Piszemy plus – 15 sierpnia 2014

5 sierpnia 2014 roku na portalu piszemyplus ukazał się wywiad ze mną przeprowadzony przez Annę Błaszkiewicz. Zdjęcie zrobił mi Jacek Łagowski.

malgorzata_karolina

O sygnecie dzielnej ciotki łajdaczki, odkrywaniu rodzinnych tajemnic, pendrivie pradziadka i listach do Skręcipitki opowiada Małgorzata Karolina Piekarska, pisarka i dziennikarka.

Skąd wiesz, że Twój praprapradziadek miał na imię Paweł i mieszkał w Warszawie?

Wiem to na przykład z wiszącego u mnie na ścianie dokumentu potwierdzającego, że został powołany do Gwardii Narodowej w okresie powstania listopadowego.

A jak dotarłaś do tego dokumentu?

Zachował się w rodzinnym archiwum, które zajmuje kilka szaf i pół strychu w moim domu. W 2013 r. Jolanta Adamiec-Furgał zaprosiła mnie do swojego programu „Saga Rodów” i tak powstał odcinek „Saga rodu Piekarskich”. Po wizycie ekipy telewizyjnej moje mieszkanie wyglądało jak po rewizji. Wtedy zeskanowałam pierwszą dużą partię dokumentów i założyłam stronę, na której systematycznie umieszczam wszystko, co związane z moją rodziną.

Po co to robisz?

Archiwum Państwowe zaczęło mnie namawiać, żebym przekazała im swoje zbiory. Postanowiłam, że udostępnię je w formie elektronicznej, by łatwo mogli z nich skorzystać wszyscy zainteresowani – historycy, pasjonaci i ciekawscy, którzy chcą się np. dowiedzieć, jak wyglądał pierwszy dowód osobisty mieszkańca Warszawy. Mam akurat taką książeczkę legitymacyjną mojej prapraprababci Julianny z Dobrzańskich Piekarskiej.

I ktoś zagląda do Twoich zbiorów?

Tak i sporo osób się ze mną kontaktuje, ostatnio np. Towarzystwo Przyjaciół Kalisza spytało, czy może wykorzystać fragment pamiętnika siostry mojej praprababci – Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Ten projekt zaczyna więc żyć własnym życiem.

A co ciekawego można znaleźć w Twoim archiwum?

Chociażby zaświadczenie z 1857 r., że mój prapradziadek Bronisław Franciszek Ksawery Ruszczykowski został zaszczepiony na ospę wietrzną i jest w dobry stanie zdrowia. Są też świadectwa szkolne mojej prababci, wielkie jak afisze teatralne. Jest masa dowodów osobistych zbieranych przez lata. Są listy mojego dziadka do babci i pradziadka do prababci, z których potem z moim mężem Zacharjaszem Muszyńskim, aktorem, zrobiliśmy spektakl teatralny. W amoku porządkowania wyrzuciłam tylko jedną rzecz i do dziś tego żałuję – to było pudło ślubnych zaproszeń gromadzonych przez 50 lat.

Jak to możliwe, że te rzeczy przetrwały?

Mieliśmy szczęście, bo nie wszystkie domy, w których mieszkali moi przodkowie i krewni, zostały zburzone podczas Powstania Warszawskiego. A potem to już członkowie dalszej rodziny wiedzieli, że my takie rzeczy hołubimy, więc przez lata je nam znosili i nadal to robią. W ten sposób pozyskałam np. dzienniczki szkolne i szkicowniki szwagra mojej prababci, który był malarzem.

Masz tych dokumentów i pamiątek bardzo dużo. Jak decydujesz, czym się zająć w pierwszej kolejności?

Jakbym się nad tym zastanawiała, pewnie nigdy bym nic nie zrobiła. Biorę to, co wpadnie mi w ręce. Choć ja i tak jestem w komfortowej sytuacji – właściwie tylko uzupełniam to, co przez lata zrobili mój pradziadek, dziadek i ojciec. Ale są takie momenty, że sama coś odkrywam, docieram do jakiejś tajemnicy, rozwiązuję zagadkę. Wtedy czuję, że oni wszyscy są przy mnie i razem ze mną się tym cieszą. Czuję z nimi więź, choć nie żyją przecież od kilkudziesięciu lat i większości z nich nie znałam osobiście. Ostatnio trafiłam właśnie na taką niesamowitą historię – okazało się, że człowiek, o którym myślałam, że zginął w czasie pierwszej wojny światowej lub rewolucji październikowej, umarł dopiero w 1962 r. Dotarłam do jego potomków, którzy mieszkają w Rosji, przysłali mi pamiętniki jego szwagierki.

Przedmioty mogą być początkiem ciekawej opowieści?

Oczywiście! Jakiś przykład? Mam teraz na palcu liczący ponad sto lat sygnet po ciotce, a właściwie ciotecznej babce, Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej. Ciotka Stenia nie miała dzieci, była snobką i wariatką. Mówili o niej, że jest pijaczką i łajdaczką, bo odbiła pewnej pani męża, ale opowiadano też, że jest bardzo dzielna. W czasie wojny była żołnierzem Armii Krajowej, brała udział w Powstaniu Warszawskim, a po 1945 r. trafiła do Fordonu jako więzień polityczny. Kiedy ona siedziała w więzieniu, jej matkę w niejasnych okolicznościach zabił samochód na ul. Rakowieckiej w Warszawie. Zostały mi w domu dokumenty z umorzenia śledztwa w sprawie jej śmierci, a także okulary z jednym szkłem. Są w kopercie, na której jest napisana data jej śmierci i wyjaśnienie, co to są za okulary. Mój ojciec był jedynym spadkobiercą tej ciotki, wyprawił jej pogrzeb z honorami wojskowymi. Bardzo ciotkę kochałam, często bywałam u niej gościem i pamiętam setki jej opowieści, które co jakiś czas spisuję. Była jedną z najwspanialszych i najbarwniejszych postaci w naszej rodzinie.

Przytłacza Cię czasem nadmiar materiałów?

Nie. Ale trzysta razy dziennie żałuję, że o coś nie spytałam i nie ma już kogo spytać. Często się też zastanawiam, co po nas zostanie? Nic? Elektroniczne pamiątki? Pendrive pradziadka?

Prowadzenie domowego archiwum pochłania chyba mnóstwo Twojego czasu?

Wcale nie. Zawsze staram się robić kilka rzeczy na raz, np. jak skanuję zdjęcia, to gadam z przyjaciółką przez telefon. A tak całkiem serio – to mnie ciekawi. Uważam, że jeśli chcemy się dowiedzieć, dokąd zmierzamy, powinniśmy wiedzieć, kim jesteśmy, a tego dowiemy się, badając skąd przychodzimy. Zgadzam się z powiedzeniem, że frak dobrze leży w trzecim pokoleniu. Jeśli chcemy, żeby nasi potomkowie nie czuli się tym pierwszym pokoleniem, musimy im coś dać. Dlatego odtwarzam nasze drzewo genealogiczne, które ma mnóstwo gałęzi. Na przykład Eufrozyna Jops z Saskiej Kępy w Warszawie miała aż szesnaścioro dzieci i wszystko to mam rozpisane. Ja pochodzę od jednej z jej córek, Karoliny Szenk.

Robisz to sama, czy korzystasz z usług profesjonalistów?

Sama i z pomocą krewnych. W każdej rodzinie, jak dobrze poszukać, znajdzie się kilku takich wariatów jak ja. Zadzwoniła do mnie na przykład jakaś pani i powiedziała, że pochodzi od Anny Werner, jednej spośród szesnaściorga dzieci Eufrozyny. Oczywiście od razu zaprosiłam ją do siebie, ona pokazała swoją część drzewa genealogicznego, ja swoją, poporównywałyśmy, podopisywałyśmy to, czego nam brakowało. Drzewo to jednak tylko suche informacje dotyczące tego, kto z kim się rozmnażał. A mnie fascynują dokumenty życia społecznego i prywatnego. Dlatego jak ostatnio przyszedł do mnie kuzyn Olgierd, przez dwie noce skanowaliśmy to, co przyniósł. Bogdan Szenk, jego ojciec, był prezesem koła Citroëna w Automobilklubie Warszawskim. Mam więc teraz w zbiorach fajne zdjęcia z lat 50. i 60., a także pisma wysyłane przez niego do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z prośbą o talon na Zaporożca.

Gdzie szukasz brakujących informacji?

Korzystam z takich stron jak www.geneteka.genealodzy.pl czy www.geneszukacz.genealodzy.pl. Jeśli wiemy, czego potrzebujemy, mnóstwo archiwów jest zeskanowanych, np. księgi parafialne. Wystarczy wpisać imię i nazwisko, nazwę parafii, miasto i wyskoczy nam akt urodzenia. Musimy się tylko nauczyć odcyfrowywać pismo ręczne. Kiedy zaczęłam przeszukiwać internet, trafiłam też na stronę www.sejm-wielki.pl prowadzoną przez dra Marka Jerzego Minakowskiego, który zajmuje się genealogią potomków Sejmu Wielkiego. Odnalazłam tam Józefa Faustyna Gorczyckiego, mojego praprapradziadka, którego zdjęcie stoi u mnie w sypialni na komodzie. Kiedy na niego na tej stronie trafiłam, zaczęłam klikać w przodków, którzy byli wcześniej. W pewnym momencie doszłam do dynastii Przemyślidów i jakoś tam bokiem do Mieszka I! Zawołałam syna, żeby mu pokazać najstarszego „przodka”. Popłakaliśmy się ze śmiechu.

A nie boisz się, że w przeszłości swojej rodziny znajdziesz coś naprawdę strasznego?

Jestem na to przygotowana. Właściwie już dawno temu odkryłam dramatyczne historie. Jak miałam 19 lat dowiedziałam się, że Zbigniew, młodszy brat mojego dziadka Bronisława Piekarskiego, popełnił samobójstwo. Kochał się w mojej babci Janinie Adamskiej, a ona postanowiła wyjść za mąż za mojego dziadka. Zbigniew tego nie wytrzymał, powiesił się. Był to rodzinny sekret, który ja podstępem wydobyłam od żyjących jeszcze wtedy krewnych, którzy go znali, a potem pojechałam do Tczewa i tam grzebałam w księgach parafialnych. Ta historia stała się kanwą mojej dokumentalnej książki „Dziewiętnastoletni marynarz”, w której opowiedziałam o swoim odkrywaniu bolesnej, rodzinnej tajemnicy i opublikowałam m.in. jego listy ze szkoły morskiej w Tczewie i z podróży statkiem szkolnym Lwów. Po śmierci mojego ojca zrozumiałam, że nie wszystko mi powiedziano. Odkryłam dokumenty dotyczące śmierci Zbigniewa, między innymi zeznania świadków, a nawet jego zdjęcie na katafalku. Mój ojciec to trzymał, bo wiedział, że ma wartość historyczną.

Takimi opowieściami też chcesz się dzielić z innymi?

Uważam, że jeśli jakąś historią się nie dzielimy, to ona umiera. Skończyłam wydział historyczny i na umieranie historii się nie zgadzam. Wszystkie „skandale” pieczołowicie przechowuję w swojej pamięci i notuję. To wbrew pozorom pozwala nam lepiej zrozumieć samych siebie. Tymczasem wielu ludzi nie wie nic nawet o własnych dziadkach, np. czy babcia lubiła się śmiać. Ja wiem, że Julian Stec, ojciec mojej mamy, bohater wojny polsko-bolszewickiej, śpiewał babci głupie piosenki, znam ich słowa i melodie. Wiem, że wnukom na śniadanie oferował tajemnicze „czombarambi w kolorach”, bo tak nazywał smakołyki. A przecież nie poznałam mojego dziadka, bo zmarł na 10 lat przed moim urodzeniem. Wiem też, że pradziadek Antoni Adamski nazywał prababcię Leokadię Karolinę z Przybytkowskich „Skręcipitką” i „Salcesonem ewangelickim”. To takie niby nic, a pokazuje, jaki to był wesoły człowiek. Z drugiej strony – czy coś się stało mojej ciotce, bo napisałam, że lubiła wypić i odbiła komuś męża? Nadal jest dla mnie wielką intelektualistką, bohaterką, koleżanką Alka, Rudego i Zośki. A że miała słabość do mężczyzny, który w końcu został jej mężem? Cóż, takie jest życie. Odkryłam też, że jej dziadek – literat Antoni Skrzynecki, z którego była bardzo dumna, to pisarz antysemicki. Pewnie dlatego nie miała ani jednej jego książki, choć na pewno je znała. On zmarł w 1923 r., zanim Hitler doszedł do władzy. W mojej rodzinie był też Eligiusz Niewiadomski, który zamordował prezydenta Gabriela Narutowicza. Ciotka Stenia wzięła sobie na bierzmowaniu na jego cześć imię Eligia. I – co ciekawe – właśnie ona miała zwyczaj naginać historię do swoich przekonań i upodobań. Pamiętam, jak kłóciła się z moją mamą o generała Jana Skrzyneckiego, który był jej dalekim krewnym. Twierdziła, że opracowania historyczne kłamią, bo generał Skrzynecki wcale nie był tchórzem, zamierzał wrócić do powstania, ale się zdenerwował. Opowiadała różne takie fantasmagorie. Ta jej nieumiejętność pogodzenia się z historycznymi faktami ukształtowała mnie jako historyka i genealoga amatora. Wiem, że przeszłość może się nam nie podobać, ale nie jesteśmy w stanie jej zmienić. Powinniśmy więc się z nią zmierzyć, bez względu na to, jak wygląda.

Udostępnij na: