Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.
Obszarowo Tobruk był dużym terytorium. Nasze bronione granice sięgały znacznie poza miasto. Miasto zresztą po takim oblężeniu było kompletnie zburzone.
Kilka razy Niemcy wynaleźli stadka wielbłądów, które pognali na nasze pola minowe. Przykro było patrzeć na ten widok, jak biedne zwierzęta co chwila wylatywały w powietrze. Dobijaliśmy potem te wraki zwierzęce bez nóg, wijące się w bólu.
Broniliśmy Tobruku, jak tylko umieliśmy, ale nasze środki wojenne z konieczności rzeczy były ograniczone. Wydaje mi się, że gdyby Niemcy bardziej przyłożyli się do walki, to mogli nas zlikwidować.
Zaopatrzenie dla Tobruku przywoził m.in. polski statek „Warszawa”. Pamiętam, że sanitariuszką na tym statku była ex narzeczona późniejszego premiera Cyrankiewicza, który nie wrócił do Polski po wojnie, lecz popełnił samobójstwo.
Niestety statek „Warszawa” za którymś tam nawrotem do Tobruku został storpedowany i zatonął. Zginęło tam dużo ludzi. Między innymi lekarz okrętowy Żyd, którego znałem. Torpeda uderzyła akurat w jego kabinę. Lekarz ten był przemiły, zaprzyjaźniliśmy się bardzo za czasów w Egipcie. Był smakoszem i pamiętam jak palcem wycierał i oblizywał sos z talerza w restauracji w Aleksandrii. Był ginekologiem i miał doskonałe poczucie humoru.
Jeszcze Boże narodzenie spędziliśmy w Tobruku, po czym wyruszyliśmy drogą kołową dalej w kierunku Cyrenajki. Oglądaliśmy z ciekawością stanowiska nieprzyjacielskie. Oględziny były pouczające. Okopy niemieckie były eleganckie, równe, mądrze pomyślane. Włoskie były nędzne, brudne, zaniedbane. Także w walce Włosi byli wyjątkowo paskudni. Na przykład wycofując się, zatruwali studnie. Kiedy pod Tobrukiem w nocy chcieliśmy uprzątnąć, by pochować zwłoki naszych żołnierzy, którzy w dzień polegli, to okazywało się, że Włosi minowali zwłoki. Zostawiali jakąś cenną rzecz na polu, np. radio, portfel. Kto się po to schylił, wylatywał w powietrze. Oczywiście wiadomość o tych sztuczkach rozeszła się szybko.
Moja kompania, idąc w ślad za Niemcami i Włochami, weszła pewnego dnia w olbrzymi opuszczony w pośpiechu obóz, który był centrum zaopatrzenia dla armii niemiecko-włoskiej. Znaleźliśmy całe stosy różnego rodzaju konserw, w tym kapusty kiszonej, kiełbasy, suszonych jarzyn, czekolady. Zostawili także stosy papieru listowego dla żołnierzy. Papier był cienki, więc używałem go do celów sanitarnych, bo nie było oczywiście papieru toaletowego. Znaleźliśmy piżamy, a nade wszystko beczki wody i wina. To znalezisko wprawiło żołnierzy w euforię. Rzucili się na picie jak wilki. Pamiętam, że mój plutonowy wskoczył do beczki z winem i siedząc w niej pił wino. Na drugi dzień dostałem rozkaz od kapitana Klepacza zniszczyć cały alkohol. Napełniliśmy więc wszystkie naczynia, jakie mieliśmy ze sobą, winem, a następnie pijane bractwo zaczęło strzelać do beczek z winem, z których wydobywały się Ciurki płynu o różnym natężeniu, w zależności od tego, na jakiej wysokości była dziurka.
Poszliśmy potem aż do Cyrenajki. Na jakiejś kwaterze zachciało mi się zjeść jajecznicy z cebulą. Nie mogłem się jakość dogadać z Włochem, któremu poleciłem wykonanie jajecznicy. Mówiłem mu słowo „cebula” w różnych językach, ale Włoch nie rozumiał o co chodzi. Wreszcie zrezygnowany zakląłem, że dureń nie wie, co to cebula i wówczas Włoch zawołał: „Si, si, cebolla!”. Około dwóch tygodnie staliśmy w Cyrenajce. Nagle w nocy dostaliśmy rozkaz natychmiast pakować się i wychodzić. Było to, kiedy Rommel mocno nacisnął. Niestety widać było trochę paniki. My byliśmy wyznaczeni do straży tylnej, która miała osłaniać odwrót. Stoimy więc i patrzymy jak oddział za oddziałem różnych formacji wyjeżdża z Cyrenajki, a my stoimy dalej. Wreszcie przyszedł i na nas czas. Ja do naszego oddziału dołączyłem zdobyczną sanitarkę, którą używałem z kolegą do spania. Sam ją prowadziłem przez trzy dni i trzy noce w ogóle bez snu. Nic dziwnego, że czasami zasypiałem. Maraz był jednak bardzo szybki, bo musieliśmy oddalić się na odpowiednią odległość od nieprzyjaciela. Zresztą potem rozpoczął się „kontredans”, raz oni szli do przodu, raz my. Pamiętam z tego okresu nieprzyjemny incydent. Miałem rozkaz odwiezienia na tyły do szpitala polowego młodego chłopca, bardzo pokiereszowanego. Był pełen morfiny dla zabicia bólu. Po drodze znienacka zaatakowały nas niemieckie messerschmitty. Uciekliśmy z samochodu jak się dało najprędzej i na zabranie chorego nie było już czasu. Samoloty dobiły go ogniem z karabinów maszynowych. Nie mogę tego zapomnieć, bo stale mi się zdaje, że może można było zabrać go ze sobą. Oczywiście jest to tylko nieuzasadniony wyrzut sumienia. W każdym razie chłopak był w takim stanie, że nawet po zabiegach nie rokował żadnych szans na przeżycie. Żołnierze pochowali chłopca na pustyni. Nawet nie było czasu na to, by wykonać to solidnie, bo messerschmitty ciągle nadlatywały, widząc jak na dłoni na pustyni wolny cel. Biedny chłopiec został sam na pustyni, ledwo zagrzebany w miejscu, gdzie już nigdy nikt do niego nie przyszedł. Odłamano mu ze znaczka zawieszonego pod szyją znak rozpoznawczy dla rejestrowania poległego.
c.d.n.