Wspomnienia ciotki Steni spisane przez nią w 1977 roku.
Archiwa tagu: wspomnienia
Byle do Polski
W 21 numerze Mieszkańca ukazał się mój artykuł pt. Byle do Polski. Dla potrzeb gazety trzeba było go skrócić. Tu pełna wersja.
Byle do Polski
11 listopada uznawany za dzień odzyskania przez Polskę niepodległości po 123 latach niewoli jest tak naprawdę datą umowną. Zrodzona w 1918 roku na nowo Polska nie miała jeszcze ustalonych granic, których formowanie zajęło odradzającemu się państwu przeszło dwa lata. W tym celu odbyły się plebiscyty w 1919 roku na Górnym Śląsku, a w 1920 na Warmii i Mazurach. Z kolei o wschodnie granice trzeba było walczyć z bolszewickim najeźdźcą. Jednak już od 1918 roku zaczęli wracać do kraju Polacy, którzy przed I wojną światową, a także na jej skutek byli rozproszeni po rosyjskim imperium. Jak wyglądał ich powrót?
W rodzinnych archiwach mam dwie wstrząsające, nigdy niepublikowane relacje. Autorką pierwszej jest Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska, rodzona siostra mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Jadwiga w 1914 roku wraz z rodziną uciekła w głąb Rosji z płonącego Kalisza niczym bohaterka „Nocy i dni” Barbara Niechcic z powieściowego Kalińca. Wraz z mężem Ignacym Tyblewskim, córkami, zięciem i wnukiem zamieszkali niedaleko miasta Sumy w majątku Rohoźna – dziś na terenie Ukrainy. Tam zastała ich rewolucja październikowa. Jadwiga w swoim pamiętniku opisała między innymi opowieści o bolszewikach, którzy znęcali się nad inteligencją i niszczyli wszelkie dobra materialne jak np. książki, których znaczenia nie byli w stanie zrozumieć. Tam na obczyźnie, niedługo po wkroczeniu na ten teren wojsk bolszewickich, w listopadzie 1918 umarł jej mąż. Sama Jadwiga wraz z córką Zofią, zięciem Franciszkiem Kokczyńskim, wnukiem Juliuszem i niespełna roczną wnuczką Wandą zdecydowała się na powrót do kraju pisząc po latach:
„o 12 godz. w południe były już tak alarmujące wieści, że bolszewicy nadciągają, iż wyjechaliśmy natychmiast na dworzec kolei, a na drugi dzień 21 listopada w rocznicę śmierci mojego męża, o 4-ej godzinie po południu wyruszył pociąg z nami do Charkowa. Zabrali nas, naszego właściciela cukrowni Prianisznikowa i plenipotenta Otto, oficerowie Denikina. Odtąd myśleliśmy tylko, jak się wydostać do Kraju, gdyż już uciekaliśmy nieraz, ale powrót do Kraju nie był taki łatwy. Na pociąg biletu dostać nie było można. Po tygodniu blisko siedzenia w Charkowie, wyruszyliśmy do Polski, nie wiedząc, którą drogą się dostaniemy. Podróż ta trwała kilka tygodni i była ona dla mnie czyśćcem na ziemi. Cały czas patrzyłam na straszne umęczenie fizyczne i moralne tak drogich mi osób. Oboje Franusiowie myśleli tylko o dzieciach i o mnie. Sami byli zawsze na ostatnim planie. Franuś kilka tygodni literalnie się nie położył, spał siedząc. Zochna to samo. Dzieci oboje byli ciężko chorzy, w zimie, w niewygodzie, zadymionym wagonie towarowym, gdzie nas było 23 osoby, a jednej strasznej nocy jeszcze kilkunastu opryszków owszawionych, przypominających katorżników.
Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy dojechaliśmy do granicy polskiej. Wszyscy przejęci wdzięcznością dla Boga, zaczęliśmy się modlić. Zdawało mi się to niemożliwe, że to już Polska i nasze polskie wojska. Ja tym więcej byłam przerażona, że myślałam, iż moim dzieciom zrobię na wstępie przyjazdu do Polski kłopot i zmartwienie swoją śmiercią Jechaliśmy bowiem do Wołoczysk szosą brukowaną dużymi kamieniami i tak mnie serce rozbolało, iż byłam pewna, że nie dojadę do Polski.
Najpierw z naszymi dziećmi, nawet z naszą maleńka kruszyna w gorączce – Wandzią, zajechaliśmy do Ignasia (syna Jadwigi, który pracował jako inżynier w kopalni w Czeladzi) 24.XII.1919 r. przyjechał do nas do Sosnowca i zabrał na Piaski. Tam dostałam tyfusu plamistego, którym zaraziłam się w drodze i moja ukochana siostra Maryla pielęgnowała nas z zaparciem siebie. Było ze mną bardzo źle. 7 stycznia ksiądz dał mi ostatnie olejem św. namaszczenie. Obok mnie równocześnie leżał Ignaś na zapalenie płuc i hiszpankę. Byłam b. chora, ale pamiętam każde krwią splunięcie jego. Później zachorowała Gienia i mały ich Gieniuś (dzieci Ignacego) na zapalenie oskrzeli. Zawsze sobie to mówię, że jeśli przywieźliśmy im hiszpankę, to w tym mieszkaniu było jeszcze nasze szczęście, bo u Ignasia nikt do nas nie miał pretensji. Ignasiowie byli wdzięczni, żeśmy do nich najpierw przyjechali. Teraz strach mnie przejmuje, że mogłam się rozchorować gdzieś u kogoś innego i komuś narobić strachu i ambarasu.
Jadwiga wróciła do Polski zanim wybuchła wojna polsko-bolszewicka, która na dłuższy czas odcięła rodaków od odradzającej się ojczyzny. Ich powrót był możliwy dopiero po kończącym ją traktacie ryskim. Był to jednak powrót o wiele tragiczniejszy od tego, co opisała Jadwiga. Jednym z wracających był mój dziadek Bronisław Piekarski. Wracał na przełomie lat 1921/1922 z Baku niczym bohater „Przedwiośnia” Cezary Baryka. W drodze powrotnej towarzyszył mu rodzony brat Czesław Piekarski. Obaj młodzieńcy (jeden dwudziesto-, a drugi dziewiętnastoletni) nie mogli wrócić do rodzinnej Warszawy, bo nie mieliby się tam gdzie zatrzymać. Ich ojciec Ludwik Piekarski z matką Zofią z Ruszczykowskich i młodszym bratem Zbigniewem wracali do kraju statkiem przez Morze Czarne. Cała rodzina umówiła się na spotkanie w Koniecpolu. Tam wszystkich oczekiwała babka, teściowa i matka w jednej osobie, czyli Stanisława Anna Sabina z Gorczyckich Ruszczykowska. Dziadek swój powrót opisał na czterech stroniczkach. Te zapisane drobnym maczkiem notatki są wstrząsającym świadectwem tego co widział. Dowodem na to, że nie wszyscy nasi rodacy mieli szczęście i dotarli do kraju cali i zdrowi.
(…) szare tłumy naszych rodaków wystawionych na pastwę tak zwanych „Czerezwyczajek i osobnych oddziałów” obficie zabarwiających blednący sztandar rewolucji szkarłatem krwi i ciemiężonego z sterroryzowanego ludu, zaczęły się uciekać do miast oblegających sowieckie urzędy ewakuacyjne registrując się i oczekując pierwszych transportów do ukochanej ziemi Rodzicielki. Zdawało by się że nic prostszego być nie może jak po załatwieniu wszystkich formalności związanych z kontrolą dokumentów mającą trwać w myśl układu o repatriacji zaledwie 20 dni i ogłosić spisy i po naładowaniu do echelonów wysłać rodaków naszych na zachód ku Polskiej granicy.
Lecz władze sowieckie nic i nigdy nie robią we wskazanym terminie.
Podobnie rzecz się przedstawia i w wypadku repatrjacji. Rodacy nasi pozbawieni wszelkiej opieki, albowiem delegacje polskie w Moskwie, Charkowie i Kijowie są wprost bezsilne wobec ignorujących je władz sowieckich, zmuszeni są wyczekiwać całemi miesiącami aż grupa demagogów-biurokratów raczy wziąć na siebie pracę przejrzenia spisów i zatwierdzania takowych, otwierając wymęczonym i wyzbytym z mienia rodakom perspektywę oczekiwania łaski wysłania ich do ojczyzny.
Oczekiwanie na załatwienie spisów i naładowania do echelonów trwa po 3-4 miesięcy w warunkach przechodzących pojęcie ludzkie.
Repatrianci pomieszczani przez władze ewakuacyjne do starych budowanych jeszcze za czasów caratu drewnianych nawpół rozwalonych baraków, absolutnie nieopalanych i posiadających często zamiast okien plecionki z liści mrą setkami z głodu, chłodu i chorób zakaźnych tak, że wypadki wymierania całych rodzin złożonych często z 7-8 osób stały się rzeczą stojącą na porządku dziennym, a co gorsza zostają często 4-5 letnie sieroty skazane wskutek swej niezaradności na śmierć jeszcze straszniejszą bo śmierć z głodu. Podobne dramaty przestały już wzruszać serca towarzyszów niedoli.
Wbrew „Układowi o Repatrjacji” prawie że nie karmieni albowiem tylko dzieci i wdowy otrzymują od czasu do czasu bo zaledwie 2-3 razy tygodniowo obiad złożony z talerza rozgotowanej w wodzie kaszy i ½ funta chleba ze słomą sieczka i patykami przywożonego nieraz na wozie służącym zarazem i do wywożenia trupów bez trumien, często osób umarłych na choroby zakaźne, rodacy nasi zmuszani są wyprzedawać resztki mienia swego ocalałego od rekwizycji ściślej grabieży wszechwładnej krwawej czerezwyczajki, pająkom w ludzkiej postaci – żydom, płacącym często zaledwie 1/5 część wartości.
Pomimo szerzących się chorób zakaźnych jak tyfus plamisty, brzuszny, czerwonka itp. Repatrianci pozbawieni są opieki lekarskiej, albowiem lekarze sowieccy mający za obowiązek leczenie tak zwanej (nieczytelne) swołoczy, ograniczają się do zajrzenia przez okna baraku do środka i rzucenia krótkiego zapytania „bolen” i następującego po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi rozkazu „w bolnicu”.
Szpitale sowieckie przeznaczone dla repatriantów najzupełniej nieopalane, pozbawione niezbędnych miejsc do załatwiania potrzeb fizycznych człowieka, utrzymane w warunkach nie odpowiadających najhumanitarniejszym wymaganiom higieny, pozbawione szpitalnej bielizny i niezbędnych lekarstw nazywane przez rodaków naszych „przedsionkiem śmierci” budzą strach paniczny, tak że umieszczanie chorych stan zdrowia których wymaga często troskliwej opieki lekarskiej odbywa się siłą.
Nic też dziwnego że zdarzają się wypadki ucieczki chorych mających do 40 stopni gorączki w mrozy dochodzące do 30 stopni z tak utrzymanego szpitala w jednej bieliźnie spowrotem do kozaków gdzie temperatura rzadko kiedy bywa wyższa od 10 stopni poniżej zera.
Jako widomy skutek podobnie troskliwej opieki lekarskiej dają się widzieć odbywające się 3-4 razy a nawet więcej pogrzeby na widok który serce się ściska z żalu i rozpaczy.
Trup rzucony na saneczki ciągnione to przez ojca to przez matkę, siostrę lub brata a często przez małe dzieci to liczące najwyżej 10 lat, nakryty płachta z leżącą na niej łopatą i toporem i zamiatający śnieg gołemi piętami przedstawia obraz nędzy i rozpaczy, na widok którego człowiek zaciska tylko pięści gniewie bezsilnym na władze sowieckie stawiające rodaków naszych narówni a nawet niżej od bydląt.
Nic też dziwnego, że skazani na życie w tak okropnych warunkach rodacy nasi umierają tysiącami użyźniając kośćmi swemi ziemię na obczyźnie, tak że nareszcie kiedy bezduszny biurokrata sowiecki zatwierdzi spisy i te zostają ogłoszone, połowa ludzi z danych spisów albo wymarła albo jest tak ciężko chora że jechać pomimo najszczerszych chęci nie może.
Ale z nadejściem spisów jeszcze niedola rodaków naszych się nie kończy. Jeszcze mają przed sobą oczekiwanie na wagony których władze sowieckie prawie że im dać nie mogą albowiem wszystkie stacje są wprost zawalone wagonami ale rozbitymi doszczętnie.
Wagony towarowe którymi jadą nasi rodacy często po dwa do trzech tysięcy wiorst do ostatniego czasu wcale nie były opalane tak że podczas mrozów dochodzących w Bolszewji do 40 stopni zdejmowano na większych stacjach z echelonów liczących do 2000 osób po 20 trupów.
Nareszcie zdziesiątkowani, wyzbyci z mienia i pieniędzy zmęczeni moralnie i zrujnowani materialnie rodacy nasi przybywają do Kraju oczekując w pierwszych dniach pobytu swego w Polsce pomocy.
I pomoc ta została zorganizowana na grosz publiczny.
Ale dla rozszerzenia tej pomocy jest nieodzowna szeroka i nieustająca ofiarność publiczna.
W takim to celu została ogłoszona z inicjatywy marszałka sejmu Wojciecha Trąmpczyńskiego dwutygodniówka na repatryjantów kiedy wszyscy obywatele złożą grosz wdowi na powracających z przedsionka piekieł rodaków.
I trzeba przyznać, że pomoc ta zorganizowana na tak małe jak dotychczas środki dźwigające z nędzy naszych braci rodaków, że Rodacy nasi po przybyciu do Równego i Baranowiczów są karmieni i zaopatrzeni w odzież, często nawet wspomagani pieniężnie tak że po przybyciu na miejsce stałego zamieszkania mogą wziąć się do pracy uczciwej i stanąć w szeregu z resztą Rodaków aby pracować nad odbudowaniem zrujnowanej przez pożogę wojny europejskiej i najazd hord bolszewickich ukochanej nam Ojczyzny.
W przyszłym roku minie sto lat od momentu, gdy Polska zaczęła pojawiać się na mapie Europy, kształtując swoje granice. Doczekało jej piąte pokolenie, ale zobaczyli na własne oczy nie wszyscy. Historycy spierają się o dokładnie liczby, ale szacują, że do odrodzonego jak Feniks z popiołów kraju zza wschodniej granicy wrócił co dziesiąty Polak.
Numer mieszkańca: http://mieszkaniec.pl/Archiwum/PDF/2017/21.pdf
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.18. i ostatnia
Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.
Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.18. i ostatnia.
Obecnie nie można powiedzieć, aby wśród rodowitych Bahamczyków dawała się odczuć jakaś niechęć do białych, ale czarni Bahamczycy są preferowani na stanowiska odpowiedzialne w państwie. Uważam, że jest to przynajmniej przez jakiś pierwszy okres, słuszną rekompensatą za drugorzędność, jakiej poprzednio doznawali.
Pierwszy okres niepodległości na Bahama był bardzo heroiczny. Było wiele radości i dumy. Potem sytuacja zaczęła powszednieć. Zaczęły się interesy z kupcami. Niestety zaczęło się i przekupstwo.
Kiedy przyjechałem, były w kraju dwa banki: bank kanadyjski i angielski, a dzisiaj jest ponad 200. Sprawiło to odpowiednie ustawodawstwo podatkowe, które sprzyja lokowaniu się tutaj bankom z całego świata. W zakresie bankowości na Bahama jest podobnie jak z flagą morską na Liberii. Banki muszą zatrudniać miejscowych obywateli, a jeśli chcą zatrudnić obcokrajowca, to muszą płacić wysokie podatki za to. Np. za zatrudnienie prawnika nie-Bahamczyka płaci się 5.000 dolarów rocznie.
Kiedyś była w parlamencie wielka debata i kłótnia. Przemawiał premier rządu w odpowiedzi jakiemuś opozycjoniście. W czasie przemówienia, chcąc pognębić adwersarza, powiedział: „Ciebie trzeba wysłać do Podlewskiego!” Co było oczywiście powszechnie znanym tu synonimem określającym przeciwnika jako wariata. Premier, który nazywa się Linden Pindling, jest moim dobrym znajomym i jest doskonałym mówcą. Ma również duże poczucie humoru. Kiedy na jakichś przyjęciach przemawia, to zawsze powie coś dowcipnego do kogoś, lub o kimś, kto koło niego siedzi. Np.: „Dziś przemawiam spokojnie i pewnie, bo czuwa nade mną dr Podlewski”.
Nassau, stolica Bahama, jest w przeważającej części jednopiętrowe. Miejscowe władze nie chcą rozbudowywać miasta w górę i nadawać mu charakter wielkomiejsko-amerykański. Chcą, by miasto i kraj zachowały charakter zachowały charakter odrębny, miły dla turystów zjeżdżających tu masowo z całego świata. Niestety ostatnio, dzięki przekupstwu, zaczynają się pojawiać tandetne budowle.
Na wyspie Grands Bahamas jest obecnie niedawno zbudowana rafineria i cementownia – i to jest właściwie, poza jakimiś fabryczkami konserw, cały przemysł. Państwo jest nastawione na turystykę. Kładzie się teraz na doinwestowanie rolnictwa. Wyspy mają banany, pomarańcze, a nawet od pewnego czasu trzcinę cukrową, pomidory, ogórki, nawet truskawki. Przeważnie produkty te idą na eksport. Daje się więc teraz pożyczki rolnikom na zagospodarowanie, kształci się rolników, nadaje odpowiednie audycje w telewizji. Ciekawe, że za oglądanie telewizji nie pobiera się żadnych opłat, a telewizja utrzymuje się z reklam.
Około dwóch milionów turystów odwiedza rocznie Bahama. Sezon trwa cały rok. Jest kasyno z grami hazardowymi. Są różne inne rozrywki, obliczone na turystów, ale które i nam umilają życie.
To na razie wszystko, co udało mi się przeżyć do tej pory. Mam nadzieję, że jeszcze uda mi się dopisać coś z moich przeżyć, które mnie jeszcze czekają. Tę pobieżną garść wspomnień zostawiam dla potomnych, których to coś zainteresuje i którzy być może znajdą dla siebie coś pożytecznego i ciekawego.
koniec
Wspomnienia zostały opowiedziane podczas jednego z pobytów w Polsce pod koniec lat 70. Gdy w 1981 roku 13 grudnia wprowadzono u nas stan wojenny wuj na osłodę ciężkiego życia w PRL zaprenumerował mi amerykańską wersję National Geographic.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.17.
Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.
Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.17.
Po jakimś czasie szpital zaczął się rozwijać. Zaczęto mi dodawać pielęgniarzy, potem jednego asystenta, potem drugiego i trzeciego. Wreszcie dobudowano oddział geriatryczny na 150 łóżek. Obecnie szpital liczy 350 łóżek i jest nie tylko psychiatryczny.
Początkowo mieszkałem w domku na terenie szpitala. W domku nic nie było i musiałem się w nim przez dłuższy czas urządzać. Mimo tego zacząłem zbierać oszczędności, aby wybudować sobie własny dom. W końcu w roku 1964 dom stanął. Kosztował on na ówczesne czasy 9 tysięcy funtów, a nawet z różnymi dodatkami 10.000 funtów. Dziś taki dom musiałby kosztować od 60 do 65 tysięcy dolarów. Znałem już w tym czasie Sandrę i ona mi bardzo pomagała w staraniach związanych z budową domu. Mniej więcej 11 lat temu kupiliśmy posiadłość na wyspie Rose Island. Po kilku miesiącach postawiłem na tej posiadłości coś w rodzaju chatki – domku letniego czy małej willi. W ciągu lat chatkę ulepszaliśmy i dziś jest dobrze zaopatrzona. Ponieważ mamy tam problem nie chłodu, lecz gorąca, przeto część ścian uchyla się dla uzyskania przewiewu.
Wkrótce po przyjeździe na Bahama doszedłem do wniosku, że należałoby tu mieć własną łódź. Na miejscu były tylko ciężkie łodzie rybackie drewniane z żaglami, bardzo niewygodne w użyciu i powolne. Takie łodzie nawet wynajmowali turyści od tubylców i używali do połowów ryb. Sprowadziłem sobie ze Stanów Zjednoczonych 14-stopową łódkę w częściach, którą potem sam złożyłem na miejscu. Początkowo się ze mnie śmiano, ale kiedy zamontowałem do łodzi mały motorek, stała się ona rewelacją i obiektem masowego naśladownictwa. Oczywiście wielkość łodzi zmieniała się stale, stale zwiększając długości. Miałem po tej łodzi także większą, a obecnie mam śliczną łódź 25-stopową, którą można w porównaniu do samochodów określić jako Rolls Royce. Jest niezniszczalna, ma duże dwa motory i rozstawiany daszek.
9 lipca 1969 r. ożeniłem się z Sandrą w Londynie, bo tak się nam akurat złożyło. Po zawarciu związku małżeńskiego pojechaliśmy w podróż poślubną do Włoch, gdzie spędziliśmy bardzo miło kilka tygodni. Byliśmy m.in. na Capri. W grudniu 1970 r. urodził nam się Henio.
Przyjeżdżając na Bahama w latach pięćdziesiątych, przeżywałem koniec kolonializmu angielskiego i początek niepodległości tego państwa. Porobiłem więc w tym czasie wiele znajomości i poczyniłem szereg spostrzeżeń. Gubernatorzy na Bahama zmieniali się co trzy lata, bo takie były przepisy. Tak się jakoś składało, że byli oni w tym czasie wszyscy przyjaciółmi Polaków. Byłem z nimi dzięki temu w bardzo dobrej komitywie. Byli to ludzie bardzo ciekawi i inteligentni, zwłaszcza pod koniec okresu kolonialnego. Przedtem podobnie różnie z tym bywało. Mieli oni swoją wydzieloną plażę, na którą miałem zawsze wstęp wolny. Żona jednego z gubernatorów miała hobby operowo-operetkowe i zorganizowała amatorski zespół śpiewaczy, w którym i ja przez grzeczność musiałem śpiewać. Znała polskie kolędy i na Boże Narodzenie musiałem śpiewać po polsku nasze kolędy. Był gubernator lord Renfurly z bardzo dobrej rodziny angielskiej. Kiedy odbyły się w Poznaniu w 1956 r. rozruchy, na moje podwórko zajechał milicjant gubernatora i przyniósł mi kosz z butelkami szampana. Dołączony był list gubernatora z wyrazami uznania dla moich rodaków, że są tak dzielni i walczą o swoje prawa w tak trudnych warunkach.
Od razu na początku mego pobytu na tych pięknych wyspach, nawiązałem miłe kontakty z wieloma inteligentnymi Bahamczykami. Wtedy jeszcze, kiedy nie było nawet mowy o zmianie statusu kraju. Wyrobiłem sobie wśród nich bardzo dobre stosunki towarzyskie i zawodowe. Być może przyczyniła się do tego następująca historia. Na Bahama, przed uzyskaniem przez ten kraj niepodległości, mieszkała lekarka Irlandka. Zakochała się ona w konsulu z Haiti (wyspa San Domingo) czarnym i kiedy on wyjechał z Bahama, wyjechała z nim do Haiti i tam zawarła związek małżeński. Po jakimś czasie, tak się jej złożyło, że chciała wrócić na Bahama i napisała do mnie list z prośbą o radę, co ma robić w tym okresie przełomowym na Bahama i czy powrót jest bezpieczny. Odpisałem jej bardzo obszernie, podając dokładną analizę stosunków społeczno-politycznych i zachęcałem do przyjazdu. W liście napisałem między innymi, że przypuszczam, iż rządy 40 białych kupców, którzy byli powszechnie nielubiani, nie będą trwały wiecznie, bo jak długo może trwać sytuacja, w której znikoma większość białych będzie rządzić pozostałymi. Wyraziłem pogląd, że zmiana rządów jest bardzo pożądana, ponieważ wpłynie uspokajająco na nastroje społeczne, a obecny stan przypomina wulkan, który może w każdej chwili wybuchnąć. Nie wiem jakim sposobem list ten dostał się do rąk jednego z członków przyszłego rządu tubylców, ale ten na jednym z posiedzeń gabinetu bahamskiego list ten odczytał i jak mi potem relacjonował obecny przy tym inny członek rządu, a mój dobry znajomy, list wywarł duże wrażenie na słuchaczach, a mnie zjednał przyjaciół wśród najbardziej wpływowych Bahamczyków. Nawet minister zdrowia, który wyraźnie nie lubi białych, do mnie jest bardzo dobrze ustosunkowany i raz, kiedy w towarzystwie usłyszał od jednego z moich znajomych pytanie skierowane do mnie, czy mam obywatelstwo bahamskie, odpowiedział za mnie: „Doktor był Bahamczykiem jeszcze wtedy, gdy sprawa przydzielenia obywatelstwa nie była aktualna”.
c.d.n.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.16.
Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.
Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.16.
Nawiązałem szereg znajomości. Właściwie cała „góra” intelektualna Bahama znała się między sobą. Gubernatorem Bahama był generał angielski Neville. Wkrótce po moim przyjeździe gubernator ten odszedł ze stanowiska i urządzał wielkie przyjęcie pożegnalne. Poszedłem i ja. Poznałem na przyjęciu adiutanta gubernatora. Był nim bardzo sympatyczny kapitan Hasting. Opowiadał mi o żonie gubernatora, która podobno była niesłychanie skąpa. Na cocktail party, które czasem musiała urządzać, kupowała najgorsze wódki dla gości, podczas kiedy lokaj jej i jemu podawał na tacy doskonałe trunki. Kiedy mieli odjeżdżać, kapitan robił jakieś paczki dla siebie. Wpadła gubernatorowa i spytała skąd ma sznurek do pakowania, a kiedy jej powiedział, że kupił, ta twierdziła, że to jej. Musiał udowadniać, że kupił sznurek.
Ludność składała się w 80% z czarnych, 15% z mulatów i w 5% z białych. Ciekawe pod tym względem były stosunki. W jednej i tej samej rodzinie dzieci mulaci jedni uważali się za czarnych, drudzy za białych i tak też byli przez społeczeństwo traktowani w tamtejszym odczuciu socjalnym. Trzeba stwierdzić obiektywnie, że jeśli zdarzały się jakieś antagonizmy w tej materii, to wychodziły one głównie od mieszańców.
Stosunkowo szybko doczekałem się szpitala z prawdziwego zdarzenia. Zaczęła się więc ciekawa i owocna praca. Szpital ma 200 łóżek. Zostałem jego dyrektorem. W kilka miesięcy po jego otwarciu w 1956 r. miałem bardzo nieprzyjemne zdarzenie. W szpitalu przebywał chory paranoik, który wyobrażał sobie, że jest głównym lekarzem. Nazywał się Farrington. Jeszcze przed moim przyjazdem na Bahama ten nieszczęśnik przyszedł do ówczesnego dyrektora Służby Zdrowia i zaczął okładać go po głowie rurą ołowianą nabitą gwoździami. Na szczęście w pobliżu byli ludzie, którzy obezwładnili agresora i oddali pod opiekę policji. Został oskarżony o napaść i w toku procesu, po zbadaniu go przez lekarzy, okazało się, że jest paranoikiem. Powędrował więc do szpitala, a nie do więzienia. Badałem go potem w szpitalu i wiedziałem, że chory jest dla mnie niebezpieczny, ponieważ uważa, że stanowisko, jakie ja objąłem, powinno należeć do niego. Winienem był zawsze obchodzić poszczególne wydziały szpitala z pielęgniarzem. Niestety nie zawsze dało się tego przestrzegać. Czasem musiałem chodzić sam. Paranoik był umieszczony w oddziale pod wzmożoną kontrolą i zabezpieczeniem. Kiedy otwierałem jeden z oddziałów zamknięty na klucz, nieszczęśnik wyskoczył nagle z korytarza i rzucił się na mnie z nożem. Zamiast gwałtownie zareagować i mocno go kopnąć, by go zatrzymać w zapędach, ja zacząłem mu spokojnie klarować, by się uspokoił, w nadziei, że się może opanuje bez drastycznego wobec niego postępowania. Nic to jednak nie pomogło. Chory zaczął mnie uderzać nożem po głowie. Ja się zasłaniałem rękami i na skutek tego mocno przeciął mi rękę, ponieważ w pewnym momencie złapałem za nóż, by w ten sposób powstrzymać dalsze uderzenia. Jeden z pielęgniarzy widział to zajście od początku, ale nie tylko, że nie dał mi pomocy, ale nawet uciekł. W końcu pomógł mi inny chory umysłowo, który napastnika odciągną ode mnie. Zabrano mnie do innego szpitala, gdzie dano mi transfuzję krwi, a do zszywania licznych ran musiano mnie uśpić. Sprawa stała się głośna. Odwiedził mnie w szpitalu gubernator bahamski. Przysłano mi kwiaty. Na trzeci dzień wróciłem do swojej pracy, mimo zwolnienia lekarskiego. Wszystkim to bardzo zaimponowało, że zamiast się zlęknąć, z powrotem wróciłem do tej samej pracy i to wcześniej niż mi się należało.
c.d.n.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.15.
Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.
Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.15.
Na Bahama nie płaciło się podatków. Zdecydowałem się więc ostatecznie na wyjazd do tej kolonii. W drodze na statku poznałem przyjemne młode małżeństwo. On Anglik, ona biała Bahamka. On był w czasie wojny w lotnictwie. Jej ojciec był kupcem na większą skalę. Sprzedawał przecier pomidorowy w puszkach konserwowych. Ślub córki odbywał się w Anglii, gdzie wódka była niezmiernie wówczas droga. Ojciec posłał im puszki z etykietami przecieru pomidorowego, a w puszkach była wóda.
W porcie spotkał mnie Staś Pogonowski. Patrząc na miasto, w pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że jest to dziura. Coś cztery wówczas hotele były zamknięte, ponieważ był to wrzesień, a miesiąc ten uchodził wtedy za ogórkowy pod względem ruchu turystycznego. Stosunki były raczej familiarne. W porcie na cle nie rewidowano mnie, ani nie badano, z chwilą kiedy od Pogonowskiego dowiedzieli się celnicy, że jestem lekarzem do ich szpitala. Było gorąco i duszno. Staś lubił popijać i ciągnął mnie na drinka. Dzięki temu pierwsze dni stale popijałem i byłem na rauszu. Zgłosiłem się wprawdzie do naczelnego lekarza, ale ten mi spokojnie powiedział, żebym się najpierw urządził, a potem zgłosił do szpitala, który wówczas mieścił się w starym pomieszczeniu. Po kilku dniach zgłosiłem się do pracy. Znowu odniosłem niemiłe wrażenie. Szpital psychiatryczny mieścił się w kilku barakach fatalnej konstrukcji, otoczonych drutem kolczastym. Jeśli do tego dodać, że pacjenci byli albo nadzy, albo półnadzy i mieli często kajdanki na nogach i rękach, to cały szpital robił wrażenie obozu koncentracyjnego. Nie było zastawy stołowej, jedzenie w postaci kaszy, omaszczonej jakąś sardynką, dawano chorym do rąk. Kiedy spytałem, dlaczego tak się robi, odpowiedziano mi, że kubki, które uprzednio służyły temu celowi, chorzy powyrzucali. Nie było oczywiście takich luksusów, jak woda gorąca. Był kran z wodą na zewnątrz baraków. W barakach było mnóstwo szczurów. Kiedy i o to pytałem z oburzeniem, odpowiedziano mi, że „owszem, walczyliśmy ze szczurami i wyłożyliśmy truciznę w kaszce kukurydzianej, ale zjedli ją pacjenci.” Na szczęście trucizna nie działała na ludzi. Właściwie nie było tam żadnego leczenia. Wziąłem się więc ostro do pracy i włączyłem się bardzo aktywnie do tych sił, które urabiały opinię publiczną w kierunku budowy nowego szpitala psychiatrycznego. Nie walczyłem nawet o zmiany w dotychczasowym szpitalu, gdyż byłoby to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Wzięliśmy się ostro do projektowania nowego szpitala i urządzania go w projekcie.
c.d.n.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.14.
Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.
Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.14.
Szpital był o wiele lepszy. Było nas około 30 lekarzy różnych specjalności i dziedzin. Psychiatria stała na wysokim poziomie i tu dopiero zacząłem się dobrze wprawiać do zawodu. Chodziłem do innych szpitali dla podciągnięcia się w neurologii i w różnych działach psychiatrii. Pracę zaczynaliśmy o 9.30, a kończyliśmy o 13.00, w ten sposób mieliśmy sporo czasu na indywidualną naukę i konsultacje z lekarzami bardziej zaawansowanymi. Raz na tydzień była służba przez 24 godziny, a co cztery tygodnie pracowało się sobotę i niedzielę. Stworzyło mi to także warunki do gry w tenisa, w którego lubiłem grać i sporo grałem.
To, o czym teraz piszę, działo się w Anglii między 1950 a 1953 rokiem. Poznałem kilka przyjemnych rodzin angielskich, u których bywałem. Chodziłem dużo do teatru i poznawałem sztukę angielską, coraz bardziej rozumiejąc angielski styl życia i charakter społeczeństwa. Był to także okres niełatwy, ponieważ dawał się we znaki brak żywności, brak ubrań, a ponieważ Anglicy zaciągnęli w Ameryce spore długi wojenne, przeto, aby je spłacić, wszystko wysyłali na eksport. W tym też czasie urządzaliśmy z kolegą pokój na mieście. Meble do tego pokoju i inne wyposażenie kupowaliśmy na licytacji, w tym łóżko i komodę, która była cudnej roboty i stylu, zrobiona z mahoniu. Zapłaciłem za nią 3 funty. Miała pięć dużych szuflad i dwie małe. Miała przepiękne uchwyty do wyciągania szuflad i do dziś nie mogę sobie darować, że kiedy musiałem ją zostawić w Anglii, nie odkręciłem zabytkowych uchwytów, których przecież teraz w ogóle nie można dostać.
Niestety w tymże czasie i podatki były chyba najwyższe ze wszystkich państw. Kiedy zapłaciłem podatki, dla mnie zostawała już taka mała ilość pieniędzy, że niewiele można było nimi zdziałać. Podatki wynosiły niemal połowę zarobków. Raz na dwa lata kupowałem ubranie. W czasie wojny było lepiej, bo była tzw. Lease-lend z Ameryki – zaopatrzenia w żywność, m.in. suszone jajka w proszku. Wybrzydzano, że to lub tamto niedobre, a potem marzono, by to zaopatrzenie wróciło. Musieliśmy z kolegą wreszcie zlikwidować nasz przytulny apartamencik, bo mieszkanie pochłaniało mnóstwo pieniędzy, jak na nasze możliwości. Każdy z nas wyniósł się wówczas do swego szpitala. Przeniosłem się wtedy z pracą do szpitala psychiatrycznego im. Św. Bernarda na przedmieściu Londynu. Z mego mieszkania, kiedy je jeszcze miałem, jechałem do pracy na przedmieściu trzy kwadranse, a czas dojazdu skracałem czytaniem gazet i książek. Mieszkając potem w szpitalu, nie mogłem sobie pozwalać na częste wyjazdy do miasta, ponieważ była to już daleka wyprawa i więcej grałem na miejscu w tenisa i czytałem książki.
Staś Pogonowski, który przeczytał w piśmie lekarskim ogłoszenie o poszukiwaniu lekarza specjalisty chorób oczu, wyjechał na Bahama. Po krótkim czasie zaczął pisać mi listy o tym, jak się mu tu dobrze powodzi, że wódkę kupuje się skrzynkami, a nie na butelki, że z jednej pensji może sobie kupić ubranie, że niczego nie brakuje. Zachęcał mnie, bym przyjechał. Zdecydowałem się, z tym jednak, że zamierzałem wyjechać na trzyletni kontrakt. W moim szpitalu pracował jako locum tenens, mający za zadanie zastępować nieobecnych, bardzo przyjemny starszy lekarz. Nazywał się dr Mac Enery, Irlandczyk, znał cały świat. Przepadał za hazardami. Stale chodził na wyścigi konne. Nazywał mnie „Poliski”, bo nie umiał wymówić mojego nazwiska. Zawsze mnie dopytywał, co jest na kolację, bo mógł jeść tylko wieprzowinę. Panicznie bał się wołowiny, ponieważ uważał, że w ten sposób może zjeść podstawioną koninę, a to uważałby za zbrodnię, bo koń to przecież najlepszy przyjaciel człowieka. Zaprzyjaźniliśmy się. Zwiedził cały świat. Mówił, że był i na Bahama i że to jest straszna dziura. Na pożegnanie urządziliśmy pijaństwo. Musiałem go wlec do łóżka, taki był nieprzytomny. Rano wstałem mocno skacowany i zauważyłem jak Mac Enery siedzi przy stole i jak zwykle wbija jajecznicę, jak gdyby nic się nie działo. Miał wówczas 82 lata. W szpitalu, w którym właśnie pracował, przed wieloma laty rozpoczynał staż lekarski. Potem jeździł po całym świecie. Mówił, że wówczas w tym szpitalu pracowała matka Chaplina. Zaproponował, byśmy poszperali po starych archiwach. Zeszliśmy do jakiejś starej piwnicy i znaleźliśmy istotne notatki o matce Chaplina, która w tym czasie leczyła się w naszym szpitalu, który nazywał się wtedy Hanwell Asylum.
c.d.n.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.13.
Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.
Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.13.
Zaimmatrykulowano nas na uniwersytet Edynburski na polski wydział. Odbyła się przy tym weryfikacja. Badano na którym roku jest każdy student. Nie można było fantazjować, bo o każdym musieli się wypowiadać inni, którzy go znali.
Studia początkowo mnie nudziły, dopiero na czwartym roku, kiedy zaczęła się patologia, zainteresowała mnie medycyna. Egzaminy można było zdawać kiedy się chciało. Na wykładach sprawdzano obecność i trzeba było na nie chodzić. Jak szybko skończyłeś studia, to brano do wojska. Ja wobec tego nie spieszyłem się bardzo. Ważniejsze egzaminy odkładałem na później. Dostawaliśmy dwadzieścia funtów angielskich na miesiąc.
Po pewnym czasie bursę zlikwidowano i za pierwszą kwaterą jaką miałem na mieście, zajmowaną z kolegą, płaciłem 30 szylingów tygodniowo. Wówczas to dostawaliśmy 20 funtów. Trudno mi powiedzieć, ilu studentów było na polskim wydziale medycyny, na moim roczniku było nas dwudziestu. Inne wydziały, na których studiowali Polacy, jak prawo, architektura, weterynaria, były szkockie. Pod koniec studiów wziąłem się mocno do nauki, rezygnując z kina, kawiarni i innych uciech. Kułem solidnie ze Stasiem Pogonowskim. 9 grudnia 1947 r. zdaliśmy ostatni egzamin i złożyliśmy przysięgę medyczną. Otrzymałem dyplom i zastanawiałem się, co teraz robić. Przede wszystkim należało zrobić pierwszy staż. Poszliśmy ze Stasiem do polskiego szpitala wojskowego w miejscowości East Everleigh w Anglii. Szpital był dobrą praktyką. Leczono w nim nie tylko samych wojskowych, ale także i ich rodziny, które napływały tu z całego świata, dzięki czemu było wiele przypadków chorób tropikalnych, co dawało szeroką praktykę. Przebywałem w tym szpitalu pół roku. Postanowiłem przenieść się gdzieś indziej. Postanowiłem przez sześć miesięcy zająć się psychiatrią, której nigdy nie uczono nas za wiele. Poszedłem do szpitala w małym miasteczku Devizes w hrabstwie Wiltshire koło Salisbury. Osobliwością tego miasteczka było, że miało ono okazałą katedrę i starodawne rzymskie łaźnie. W szpitalu było 1300 pacjentów i pięciu lekarzy, w tym trzech do faktycznego leczenia. Do Londynu były cztery godziny jazdy pociągiem. Tylko raz byłem w Londynie, pracując w Devizes. Praca nie była ciężka, ale wymagała stałej obecności. Miałem dość czasu, aby dużo czytać. Przestudiowałem wówczas dokładnie całego Shakespeare’a. Intendent szpitala miał hobby grania na fujarkach. Zapraszał mnie czasem i zapędzał do wspólnego grania na fujarce. Można sobie wyobrazić, znając mnie, jaki byłem szczęśliwy. Zdenerwowało mnie to ostatecznie i postanowiłem przenieść się gdzie indziej. Przeczytałem ogłoszenie, że w Londynie poszukuje się lekarza na stanowisko nieco lepsze, niż ja miałem dotychczas i zgłosiłem się. Wezwano mnie, przeprowadzono wywiad i mimo, iż na wskazujące miejsce kandydowało kilku Anglików, przyjęto mnie do pracy. Może dlatego, że w tym czasie Anglicy odczuwali wobec nas Polaków wyraźną wdzięczność za to, że wkład nasz do ratowania Anglii był w tej wojnie znaczny. Mieliśmy małą flotę i lotnictwo, ale zasługi ich były nieproporcjonalnie większe niż innych. Armia była się dzielnie i z dużą ambicją i to było powszechnie znane.
c.d.n.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.12.
Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.
Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.12.
W Palestynie trwał okres reorganizacji. W tym czasie przyszła wiadomość, że studenci, zwłaszcza medycyny, mogą w Anglii kontynuować studia. Wraz z innymi kolegami złożyłem podanie o zezwolenie na studia i otrzymałem je. Pojechaliśmy wielkim statkiem o nazwie „Scythia” przez Kanał Sueski. Wieźliśmy z sobą jeńców wojennych, głównie Włochów. Leżeli na dużych pryczach, jak śledzie z braku miejsca. Niektórzy umierali z ran i chorób. Odbywały się wówczas pogrzeby morskie. Jechaliśmy, jak powiedziałem, przez Suez z Egiptu wokół Afryki. Podróż trwała trzy miesiące. Pierwszy postój był w Adenie, potem w Kenii w Mombasie, potem w Durbanie w Kapsztadzie. W Durbanie staliśmy dwa tygodnie. Było tu dużo Polaków, którzy się nami zajęli. Mieszkali oni tutaj już od dawna i z chęcią kontaktowali się z nami. Zresztą nie tylko Polacy. Pamiętam, że i inni, np. Szwajcarzy, także nas gościli u siebie.
Statek nasz był bardzo szybki i pewnie dlatego nie szedł w konwoju, ale sam. Ponieważ nie miał obrony, musiał jechać zygzakiem, znacznie oddalając się od lądu. Poczynając od Kapsztadu, zatrzymaliśmy się tylko w zachodniej Afryce w mieście Freetown, ale nie pozwolono nam zejść na ląd. Był to okres największych strat alianckich na morzu. Statek przed nami storpedowano. Statek po nas także. Nam udało się dojechać szczęśliwie. Kiedyś zobaczyłem na morzu wspaniały widok. Szedł olbrzymi konwój aliancki. Gdzie okiem sięgnąć, tam widać było statek. Sprawiało to wrażenie miasta z olbrzymimi domami. Konwój szedł z szybkością najwolniejszego statku, ok. 6 mil na godzinę. Żeby objechać najniebezpieczniejsze strefy grasowania łodzi podwodnych, podeszliśmy nawet w pewnym momencie pod Amerykę Południową. Wreszcie przyjechaliśmy do Liverpoolu. Pierwsze wrażenie nie było najlepsze. Miasto było zniszczone bombardowaniami. Za to nastrój społeczeństwa był wspaniały. Podczas kiedy Francuzi na nas niemal pluli, to Anglicy przyjmowali nas z nadzwyczajną serdecznością, jak braci, którzy przyjeżdżają pomóc im walczyć z wrogiem. Zawieziono nas na stację, gdzie było wszystko dla nas z góry przygotowane do jedzenia. Stamtąd odwieziono nas pociągami do Szkocji. Przyjechaliśmy do małego miasteczka, które nazywało się Kirkaldy. Było to miasteczko rybackie, ciemne z powodu zaciemnienia. Stamtąd zawieziono nas do wioski Auchtertul, nocowaliśmy pod namiotami. Było bardzo zimno. Czekanie na wyjazd na uniwersytet przeciągało się. Był z nami także student medycyny, ale bez stopnia. (Jest obecnie wybitnym psychiatrą w Kanadzie). Podczas kiedy ja np. byłem podchorążym sierżantem, on był zwykłym żołnierzem. Sierżant Zupak nie mógł się odgrywać na nas, więc wyładowywał się na nim. Kazał mu jako studentowi medycyny czyścić latrynę. Myślał, że zrobi mu przykrość. Tymczasem biedaczysko był porządny, ale fujara, nie znosił musztry i wszelkich zajęć wojskowych. Podczas kiedy myśmy musieli uganiać się za tymi sprawami, on przesiadywał sobie spokojnie w latrynie. Wreszcie doczekaliśmy się wyjazdu do Edynburga. W centrum miasta na placu o kształcie półksiężyca w domu o stylu gregoriańskim Grosvenor Crescent nr 9 rozłożyliśmy się na dłużej w bursie tylko polskiej. Była tam gosposia szkocka i nasz sierżant jako administrator. Upchaliśmy się w pokojach ile się dało najciaśniej. Ja mieszkałem w pokoju trzyosobowym. Spaliśmy na pryczach z materacami pod wojskowymi kocami. Jedzenie było dobre.
c.d.n.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.11.
Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.
Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.11.
Kiedyś doszliśmy w odwrocie do miejscowości, o ile pamiętam nazwę, Di Keila. Tu kazano nam się zatrzymać i okopać. Po czym oświadczono nam, że to będzie polski Alkazar. Wokół nas ustawiono baterie artylerii przeciwlotniczej jakiejś jednostki południowoafrykańskiej. Nawiasem mówiąc, byli to wyjątkowi tchórze. Kiedy w czasie działań wojennych ostrzeliwaliśmy się Niemcom, nagle nadleciały sztukasy. Południowi Afrykańczycy, zamiast strzelać do samolotów, rzucili się do ucieczki. Nasz kapitan, który zawsze chodził z laską, zaczął ich okładać z całej siły po całym ciele, nie wyłączając głowy. W ten sposób zmusił ich do powrotu na stanowiska.
W tym miejscu nie rozegrały się jednak większe bitwy, ponieważ główne siły Rommla poszły inną stroną. Wycofaliśmy się więc z tych pozycji. Ponieważ Brygada Karpacka była już chyba od dziesięciu miesięcy w stałym boju i napięciu, przeto straty były duże i morale wojska także się obniżyło. Wycofano nas więc na leże do Palestyny.
Jeszcze przed wyjazdem stanęliśmy na krótko pod Aleksandrią w obozie, gdzie mój dowódca kazał mi robić porządek w obozie, a sam pojechał na zabawę do Aleksandrii. Ja z kolegami postanowiłem z wściekłości zrobić to samo i kiedy późnym wieczorem wróciliśmy do obozu zalani, wzięto nas do raportu i mnie dano dwa tygodnie koszarniaka. Fakt ten później wpłynął ujemnie przy nadawaniu odznaczeń wojskowych i orderów.
Po odbyciu koszarniaka dostałem na tydzień przepustkę i pojechałem do Kairu, aby go obejrzeć. Było to już w 1942 r. Do Palestyny wyjechaliśmy chyba na dłużej, niż na trzy miesiące. Był to ten okres, w którym zaczęli napływać do Brygady Polacy z Rosji po umowie Sikorskiego ze Stalinem. Wynędzniali ludzie samochodami napływali do Palestyny, a potem i do obozu. Wtedy to dowiedzieliśmy się, jak to było tam naprawdę i jak ich traktowano. W pierwszym rzędzie prowadzono ich do łaźnie, gdzie golono im wszelki zarost dla wyniszczenia wszy. Potem szli pod tusz i dostawali nowe ubrania. Zaprzyjaźniłem się wtedy z jednym mężczyzną, który pracował w kopalni rtęci w Ziemi Świętego Józefa w potwornych warunkach. Było tam tak zimno, że kiedy pluł, to na ziemię spadała już grudka lodu.
Byli szczęśliwi, kiedy w Palestynie zastali opiekę polską i żywność w dowolnych ilościach. Najadali się ile wlazło, a to co zostawało zabierali ze sobą do namiotów i chowali pod materacami. Mówiliśmy im, że niepotrzebnie to robią, bo przecież jutro będzie świeży chleb. Odpowiadali: „Dobrze, dobrze, ale my na wszelki wypadek”. Tak było przez dobrych parę tygodni zanim się odzwyczaili.
c.d.n.