiatrówka tkwiąca tam od 1939 roku, w walizce pod stolikiem Antka zamki od karabinów, które niedawno wraz z karabinami powyciągał z fosy, a w komórce narty.

Do komórki i do tapczanu nie zajrzeli. Ten najbrutalniejszy gruby szwab niedbale uniósł czubkiem buta wieko walizy, ale nic nie zauważył. Ten spokojny starszy zawołał mamę do kuchni. Otworzył kredens, przepatrzył półki i zajrzał do soli. Widząc lampy radiowe, spojrzał na mamę i zamknął drzwi kredensu bez słowa. Mama ledwie trzymała się na nogach, gdy wreszcie wyszli i gdy nam opowiadała zdarzenie w kuchni.

Z całego bloku tylko w naszej klatce schodowej aresztowali trzy osoby. Z fotela dentystycznego u pani Topczewskiej zabrali Witka Kotlewskiego, syna właściciela apteki, od dziadków — naszego kuzyna, zegarmistrza, Leona Kęsickiego, a piętro niżej — naszego sąsiada, inżyniera Antoniego Rzepeckiego. Z Sadyby aresztowano wówczas jeszcze kilka innych osób.

Po odjeździe Uberfallkommando usiadłem w kącie i zacząłem opisywać przeżyte chwile. Schowałem kartki pod dachówkę w komórce nad pokojem babci.

Na drugi dzień babcia Karolcia pojechała na Saską Kępę do ciotek. Wróciła zapłakana. Tego samego dnia co u nas tam też była blokada. Gestapo otoczyło willę kuzynki babci, Marii Karpowiczowej, która wynajęła mieszkanie jakimś młodym lokatorom, państwu Tyszkom[3]. Gdy żandarmi obstawili dom i weszli przez furtkę, z okien willi posypały się na nich strzały i granaty. Kilka godzin oblegali willę. Wszyscy obrońcy zginęli. Okazało się, że w willi pracowała tajna drukarnia. Czy ciotka o tym wiedziała? Podczas najścia gestapo nie było jej w domu. Gdy wróciła, zabrano ją na Szucha. Od tej pory ślad po niej zaginął.

W Warszawie wrzało. Wokół obrony drukarni na ulicy Lipskiej 26 na Saskiej Kępie powstawały całe legendy. Opowiadano, że wśród obrońców drukarni znajdowała się kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku. Miała strzelać do ostatniego naboju, który zachowała dla siebie.[4]

10 lutego w ruinach getta rozstrzelano ciotkę Henrykę Orlicką, a 11 lutego ciotkę Wandę Poniatowską. Obie te wiadomości uzyskała ciotka Halina Czekańska w dwa dni po śmierci ciotek. W domu zapanowała żałoba.



[1] Żona inż. Zdzisława Maszewskiego, Zofia z Ziepultów, została tuż przed wybuchem powstania rozstrzelana w ruinach getta. Wiele ciepłych słów poświęca jej dr A. Czuperska-Śliwicka w: Cztery lata ostrego dyżuru.

[2] Daty i miejsca egzekucji ustaliłem po wojnie wg: W. Bartoszewski, Warszawski pierścień śmierci 1939—1944, Zachodnia Agencja Prasowa 1967.

[3] Nazwisko ustaliłem po wojnie wg: W. Bartoszewski, Warszawski pierścień śmierci 1939—1944, Zachodnia Agencja Prasowa 1967.

[4] Potwierdzenie tej opowieści znalazłem w: W. Bartoszewski, 1859 dni Warszawy, „Znak” 1974.

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 5

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

Franciszek Gorczyczki

Franciszek Gorczyczki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

W Radkowie zaraz dostałem konia i zostałem zaliczony do oddziału kawalerii Jeziorańskiego wraz z kilku towarzyszami z oddziału ojcowskiego; pod Małogoszczą dobrze znalazła się jazda, źle zaś piechota. Zbyteczne jest robienie planu bitwy, którą się widziało przed 30 przeszło laty, tym bardziej, że plan ten w wydaniu Puzyrewskiego jest dokładny.

Jakie były straty powstańców w tej bitwie, nie wiem, wszakże musiały one być znaczne.

Wojska rosyjskie pod dowództwem Czengierego atakowały powstańców od strony Chęcin, tj. północno-wschodniej.

Podczas starcia 4 tylko strzały dane były z armat Jeziorańskiego, i to z małym skutkiem, sama jednak obecność armat po stronie powstańców sprawiła, iż po pierwszym zaraz wystrzale z nich wojsko rosyjskie na chwilę przestało posuwać się naprzód.

Ja w czasie bitwy byłem w oddziale kawalerii na lewym skrzydle, dokładnie nie mogłem widzieć co się działo na prawym.

Spod Małogoszczy Langiewicz z jeziorańskim prowadzili oddział w stronę południową i na trzeci dzień przybyli do Pieskowej Skały.

Pluton kawalerii, do którego byłem zaliczony, chwilowo pod komendą studenta szkoły wojskowej w Cuneo, którego nazwiska dobrze nie pomnę, wysłany był na rekonesans w stronę Wolbromia. Następnie odbyliśmy rekonesanse w stronę Olkusza i Pilicy. W bitwie, a raczej w ohydnym odwrocie z Pieskowej Skały[1], nie byłem, gdyż pluton nasz przedtem wysłany był na dalszy rekonesans i dopiero wracając usłyszeliśmy strzały już blisko miasteczka Skały.

Na drugą noc powstańcy napadli na wojska rosyjskie znajdujące się wówczas w Skale. Piechota rosyjska zajęła tu cmentarz na górze położony i ciężko prażyła atakujących.

Jazda nasza i mój pluton z nią razem atakowaliśmy kozaków, którzy bez poważnego oporu ustąpili w stronę zachodnią. Ze Skały cały oddział Langiewicza przyszedł do Goszczy, wsi położonej nad szosą krakowską, prowadzącą z Miechowa. Dokładnie nie pamiętam, ile tam dni staliśmy. Tu przybywała masa ochotników z Krakowa. Oddział żuawów Rochebruna obozował na łące w namiotach. W oddziale tym byli oficerami prawie wszyscy studenci szkoły w Cuneo i kilku Francuzów. Ta część oddziału Langiewicza najwięcej była mustrowana. Czachowski[2] dowodził piechotą, strzelcami, Czapski[3] – kawalerią.

Pustowojtow[4] była rzeczywiście adiutantem Czapskiego, a nie Langiewicza. Oddział w Goszczy rósł z dnia na dzień, broń i ładunki przywożono codziennie z Krakowa. Sądzę, iż w chwili wymarszu stąd oddział cały mógł liczyć około 8 tysięcy do 9 tysięcy ludzi.[5]

Placówki około Goszczy były rozstawione prawidłowo. Wysyłano również rekonesanse.

Langiewicz prawie że nie wychodził z dworu, gdzie miał kwaterę. Stary Czapski starał się o utrzymanie w porządku swej jazdy. Część oddziału należąca dawniej do jeziorańskiego i ta piechota, którą dowodził Czachowski, były utrzymane w większym rygorze, jak reszta wojsk powstańczych.

Nas najmłodszych najwięcej wysyłano na rekonesanse, gdyż my młodzi byliśmy posłuszniejsi od starszych. Pamiętam Jaszowskiego,[6] jak głośno mówił: „Młodych wysyłać na pikiety, bo starzy niegłupi stanc po kilka godzin.”

Żuawi i część piechoty Czachowskiego mogli stawić opór jako rzeczywiste wojsko, reszta była to zbieranina. Dwa szwadrony kawalerii były również porządniej przez oficerów Jeziorańskiego pilnowane, reszta w zupełnym nieładzie.

Nie pamiętam dokładnie, ile dni stał oddział w Goszczy, ale stał tam dość długo[7]. Langiewicz nie myślał o musztrowaniu oddziału, tylko o zrobieniu z siebie wielkiego człowieka, tam też ogłosił swą dyktaturę, która w rezultacie nie trwała całego tygodnia[8].


[1] Bitwa w Pieskowej Skale rozegrała się 4.III.1863.

[2] Dionizy Feliks Czachowski (ur. 1810 w Niedabylu, zm. 1863) – pułkownik, naczelnik wojenny województwa sandomierskiego w powstaniu styczniowym.

[3] Józef Ludwik Hutten-Czapski h. Leliwa, hrabia, (ur. 1806 w Mierzanowie k. Płocka, zm. 1900 w Krakowie) – oficer wojsk powstania listopadowego i powstania wielkopolskiego 1848 roku, generał w powstaniu styczniowym, ochotnik-szeregowiec armii francuskiej w wojnie francusko-pruskiej 1870 roku, kawaler orderu Virtuti Militari.

[4] Anna Henryka Pustowójtówna, rzadziej Pustowojtowa także Henryka Pustowojtówna, Henryka Lewenhard, Henryka Loewenhardt (ros. ́Анна Троф́имовна Пустовойт́ова także Анна Теофиловна Пустовойтова, franc. Henriette Pustawoitoff, Henriette Lewenhard (ur. 1838 w Wierzchowiskach koło Lublina, zm. 2 maja 1881 w Paryżu) – powstaniec styczniowy (używała pseudonimu Michał Smok), sanitariuszka podczas wojny francusko-pruskiej i Komuny Paryskiej.

[5] Liczba znacznie przesadzona. Zdaniem historyków oddział liczył od 2600 do 3000 ludzi.

[6] Prawdopodobnie chodzi o Stanisława Jankowskiego

[7] W Gosczy Langiewicz stanął 6.III i tu 10.III ogłosił się dyktatorem. 13 był już w Sosnówce.

[8] Langiewicz opuścił obóz 19.III.1863.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 14

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Na wiosnę administracja bloku ustaliła, iż mieszkańcy mogą na trawnikach, a także w parku na wprost fortu, zrobić sobie grządki warzywne. Pan Władysław okazał się zapalonym działkowiczem: kopał ziemię, siał i sadził, a obok książek pojawiły się pod jego pachą tyczki do pomidorów.

Państwo Symonowiczowie byli szczerymi Polakami. Takie uczucia trudno ukryć. Ich reakcja na różnego rodzaju wieści nadchodzące z miasta spowodowała, że od razu stali się członkami zwartej społeczności, jaką stanowili mieszkańcy naszego bloku. Pani Irena w zadziwiający sposób miała zawsze najświeższe wiadomości, a często też najnowszą tajną prasę. Wychowana była w Poznańskiem. Znała dobrze język niemiecki. Udzielając lekcji niemieckiego, wspomagała domowy budżet. Często zachodziła do mojej mamy. Polubiły się bardzo. Nie raz, nie dwa wpadała znienacka z jakąś wiadomością lub z pytaniem o wiadomości, a równocześnie z zaskakującą prośbą: „Pani Janino, niech pani myśli o mnie serdecznie, ja wierzę w duchy opiekuńcze.” Po czym biorąc małego Tadzia na rękę, wychodziła i jechała do Śródmieścia.

Kiedyś wpadła zdenerwowana. „Pani Janino, dziękuję za serdeczne myśli. Jechałam tramwajem. Na Czerniakowie żandarmi zatrzymali tramwaj i robili rewizję. Nic mi się nie stało”, powiedziała jednym tchem. „A dlaczego miało się pani coś stać, miała pani małe dziecko na ręku!”, zareplikowała mama. Słuszna mi się wydała uwaga mamy. Popatrzyłem na panią Irenę, na mamę, mama popatrzyła na mnie. Gdy skrzyżowały się spojrzenia moje i matki, zrozumiałem, że w reakcjach, w postępowaniu pani Ireny, w jej częstych stanach podniecenia i egzaltacji, kryje się jakaś tajemnica, tajemnica, która miała wyjaśnić się dopiero za kilka miesięcy.

W połowie czerwca aresztowano pana Adama Skoczylasa, ojca mego szkolnego kolegi, Jurka. Z zawodu był hydraulikiem. Bardzo często majstrował coś w piwnicy z naszym dozorcą, Czesławem Zachewiczem. Mieszkał w willi przy ulicy Morszyńskiej 37. Pan Czesław chodził teraz jak struty. W tej samej willi, co Jurek, mieszkał niejaki K., spokrewniony podobno ze Skoczylasami przez żonę. Było to bardzo niesympatyczne indywiduum. Handlował koniną i drewnem na opał. Miał dwóch synów, z których jeden był w moim wieku, drugi zaś o trzy lub dwa lata młodszy — z powodu śniadej cery nazywaliśmy go Murzynkiem. Po Sadybie zaczęły krążyć plotki, że to właśnie K. wydał Skoczylasa, który podobno miał coś wspólnego z produkcją broni.

Niebawem też któregoś ranka rozeszła się lotem błyskawicy wieść, że K. został zastrzelony z wyroku Polski Podziemnej. Do mieszkania jego weszło podobno trzech mężczyzn, sprowadzili go na dół, do piwnicy, odczytali wyrok śmierci i zastrzelili. Mieszkańcom willi zakazano przez godzinę wychodzić z domu. O śmierci K. mówiono, że to była kara za wydanie Skoczylasa. Nie wiedziałem wówczas, że K. miał jeszcze inne grzechy na sumieniu, że rozpracowywał tajną drukarnię działającą wówczas nie opodal na Sadybie.

Zbliżały się wakacje. Od Edka Laudańskiego dostałem łuk. Bawiliśmy się z kolegami w Indian. Problemem były strzały. Groty sporządzaliśmy z wystrzelonych pocisków karabinowych, tzw. czubków. Ku rozpaczy mamy wytapiało się nad gazem ołów wypełniający płaszcz pocisku i grot był gotowy. Dobre balistyczne strzały z tyczek do pomidorów nauczył nas robić pan Władysław Symonowicz.

W tym czasie drogi moje i Antka już się rozeszły. On był „dorosły”, miał piętnaście lat, chodził w modnych wówczas butach z cholewami, ja zaś byłem „gówniarzem”. On miał karabin, mnie zaś pozostał trzcinowy łuk i strzały.

Antek trzymał się ze swymi kolegami jeszcze ze szkoły powszechnej. Byli to: Leszek Rossowski, Paweł i Krzysiek Kamińscy oraz Jędrek Kuźniar. Nadto zaprzyjaźnił się ze starszymi: z synem naszego kierownika, Januszem Bo-czarem, Edkiem Laudańskim i siostrzeńcem doktora Szczu-bełka, Januszem Millo. Janusz był z nich wszystkich najstarszy, miał dwadzieścia jeden lat, należał do Straży Ogniowej i chodził w mundurze. Do tej paczki dołączył jeszcze starszy brat mej koleżanki, Krysi, syn kapitana Jerzego Dąbrowskiego, Waldek. Przed wojną był on w korpusie kadetów we Lwowie, a teraz w Straży Ogniowej na Sadybie.

Tymczasem Janusz Boczar wyjechał do Trzepaka koło Jasionowa, w Jasielskie, do pracy w kopalni nafty. Utrzymywał z Antkiem korespondencję. Ocalały te listy. Są swego rodzaju dokumentem ich młodzieńczej konspiracji,

30 czerwca 1943 roku Janusz pisał:

„U nas w wiadomej dziedzinie kompletny zastój. Daje się odczuć kompletny brak przedmiotów w rodzaju M czy też B [kryptonimy karabinów typu Mauser i Berthier] — nawet lektury z tej dziedziny brak. Bądź łaskaw wystarać się o książkę, którą czytaliśmy z M i B i tylko dzięki niej zawarliśmy z nimi znajomość. Jeden egzemplarz mam ze sobą, lecz potrzebny mi jeszcze jeden. Książka wyżej wspomniana potrzebna jest dla chłopca naszego rodzaju — Janusz.”

Ta książka to przedwojenny podręcznik wyszkolenia strzeleckiego, wydany dla wojska.

W następnym liście Janusz pisał:

„Co słychać z M i B. Odpisz natychmiast. Po otrzymaniu listów odpisuję, gdyż zechcę Ci przysłać oliwy i wazeliny dla M i B. Pieniędzy na cele wykupu niewolników rodzaju M i B na razie przysłać Ci nie mogę, może w przyszłym miesiącu. Czy mógłbyś się postarać o młodszych przyjaciół M i B [chodziło o pistolety] i przysłać mi? Bardzo by mi się nieraz w obecnych warunkach jeden taki przydał. Może zrobisz tak, że wypadki w Warszawie na terenie naszego działania zbierzesz w krótkie meldunki-raporty i będziesz mi je co trzy dni przysyłał.”

W następnym liście Janusz odpowiadał Antkowi:

„W drugim liście bez daty piszesz mi o S i G, w trzecim o cytrynkach. Odpowiadam na wszystkie. Książka, o której Ci pisałem, jest mi na razie niepotrzebna, tak że wstrzymaj starania o nią. Płyn do płukania gardła [nafta, oliwa] posiadam w takiej ilości, że mogę się w nim kąpać. Po części domyślam się, kto to jest panna S, modna za czasów szlacheckich [chodziło o szablę, ponieważ Antek przed kilkoma dniami wydobył z fosy kozacką szaszkę].

Pan G [granat], bardzo modny w chwili obecnej, jest bardzo przydatny w wielkim niebezpieczeństwie. […] Kup chlorku kobaltu w „Mikrochemii” i rozpuść go w wodzie, a otrzymanym rozczynem pisz jak atramentem. Po podgrzaniu otrzymasz niebieskie pismo. O szczegóły zapytaj Ryśka. Mnie również przyślij owego chlorku kobaltu — Janusz.”

Tymczasem całą Warszawą wstrząsały akty niemieckiego. terroru. Nie było nocy, żeby gestapo kogoś nie aresztowało. Fala aresztowań dotknęła również Sadybę i nasz blok.

W nocy 2 lipca aresztowano kapitana Jerzego Dąbrowskiego. Został aresztowany również Waldek. Miał: osiemnaście lat, chodził zwykle po Sadybie w mundurze strażackim i francuskim kepi stanowiącym wówczas element umundurowania strażaków. Niemcy w zasadzie honorowali legitymacje Straży Ogniowej, lecz Waldka nic nie zdołało wybronić. W mieszkaniu kapitana Dąbrowskiego aresztowano wówczas także: osiemnastoletniego Włodzimierza Hawrylinkę, Stanisława Świderskiego, starszego brata mej koleżanki szkolnej, oraz dwudziestotrzy-letniego Mieczysława Nejmana.

Kapitan Dąbrowski miał bardzo piękną i bogatą żołnierską przeszłość jeszcze z okresu pierwszej wojny światowej. We wrześniu 1939 roku walczył do końca. Uniknął niewoli. W chłopskim przebraniu powrócił do Warszawy. Aresztowanie nastąpiło w momencie, gdy w jego mieszkaniu odbywała się konspiracyjna zbiórka. Fakt ten wywołał szereg obaw, a przede wszystkim nasunął podejrzenie, iż sypnął ktoś dobrze zorientowany w organizacji.

Antek poczuł się też zagrożony. Ujawnił wtedy rodzicom, że kapitan Dąbrowski to jego dowódca. Wstąpił do organizacji wraz z Jędrkiem Kuźniarem. Zaprzysiężono ich w mieszkaniu szewca, Mariana Borowicza, który działał w konspiracji wraz ze swą żoną reichsdeutschką, która dzięki swojej narodowości odsuwała wszelkie podejrzenia od osoby męża. W pokoju, w którym wówczas chłopcy w Grzegorzewie koło Tłuszcza. Jeździliśmy tam z Antkiem przed wojną na wycieczki zuchowe i obozy. Teraz wyjechał sam do Grzegorzewa.

Na szczęście Antka i nas wszystkich, a na chwałę aresztowanym, obawy okazały się płonne. Nikt nikogo nie sypnął. Gestapo musiało się zadowolić tylko zatrzymanymi ofiarami. Rozstrzelano ich 16 lipca w ruinach getta.

Po dwóch miesiącach przymusowych, aczkolwiek nie pozbawionych uroku wakacji Antek powrócił do Warszawy.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 13

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

W kwietniu przyjechał z Wrocławia na kilkudniowy urlop pan Zdzisław Maszewski. Odwiedził nas razem z żoną, ciotką Zosią, jak ją nazywaliśmy. Interesujące były jego opowieści o Niemczech. Miał tam ograniczone możliwości poruszania się. Jego niemiecki Ausweis był opatrzony na zewnątrz dużym czarnym nadrukiem: „Achtung, Feind hort mit!” Pan Zdzisław przeżył we Wrocławiu kilka alianckich nalotów. Mówił, że to straszne: „Ziemia rozstępuje się pod nogami.”

Któregoś dnia ojciec wrócił z miasta z wiadomością, że odnalazła się mama Krzysia. Okazało się, że gdy tylko ludzie wykradli zamojskie dzieci z transportu śmierci, natychmiast je sfotografowano w tych ubrankach i w takim stanie, w jakim były zabrane rodzinom. Zdjęcia miały dwojakie znaczenie: dokumentowały niemiecką zbrodnię na dzieciach i stanowiły podstawę identyfikacji. Zdjęcia dzieci, których imiona, nazwiska i pochodzenie były nieznane, zostały rozesłane przez RGO do miejsc osiedlenia wygnańców z Zamojszczyzny. Wielu z nich znajdowało się w Żelechowie. Tam też na zdjęciu rozpoznała Krzysia jego rodzona matka.

Parę dni potem RGO nadesłało nam dokument stwierdzający, że moi rodzice wzięli na wychowanie z RGO dwu i półletniego Jana Tchórza, którego matka ma na imię Zofia.

Niebawem też nadszedł list od Zofii Tchórzymy: „W pierwszych słowach mego listu Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Droga Pani! Przepraszam, że tak długo nie pisałam. Nie miałam zdjęcia z obóch braciszków Jasiowych, z Bolcia i Tadzia młodszego. Piszę o swym losie: pracuję przy starcach w przytułku. Dostaję nagrody 100 złotych miesięcznie od Pana Burmistrza. Obiad dostaję w kuchni, co gotują dla nas wysiedlonych. Chłopiec starszy służy u gospodarza, a młodszy Tadzio chodzi do ochronki i dostaje śniadanie i parę deka chleba na kolację. Dwie mam córki, Walercię i Stefcię. Jedna jest w Berlinie, a druga w Prusach u gospodarza. Dłuższy czas nie wiedziałam o nich, bo nie miałam adresu. Starszej lepiej, a w Berlinie młodszej gorzej. Otrzymałam listy razem od obydwóch w maju. Piszą, że są zdrowe, to mnie cieszy. Jasiowi posyłam fotografię w liście i obrazek. Dziękuję Pani za czułe serce, że się Pani zaopiekowała moim dzieckiem. Teraz się już przyzwyczaiłam do swego losu, w jakim się obecnie znajduję. Nie wyobraża sobie Pani, jak miałam początkowo, jak mnie przywieźli do Żelechowa. W Dzień Bożego Narodzenia byłam na mszy. Powracam do swoich dzieci do szkoły, cośmy mieszkali parę rodzin wysiedlonych, usiadłam z Jasiem, zapłakałam, żem nie miała córek przy sobie. W tej chwili przyszły kobiety z Żelechowa i przyniosły nam potraw pośnikowych, podzieliły się z nami opłatkiem. Była to chwila radości. Posyłam często paczki do córki, bo pisze, że brak jej żywności. Pisała mi w liście, że dostają zupę szpinakową na czystej wodzie i po porcji chleba. Żołnierską bochenkę na cztery osoby i idzie na cały dzień do fabryki. Pracuje przy amunicji i materiałach wybuchowych.
Pozdrawiam Panią z całą rodziną i Synka Jasia.
Zofia Tchórz”

Któregoś dnia ktoś zapukał do drzwi. Mama odpowiedziała: „Proszę.” Drzwi się otworzyły i weszła wiejska zabiedzona kobiecina o czarnych lśniących oczach, z pięknymi kruczymi włosami przyprószonymi siwizną, owinięta w kraciastą chustkę. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”, powiedziała. Była jakby wystraszona.

Na twarzy mamy dostrzegłem jakiś dziwny skurcz czy błysk. Patrząc na kobiecinę, myślałem, że to żebraczka. „Czy ja dobrze trafiłam?”, zapytała. „Tak, na pewno dobrze — odpowiedziała mama zmienionym głosem. — Jest u nas pani synek”, dodała po chwili i obydwie wy-buchnęły płaczem.

Była to mama Janka. Przyjechała zobaczyć swego Jasiunia.

Straszne były jej przejścia. W dniu 5 grudnia 1942 roku zajechali do ich wsi, do Chomęcisk Małych koło Starego Zamościa, żandarmi i czarni[1]. Kazali opuścić chałupinę i wyjść. Pognano ich do obozu w Zamościu. Rodzina składała się wtedy z pięciu osób: ona, Zofia Tchórzyna, córka Stefcia lat czternaście, synowie — Bolek lat dwanaście, Tadzio lat dziesięć i Janek lat dwa. (Mąż zmarł przedtem, a szesnastoletnia córka Walerka już od czerwca 1942 roku przebywała na robotach w Niemczech.) Jeszcze z Zamościa zabrano Stefcię i wysłano w głąb Niemiec. Matkę z synami zawieziono do Żelechowa. Janek był chory. Miał odmrożone rączki, nóżki i brzuszek, a na dodatek w obozie zaraził się tyfusem.

Niebawem do ochronki zajechała niemiecka kolumna sanitarna i zabrała chorego malca. Gruba Schwester w obcisłym mundurze nawet nie dała matce pocałować chłopca na pożegnanie. Tchórzyna widziała jeszcze, jak odjeżdżający Jasiunio niezdarnie uderza rączką w szybę karetki niemieckiego Czerwonego Krzyża — i została bez: dziecka, z myślą, że straciła go na zawsze.

Gdy tylko Zofia Tchórzyna dowiedziała się, że jej Jasiunio żyje, zostawiła swoich synków na ludzkiej opiece i pojechała go odszukać, sprawdzić, czy nie zaszła jakaś, pomyłka.

Janek nie chciał się przywitać ze swoją matką, choć gdy tylko rodzice dowiedzieli się, kim jest, wszyscy zaczęliśmy go uczyć jego prawdziwego imienia i nazwiska. Gdy mówiliśmy mu: „Nazywasz się Jan Tchórz”, on oburzony krzyczał: „Aś ne Tuś, Aś Ksyś!” Gdy rodzona matka przytuliła go do piersi i zaczęła całować, odepchnął ją brutalnie i począł wydrapywać każdy pocałunek.

Została u nas kilka dni. Pragnęła się nacieszyć dzieckiem. Rodzice też chcieli, żeby się Janek do niej przyzwyczaił. Myśmy z bratem byli zbici z pantałyku. Cieszyliśmy się, że odnalazła się mama Janka, a jednocześnie baliśmy się, że zechce nam go zabrać. Miała przecież do tego prawo. Na razie jednak o zabraniu nie było mowy. Zofia Tchórzyna nie mogła swemu dziecku zapewnić bytu. Żyła w nędzy. Po kilku dniach, zaopatrzona na drogę, wyjechała do Żelechowa.

Pierwszy list, który za jakiś czas nadszedł, był bardzo smutny:

„Drogie Państwo! Donoszę Wam o swojem zdrowiu i powodzeniu. Gdym powróciła od Państwa, miałam listy od córek. Przykro mnie, bardzo tęsknią. Młodsza pisała, że nie wykonała w fabryce roboty, a jak się z tem nie zgodzi, to oddadzą ją do obozu. Jeździłam w swoje strony, do Zamojszczyzny. Dom mój rozebrali, na drugie miejsce złożyli. Pole obsiewają ci, co gospodarzą. Ojca odwiedziłam. Czuje się niedobrze, co już liczy sobie przeszło 70 lat. Starsza córka, Walerka, wróciła z powrotem na majątek z fabryki. Tadziu i Bolcio dzięki Bogu zdrowi. Ja się czułam niedobrze, bo z przemęczenia, w Rejowcu czekałam na pociąg 16 godzin i parę minut. Mamusia pozdrawia Jasiunia, całuje tysiące razy i również wszystkich w domu i pozdrawiam najbliższych, szczęśliwego przeżycia. Tak na razie kończę te parę słów Zostańcie z Bogiem
Zofia Tchórzyna”

Korespondencja z Tchórzyną trwała aż do nadejścia frontu.

W nocy z 12 na 13 maja zbudził nas silny nalot radzieckich samolotów. Spaliśmy wówczas przy otwartych oknach. Od rakiet oświetlających lotnikom cel było jasno jak w dzień. Nie schodziliśmy do piwnicy, choć dom trząsł się w posadach od eksplodujących bomb gdzieś w Śródmieściu.

W kilka dni później znalazłem w parku ulotki z podpisem Stalina. Zawierały wezwanie do walki z Niemcami.

W końcu maja przyszła do nas niespodziewanie ciotka Maszewska. Pana Zdzisława aresztowano we Wrocławiu. Ją zdołano ostrzec. Musiała natychmiast opuścić mieszkanie i ukryć się. Natychmiast też przyjechała do rodziców.

Wyjaśniła się dla mnie tajemnica wyjazdu pana Zdzisława do Niemiec. Pojechał tam jako zaprzysiężony żołnierz podziemia. Ta decyzja wymagała wyjątkowego poświęcenia z jego strony. Niełatwo było mu przyjąć na siebie dla dobra sprawy imię zdrajcy, jakim go w Ursusie okrzyczano, gdy zgłosił chęć wyjazdu. Ojciec wiedział o motywach jego decyzji, dlatego też ciotka przyjechała do nas.

Gestapo aresztowało obydwie siostry pana Zdzisława: Jadwigę Lenkiewicz zabrano z jej mieszkania przy ulicy Puławskiej, a Leonardę Jeleńską z fabryki cukierków, w której była zatrudniona. Obydwie torturowano na Szucha, jednakże nie wydały nikogo[2].

Wobec całkowitej wsypy ciotka Zosia została u nas. Dla mnie była to duża frajda. Do domu przybył ktoś nowy. Ciotka nie mogła wychodzić do miasta. Nie mogła ryzykować legitymowania. Musiała otrzymać nową „lewą” kenkartę, ze zmienionym nazwiskiem, a to wymagało czasu.

Z chwilą zamieszkania ciotki u nas nie mogły się już w naszym domu odbywać komplety. Trzeba było przecież zachować ostrożność. Tym bardziej że doszły nowe okoliczności. Ciotka Zosia nieraz wychodziła na krótkie spacery, czasami brała ze sobą Janka. Okazało się to wkrótce niebezpieczne, ponieważ gdy tylko rodzice przywieźli Janka, po Sadybie zaczęły kursować plotki, że za grube dolary przechowują żydowskie dziecko, a teraz gdy zobaczono z nim ciotkę, dodano, że przechowują również Żydówkę.

Wyrabianie fałszywej kenkarty trwało ponad miesiąc. Żeby zrobić do niej zdjęcie, ciotka musiała zmienić nieco swój wygląd. U jednego fryzjera obcięła piękne długie warkocze, u drugiego utleniła włosy. Nazywała się teraz Zofia Kowalska. Trzeba było następnie wynaleźć dla ciotki bezpieczną melinę. Z pomocą przyszła cioteczna siostra ojca, ciotka Stenia Ruszczykowska, która zaprotegowała ciotkę Zosię do pracy w majątku Dalbożek koło Mogielnicy. Niebawem też ciotka Zosia tam wyjechała.

Po wyprowadzeniu się rodziców Małgosi dziadkowie przyjęli nowych lokatorów. Byli to państwo Symonowiczowie z maleńkim synkiem, Tadeuszem. Pani Irena odznaczała się urodą i błyskotliwą inteligencją. Jej mąż, pan Władysław, starszy, siwiejący pan, sprawiał wrażenie uczonego. Wysoki, postawny, chodził zawsze z gazetą lub książką pod pachą. Pilśniowy wymiętoszony kapelusz, z którym się nie rozstawał, dziwnie nie pasował do jego wyprostowanej sylwetki, niemniej jednak rzucał się w oczy przede wszystkim i nadawał panu Władysławowi wygląd starego safanduły.


[1] Czarnymi miejscowa ludność określała volksdeutschów z Besarabii (ciemnowłosych, o śniadej cerze), których Niemcy osiedlali w spacyfikowanych wsiach Zamojszczyzny.

[2] Wg rozprawy A. Koniecznego Rozbicie wrocławskiej grupy wywiadu ofensywnego Komendy Głównej ZWZ-AK „Stragan” („Sobótka” 1973) inż. Zdzisław Maszewski był szefem tej komórki. Jej zadaniem było rozpracowywanie tajemnic niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Wsypę spowodował osławiony Ludwik Kalkstein. W toku śledztwa inż. Maszewski osłaniał swych towarzyszy i współpracowników. W dniu 21 lipca 1944 r. wyrokiem Volksgerichthof Senatu 2 w Berlinie został skazany na śmierć. Wyrok przez zgilotynowanie wykonano 11 września w więzieniu w Brandenburgu. Siostra inż. Maszewskiego, Leonarda Jeleńska, wobec braku dowodów została zwolniona z więzienia w Moabicie 23 września 1943 r. Drugą siostrę, Jadwigę Lenkiewiczową, skazano na dożywotnie więzienie. Zmarła wskutek ostrej niedomogi serca 11 sierpnia 1945 r. w Polskim Szpitalu Wojskowym Nr 7 w Anconie.

Udostępnij na: