Jest I wojna światowa. Rodziny poszukują zaginionych. Gazeta Polska z 1916 opublikowała ogłoszenie, z którego wynika, że poszukiwano zięcia i syna Jadwigi Tyblewskiej rodzonej siostry praprababci. Z jej pamiętnika wiem sporo o losach jej i jej dzieci. Tu sucha informacja. Poszukiwani Antoni Trzebuchowski (zięć Jadwigi – mąż jej córki Wandy) oraz Ignacy Tyblewski jej syn.
Archiwum kategorii: Tyblewscy
Ignacy Radcą prawnym Rządu Guberjalnego w Kaliszu
Tu z Polony słówko o szwagrze praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej, czyli Ignacym Tyblewskim ożenionym z jej młodszą siostrą Jadwigą z Gorczyckich.
— Mianowanie, starszy referent Rządu Gubernjalnego Kaliskiego, radca Dworu, Ignacy Tyblewski został mianowany Radcą Prawnym tegoż Rządu Guberjalnego.
Ignacy syn Ignacego we władzach związku byłych ochotników
Dzięki Polonie co jakiś czas odnajduję perełki, z których mogę dowiedzieć się więcej o swoich przodkach, powinowatych i krewnych. Oto słówko o siostrzeńcu praprababci Ignacym Tyblewskim synu Ignacego i Jadwigi z Gorczyckich, rodzonej siostry mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Z gazety Expres Zagłębia z 1938 roku dowiaduję się, że był we władzach Związku byłych ochotników armii polskiej w Czeladzi.
Nowe władze Z W. B. OCHOTNIKÓW W CZELADZI. Odbyło się walne roczne zebranie członków związku b. ochotników arm ii polskiej w Czeladzi. N a zebranie przybyło 80 członków oraz przedstawiciele za proszonych organizacyj. Zebranie zagaił prezes Ignacy Tyblewski, zapraszając na przewodnicząecgo p. Jerzego Radziszewskiego. Fo sprawozdaniu zarządu i komisji rewizyjnej udzielono absolutorium ustępującemu zarządowi. Z kolei po omówieniu sprawy utworzenia oddziału związku w Grodzcu, przystąpiono do wyboru władz oddziału. Prezesem wybrano p. Bolesława Domagalika, wiceprezesem – Przeweźniczka Władysław a, sekretarzem Żywica Michała, zastępcą sekretarza – Szymczyka Józefa, skarbnikiem — Gulczyńskiego Alojzego. Komisja rewizyjna pp.: Jańczyk Stanisław , Derdo Adam , Tarnów ka Tomasz, zastępcami: Chodykin Bronisław i Sczeniewski Leon, referent wyszkolenia p. Walo Stanisław, zastępcami: Furmańsk i Edward i Hajduga Józef Referent oświatowy p. Tokarski Józef i Czarnomski Zdzisław, gospodarz lokalu Kolaj Stanisław, zastępcą Landecki Aleksander.
Stryjeczna stryjenka praprababci, czyli siostra sławnej poetki
W dokumentach rodzinnych znalazł się wiersz Wandy z Wasiłowskich Gorczyckiej, czyli rodzonej siostry Marii Konopnickiej z domu Wasiłowskiej. Zacytowała go w swoim pamiętniku Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska, czyli siostra mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej.
Do Marii Konopnickiej.
Czy ty pamiętasz, zbłąkane dziecię,
Cichego domku naszego ściany,
Grób naszej matki rzucony w świecie
I łzą sierocą oblany.
Czy ty pamiętasz? O, powiedz, droga,
Czyli ci obce ojca oblicze
I miłość… Którą wiódł nas do Boga
Przez całe życie.
Czy ci łza bólu serce pożarła,
Żeś się pamiątek takich zaparła,
Co ci przyświecać powinny.
O przemów, powiedz kto temu winny,
Bo ja zdumiona nie wiem, co znaczy
Ta walka z niebem, ten krzyk rozpaczy,
ten chaos myśli i słowa.
O przemów, powiedz, bom ja gotowa
Uwierzyć, że to złudzenie,
Że mi się czary przyśniły,
Że tylko jakieś fałszywe cienie
Twoją mi duszę zakryły.
Niedawno jeszcze, ach taka inna,
Takiej anielskiej pełna prostoty,
Wpół rozbudzone, na wpół dziecinna
Śniła na ziemi wiek złoty
I była jasna, jak dzień majowy.
Dziś gromy na się wzywa Jehowy…
Boże, mój Boże, co się z nią stało,
Czy serce w piersiach jej skamieniało,
Że już przemówić nie zdoła,
Że głosu mego, co łzami dyszy,
W szalonym biegu ona nie słyszy
I milczy, gdy na nie woła,
Że grzeszną pychą duch jej zmazany
W świetne acz złudne odzian łachmany,
Wśród słońc bujając po niebie,
Odbiegł niestety od Ciebie…
Wiersz ten napisała z Wasiłowskich Wanda Walentynowa Gorczycka, zona stryjecznego brata mego ojca, a rodzona siostra Marii Konopnickiej. W tym czasie pisała, kiedy poetka tak wiarę straciła. Stryjenka moja nie drukowała nigdy swoich poezji, ale miała tę wyższość nad siostrą, ze dzieci wychowała religijnie i moralnie. Jedna z córek Walentynowej Gorczyckiej była za literatem Janem Nitowskim. Gospodarnością to żadna z panien Nitowskich (chyba Wasiłowskich) poszczycić się nie mogła. Pamiętam, jak mój Ojciec odwiedził raz Stryja Walentego w jego majątku na wsi i z oburzeniem opowiadał, że zastał stryjenkę przy fortepianie, a stryja przyszywającego guzik do koszulki dziecka. Pomimo że stryj Walenty był bliskim krewnym mego Ojca, gdyż ich Ojcowie byli rodzeni bracia Gorczyccy, a matki rodzone siostry Jasińskie, to jednak po śmierci stryja coraz rzadziej spotykam jego dzieci i dziś nie wiem nawet dobrze gdzie mieszkają. Wiem tylko, że dwie starsze umarły, a mianowicie Jadwiga za Nitkowskim i Maria za Bolesławem Jarnowskim. Jedna z córek jest za Rutkowskim, a druga (to jest czwarta) za Felicjanem Dutkowskim. Synów zdaje się było dwóch: Karol i Zygmunt.
Jeśli idzie o genealogię dzieci stryjecznej stryjenki mojej praprababki Wandy Wasiłowskiej żony Walentego Aleksandra Gorczyckiego to tak wygląda sprawa jej/ich dzieci:
- Karol Gorczycki h. Jastrzębiec (ur. ok. 1860) żonaty z Sabiną Kowalewską
- Scholastyka Zofia Gorczycka h. Jastrzębiec (ur. ok. 1880) zamężna z Feliksem Sewerynem Dutkowskim (ur. ok. 1870)
- Helena Gorczycka h. Jastrzębiec (ur. ok. 1860) zamężna z Marianem Rutkowskim (ur. ok. 1860)
- Stanisław Leon Tomasz Gorczycki h. Jastrzębiec (ur. ok. 1870)
- Jadwiga Gorczycka h. Jastrzębiec (1862-1914) zamężna z Janem Nitowskim (1859-19260, z którym miała córkę Janinę Nitowską (1890-1939)
- Maria Gorczycka h. Jastrzębiec (ur. ok. 1863)
- Zygmunt Walenty Gorczycki h. Jastrzębiec (ur. ok. 1865)
A oto moje z nią pokrewieństwo.
Byle do Polski
W 21 numerze Mieszkańca ukazał się mój artykuł pt. Byle do Polski. Dla potrzeb gazety trzeba było go skrócić. Tu pełna wersja.
Byle do Polski
11 listopada uznawany za dzień odzyskania przez Polskę niepodległości po 123 latach niewoli jest tak naprawdę datą umowną. Zrodzona w 1918 roku na nowo Polska nie miała jeszcze ustalonych granic, których formowanie zajęło odradzającemu się państwu przeszło dwa lata. W tym celu odbyły się plebiscyty w 1919 roku na Górnym Śląsku, a w 1920 na Warmii i Mazurach. Z kolei o wschodnie granice trzeba było walczyć z bolszewickim najeźdźcą. Jednak już od 1918 roku zaczęli wracać do kraju Polacy, którzy przed I wojną światową, a także na jej skutek byli rozproszeni po rosyjskim imperium. Jak wyglądał ich powrót?
W rodzinnych archiwach mam dwie wstrząsające, nigdy niepublikowane relacje. Autorką pierwszej jest Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska, rodzona siostra mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Jadwiga w 1914 roku wraz z rodziną uciekła w głąb Rosji z płonącego Kalisza niczym bohaterka „Nocy i dni” Barbara Niechcic z powieściowego Kalińca. Wraz z mężem Ignacym Tyblewskim, córkami, zięciem i wnukiem zamieszkali niedaleko miasta Sumy w majątku Rohoźna – dziś na terenie Ukrainy. Tam zastała ich rewolucja październikowa. Jadwiga w swoim pamiętniku opisała między innymi opowieści o bolszewikach, którzy znęcali się nad inteligencją i niszczyli wszelkie dobra materialne jak np. książki, których znaczenia nie byli w stanie zrozumieć. Tam na obczyźnie, niedługo po wkroczeniu na ten teren wojsk bolszewickich, w listopadzie 1918 umarł jej mąż. Sama Jadwiga wraz z córką Zofią, zięciem Franciszkiem Kokczyńskim, wnukiem Juliuszem i niespełna roczną wnuczką Wandą zdecydowała się na powrót do kraju pisząc po latach:
„o 12 godz. w południe były już tak alarmujące wieści, że bolszewicy nadciągają, iż wyjechaliśmy natychmiast na dworzec kolei, a na drugi dzień 21 listopada w rocznicę śmierci mojego męża, o 4-ej godzinie po południu wyruszył pociąg z nami do Charkowa. Zabrali nas, naszego właściciela cukrowni Prianisznikowa i plenipotenta Otto, oficerowie Denikina. Odtąd myśleliśmy tylko, jak się wydostać do Kraju, gdyż już uciekaliśmy nieraz, ale powrót do Kraju nie był taki łatwy. Na pociąg biletu dostać nie było można. Po tygodniu blisko siedzenia w Charkowie, wyruszyliśmy do Polski, nie wiedząc, którą drogą się dostaniemy. Podróż ta trwała kilka tygodni i była ona dla mnie czyśćcem na ziemi. Cały czas patrzyłam na straszne umęczenie fizyczne i moralne tak drogich mi osób. Oboje Franusiowie myśleli tylko o dzieciach i o mnie. Sami byli zawsze na ostatnim planie. Franuś kilka tygodni literalnie się nie położył, spał siedząc. Zochna to samo. Dzieci oboje byli ciężko chorzy, w zimie, w niewygodzie, zadymionym wagonie towarowym, gdzie nas było 23 osoby, a jednej strasznej nocy jeszcze kilkunastu opryszków owszawionych, przypominających katorżników.
Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy dojechaliśmy do granicy polskiej. Wszyscy przejęci wdzięcznością dla Boga, zaczęliśmy się modlić. Zdawało mi się to niemożliwe, że to już Polska i nasze polskie wojska. Ja tym więcej byłam przerażona, że myślałam, iż moim dzieciom zrobię na wstępie przyjazdu do Polski kłopot i zmartwienie swoją śmiercią Jechaliśmy bowiem do Wołoczysk szosą brukowaną dużymi kamieniami i tak mnie serce rozbolało, iż byłam pewna, że nie dojadę do Polski.
Najpierw z naszymi dziećmi, nawet z naszą maleńka kruszyna w gorączce – Wandzią, zajechaliśmy do Ignasia (syna Jadwigi, który pracował jako inżynier w kopalni w Czeladzi) 24.XII.1919 r. przyjechał do nas do Sosnowca i zabrał na Piaski. Tam dostałam tyfusu plamistego, którym zaraziłam się w drodze i moja ukochana siostra Maryla pielęgnowała nas z zaparciem siebie. Było ze mną bardzo źle. 7 stycznia ksiądz dał mi ostatnie olejem św. namaszczenie. Obok mnie równocześnie leżał Ignaś na zapalenie płuc i hiszpankę. Byłam b. chora, ale pamiętam każde krwią splunięcie jego. Później zachorowała Gienia i mały ich Gieniuś (dzieci Ignacego) na zapalenie oskrzeli. Zawsze sobie to mówię, że jeśli przywieźliśmy im hiszpankę, to w tym mieszkaniu było jeszcze nasze szczęście, bo u Ignasia nikt do nas nie miał pretensji. Ignasiowie byli wdzięczni, żeśmy do nich najpierw przyjechali. Teraz strach mnie przejmuje, że mogłam się rozchorować gdzieś u kogoś innego i komuś narobić strachu i ambarasu.
Jadwiga wróciła do Polski zanim wybuchła wojna polsko-bolszewicka, która na dłuższy czas odcięła rodaków od odradzającej się ojczyzny. Ich powrót był możliwy dopiero po kończącym ją traktacie ryskim. Był to jednak powrót o wiele tragiczniejszy od tego, co opisała Jadwiga. Jednym z wracających był mój dziadek Bronisław Piekarski. Wracał na przełomie lat 1921/1922 z Baku niczym bohater „Przedwiośnia” Cezary Baryka. W drodze powrotnej towarzyszył mu rodzony brat Czesław Piekarski. Obaj młodzieńcy (jeden dwudziesto-, a drugi dziewiętnastoletni) nie mogli wrócić do rodzinnej Warszawy, bo nie mieliby się tam gdzie zatrzymać. Ich ojciec Ludwik Piekarski z matką Zofią z Ruszczykowskich i młodszym bratem Zbigniewem wracali do kraju statkiem przez Morze Czarne. Cała rodzina umówiła się na spotkanie w Koniecpolu. Tam wszystkich oczekiwała babka, teściowa i matka w jednej osobie, czyli Stanisława Anna Sabina z Gorczyckich Ruszczykowska. Dziadek swój powrót opisał na czterech stroniczkach. Te zapisane drobnym maczkiem notatki są wstrząsającym świadectwem tego co widział. Dowodem na to, że nie wszyscy nasi rodacy mieli szczęście i dotarli do kraju cali i zdrowi.
(…) szare tłumy naszych rodaków wystawionych na pastwę tak zwanych „Czerezwyczajek i osobnych oddziałów” obficie zabarwiających blednący sztandar rewolucji szkarłatem krwi i ciemiężonego z sterroryzowanego ludu, zaczęły się uciekać do miast oblegających sowieckie urzędy ewakuacyjne registrując się i oczekując pierwszych transportów do ukochanej ziemi Rodzicielki. Zdawało by się że nic prostszego być nie może jak po załatwieniu wszystkich formalności związanych z kontrolą dokumentów mającą trwać w myśl układu o repatriacji zaledwie 20 dni i ogłosić spisy i po naładowaniu do echelonów wysłać rodaków naszych na zachód ku Polskiej granicy.
Lecz władze sowieckie nic i nigdy nie robią we wskazanym terminie.
Podobnie rzecz się przedstawia i w wypadku repatrjacji. Rodacy nasi pozbawieni wszelkiej opieki, albowiem delegacje polskie w Moskwie, Charkowie i Kijowie są wprost bezsilne wobec ignorujących je władz sowieckich, zmuszeni są wyczekiwać całemi miesiącami aż grupa demagogów-biurokratów raczy wziąć na siebie pracę przejrzenia spisów i zatwierdzania takowych, otwierając wymęczonym i wyzbytym z mienia rodakom perspektywę oczekiwania łaski wysłania ich do ojczyzny.
Oczekiwanie na załatwienie spisów i naładowania do echelonów trwa po 3-4 miesięcy w warunkach przechodzących pojęcie ludzkie.
Repatrianci pomieszczani przez władze ewakuacyjne do starych budowanych jeszcze za czasów caratu drewnianych nawpół rozwalonych baraków, absolutnie nieopalanych i posiadających często zamiast okien plecionki z liści mrą setkami z głodu, chłodu i chorób zakaźnych tak, że wypadki wymierania całych rodzin złożonych często z 7-8 osób stały się rzeczą stojącą na porządku dziennym, a co gorsza zostają często 4-5 letnie sieroty skazane wskutek swej niezaradności na śmierć jeszcze straszniejszą bo śmierć z głodu. Podobne dramaty przestały już wzruszać serca towarzyszów niedoli.
Wbrew „Układowi o Repatrjacji” prawie że nie karmieni albowiem tylko dzieci i wdowy otrzymują od czasu do czasu bo zaledwie 2-3 razy tygodniowo obiad złożony z talerza rozgotowanej w wodzie kaszy i ½ funta chleba ze słomą sieczka i patykami przywożonego nieraz na wozie służącym zarazem i do wywożenia trupów bez trumien, często osób umarłych na choroby zakaźne, rodacy nasi zmuszani są wyprzedawać resztki mienia swego ocalałego od rekwizycji ściślej grabieży wszechwładnej krwawej czerezwyczajki, pająkom w ludzkiej postaci – żydom, płacącym często zaledwie 1/5 część wartości.
Pomimo szerzących się chorób zakaźnych jak tyfus plamisty, brzuszny, czerwonka itp. Repatrianci pozbawieni są opieki lekarskiej, albowiem lekarze sowieccy mający za obowiązek leczenie tak zwanej (nieczytelne) swołoczy, ograniczają się do zajrzenia przez okna baraku do środka i rzucenia krótkiego zapytania „bolen” i następującego po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi rozkazu „w bolnicu”.
Szpitale sowieckie przeznaczone dla repatriantów najzupełniej nieopalane, pozbawione niezbędnych miejsc do załatwiania potrzeb fizycznych człowieka, utrzymane w warunkach nie odpowiadających najhumanitarniejszym wymaganiom higieny, pozbawione szpitalnej bielizny i niezbędnych lekarstw nazywane przez rodaków naszych „przedsionkiem śmierci” budzą strach paniczny, tak że umieszczanie chorych stan zdrowia których wymaga często troskliwej opieki lekarskiej odbywa się siłą.
Nic też dziwnego że zdarzają się wypadki ucieczki chorych mających do 40 stopni gorączki w mrozy dochodzące do 30 stopni z tak utrzymanego szpitala w jednej bieliźnie spowrotem do kozaków gdzie temperatura rzadko kiedy bywa wyższa od 10 stopni poniżej zera.
Jako widomy skutek podobnie troskliwej opieki lekarskiej dają się widzieć odbywające się 3-4 razy a nawet więcej pogrzeby na widok który serce się ściska z żalu i rozpaczy.
Trup rzucony na saneczki ciągnione to przez ojca to przez matkę, siostrę lub brata a często przez małe dzieci to liczące najwyżej 10 lat, nakryty płachta z leżącą na niej łopatą i toporem i zamiatający śnieg gołemi piętami przedstawia obraz nędzy i rozpaczy, na widok którego człowiek zaciska tylko pięści gniewie bezsilnym na władze sowieckie stawiające rodaków naszych narówni a nawet niżej od bydląt.
Nic też dziwnego, że skazani na życie w tak okropnych warunkach rodacy nasi umierają tysiącami użyźniając kośćmi swemi ziemię na obczyźnie, tak że nareszcie kiedy bezduszny biurokrata sowiecki zatwierdzi spisy i te zostają ogłoszone, połowa ludzi z danych spisów albo wymarła albo jest tak ciężko chora że jechać pomimo najszczerszych chęci nie może.
Ale z nadejściem spisów jeszcze niedola rodaków naszych się nie kończy. Jeszcze mają przed sobą oczekiwanie na wagony których władze sowieckie prawie że im dać nie mogą albowiem wszystkie stacje są wprost zawalone wagonami ale rozbitymi doszczętnie.
Wagony towarowe którymi jadą nasi rodacy często po dwa do trzech tysięcy wiorst do ostatniego czasu wcale nie były opalane tak że podczas mrozów dochodzących w Bolszewji do 40 stopni zdejmowano na większych stacjach z echelonów liczących do 2000 osób po 20 trupów.
Nareszcie zdziesiątkowani, wyzbyci z mienia i pieniędzy zmęczeni moralnie i zrujnowani materialnie rodacy nasi przybywają do Kraju oczekując w pierwszych dniach pobytu swego w Polsce pomocy.
I pomoc ta została zorganizowana na grosz publiczny.
Ale dla rozszerzenia tej pomocy jest nieodzowna szeroka i nieustająca ofiarność publiczna.
W takim to celu została ogłoszona z inicjatywy marszałka sejmu Wojciecha Trąmpczyńskiego dwutygodniówka na repatryjantów kiedy wszyscy obywatele złożą grosz wdowi na powracających z przedsionka piekieł rodaków.
I trzeba przyznać, że pomoc ta zorganizowana na tak małe jak dotychczas środki dźwigające z nędzy naszych braci rodaków, że Rodacy nasi po przybyciu do Równego i Baranowiczów są karmieni i zaopatrzeni w odzież, często nawet wspomagani pieniężnie tak że po przybyciu na miejsce stałego zamieszkania mogą wziąć się do pracy uczciwej i stanąć w szeregu z resztą Rodaków aby pracować nad odbudowaniem zrujnowanej przez pożogę wojny europejskiej i najazd hord bolszewickich ukochanej nam Ojczyzny.
W przyszłym roku minie sto lat od momentu, gdy Polska zaczęła pojawiać się na mapie Europy, kształtując swoje granice. Doczekało jej piąte pokolenie, ale zobaczyli na własne oczy nie wszyscy. Historycy spierają się o dokładnie liczby, ale szacują, że do odrodzonego jak Feniks z popiołów kraju zza wschodniej granicy wrócił co dziesiąty Polak.
Numer mieszkańca: http://mieszkaniec.pl/Archiwum/PDF/2017/21.pdf
Sprawa grobu w Sumach
Ponad rok temu na facebooku utworzyłam wydarzenie, ktore nazwałam: „Śladami pamiętnika”, bo dotyczyło wędrówki śladami opisanymi w pamiętniku autorstwa pokazanej na zdjęciu Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Opis wydarzenia był w trzech językach. Po ukraińsku, po rosyjsku i po polsku.
Мене звати Мавгожата Кароліна Пекарська. Я Польська письменниця і журналіст. Я веду також в інтернеті під адресом http://piekarscy.com.pl/ проект, присвячений історії своїх предків і родичів.У щоденнику сестри моєї прапра бабусі, я знайшла опис могили її чоловіка Гната Тиблевського.Я б дуже хотіла дізнатися, чи по цйому опису вдастся віднайти могилу,і чи взагалі вона ще є? Якщо читає мене хтось, хто мешкає на Україні в Сумах і захотів би вийти на прогулянку стежкою щоденника, а потім послати мені знімок і звіт що там знайшов, буду надзвичайно вдячна.Мабить для когось це може бути цікава пригода,і можливо дізнаєть трошки білше про своє місто.нижче зміст щоденника, а контакт до мене: piekarska@piekarska.com.pl
До мене можна писати і по-українську і по -російську.
Щиро дякую
„Якщо коли яке з дітей відвідало б могилу батька свого, то знайте, що лежить в Сумах в Харківській губернії на міському кладовищі на кінці вулиці Петропавловскій, біля корпусу кадетів. Увійшовши на кладовище йдете прямо головною алеєю близько 400 кроків. Потім ліворуч, там лежить тепер декілька поляків.Могилу в середині, згідно з бажанням Франка, вимуровано дужє глибоко.Могила огороджена деревянним парканом. Стоїть тут великий дубовий хрест з написом на дубовому щиті. Все то пофарбоване попелястий ясний колір. На дошці хреста я написала: Гнат Тиблевский колишній юристконсултант Державної Гибернії.Історичні події перешкодили йому в поверненні до своєі країни,котру своєю кровю захищав. Служив завжди вірно Богові і Вітчизні і за нею зі смутком помер на чужині 1.081845 – 21.11.1918 с. Рогізне, Сумська область”
Меня зовут Мавгожата Каролина Пекарская. Я Польская писательница и журналист. Я веду также в интернете под адресом http://piekarscy.com.pl/ проект, посвященный истории своих предков и родственников. В дневнике сестры моей прапра бабушки, я нашла описание могилы ее мужа Игната Тиблевського. Я бы очень хотела узнать,возможно ли по етому описанию найти могилу, и вообще есть ли она еще? Если читает меня кто-то, кто проживает на Украине в Сумах и захотел бы выйти на прогулку тропой дневника, а потом послать мне снимок и отчет что там нашел, буду чрезвычайно благодарна. Может быть для кого – то это будет интересное приключение, и возможно узнает немножко больше о своем городе. Hиже содержание дневника, а контакт ко мне: piekarska@piekarska.com.pl
Ко мне можно писат как и по-украински так и по- росийски
Искренне благодарю
„Если когда которое из детей посетило бы могилу отца своего, то знайте, что лежит в Сумах в Харьковской губернии на городском кладбище на конце улицы Петропавловской, около корпуса кадетов. Войдя на кладбище идет прямо главной аллеей около 400 шагов. Потом слева, там лежат теперь несколько поляков.Могилу в нутри,согласно преданию Франка,соорудили очен глубоко. На верху огороженная деревянным заборам. Стоит здесь большой дубовый крест с надписью на дубовом щите.Все то окрашенное на пепельный ясный цвет. На доске креста я написала: Игнат Тиблевкий, бывшый юристконсултант Государственной Губернии.Исторические события тех времён,зделали не возможным эго возвращение на родину, кровью которою защищал.Служил всегда верно Богу и Отчизне и за неё в горечи умер на чужбине. 1.08.1845 – 21.11.1918 с. Рогизне,Сумская обл.”
Nazywam się Małgorzata Karolina Piekarska. Jestem polską pisarką i dziennikarką. Prowadzę też w internecie pod adresem: http://piekarscy.com.pl/ projekt poświęcony historii swoich przodków, powinowatych i krewnych. W pamiętniku siostry mojej praprababci znalazłam opis grobu jej męża Ignacego Tyblewskiego. Chciałabym dowiedzieć się, czy po tym opisie da się znaleźć grób? Czy w ogóle tam jeszcze jest? Jeśli czyta mnie ktoś, kto mieszka na Ukrainie w Sumach i zechciałby w wolnej chwili pójść na spacer tropem pewnego pamiętnika, a potem przesłać mi zdjęcie i relację co tam zastał – znajdzie u mnie wdzięczność. A sam? Być może przeżyje ciekawą przygodę i dowie się czegoś o swoim mieście.
Poniżej treść pamiętnika, a kontakt do mnie to: piekarska@piekarska.com.pl
Można do mnie pisać i po rosyjsku i po ukraińsku.
Serdecznie dziękuję
„Jeśli kiedy które z dzieci odwiedziłoby grób ojca swego, to wiedzcie, że leży w Sumach w Charkowskiej guberni na miejskim cmentarzu na końcu ulicy Petropawłowskiej, około korpusu kadetów. Wszedłszy na cmentarz idzie się prosto główną aleją około 400 kroków. Następnie na lewo, tam leży obecnie kilku Polaków. Grób wewnątrz kazał Franuś wymurować bardzo głęboko. Na wierzchu ogrodzona mogiła drewnianymi sztachetami. Stoi tu duży krzyż dębowy z napisem na tarczy dębowej. Wszystko to pomalowane na kolor popielaty jasny. Na tablicy krzyża napisałam: „Ignacy Tyblewski b. radca prawny Rzędu Gub. Zamęt dziejowy powrotu mu wzbronił do Kraju swego, którego krwią bronił. Służył zawsze wiernie Bogu i Ojczyźnie i za nią stęskniony umarł na obczyźnie. Ur. 1.VIII.1845 r. um. 21 listopada 1918 r. w Rohoźnej.”
Odpowiedź nadeszła przed kilkoma dniami. Brzmi tak:
„Ostatnio byłem w tym mieście na cmentarzu, ale niestety nic nie znalazłem według opisu w dzienniku. Chodziłem do administracji, gdzie mi powiedziano, że nawet już nie ma grobów polskich i niemieckich z lat 30. XX wieku. To znaczy, że na miejscu tych starych są już nowe groby powyżej. Bardzo mi przykro, ale taka jest rzeczywistość w tym kraju.
Niestety plan cmentarza też już się zmienił, tak że ciężko znaleźć jakieś groby w tym miejscu według opisu w dzienniku. No tak, już prawie 100 lat minęło.”
J. Deysenko
Wuj Gienio – rodzinny genealog
Tak wyglądał Wuj Gienio, a wlasciwie dziadek Gienek, czyli Eugeniusz Tyblewski w listopadzie 1975 roku. Z zawodu i wykształcenia prawnik. To on spisał na maszynie pamiętnik Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej – swojej rodzonej babki, a tym samym rodzonej siostry mojej praprababki Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Dzieki temu pamiętnikowi odbyłam sentymentalną podróż do Kalisza i w wiele innych miejsc.
Nekrolog wuja Gienia
Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 16
A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.
Szczegółów z życia swojego z mężem moim nie będę opisywać, bo nie jestem w stanie pisać o nim bez łez. Dziś mamy 21 listopada 1920 jest to druga rocznica śmierci mego ukochanego męża, nie umiem opisać tęsknoty, jaka mnie za nim ogarnia, dlatego przejdę niedługo w swoich wspomnieniach do dnia dzisiejszego. Napisałam, ze w Kaliszu mieszkałam stale, tam też przyjechała do mnie Matka moja i po dwóch latach zmarła 2 marca 1901 r. pochowaliśmy ją obok mojego Ojca w Malanowie. Ignaś zajął się całym pogrzebem, a syn mój Ignaś pojechał z ciałem, bo mąż mój był zaziębiony, a żaden z synów przyjechać nie mógł. Przed śmiercią za moją namową przyjęła katolicyzm, ale do dziś dnia nie wiem, czy jej to szczęście dało. Odczułam bardzo śmierć Matki, tym więcej, że nie byłam względem niej taką córką, jak być powinnam.
W roku 1914 Wandzia była narzeczoną i miał być ślub. W parę tygodni wybuchła wojna 1 sierpnia i Niemcy zburzyli Kalisz. Przebyliśmy ten straszny tydzień ciągłego strzelania w mieście. Strzelano z karabinów i z armat, a kiedy Kalisz był już prawie pusty i w czterech miejscach już się palił, wyszliśmy we troje, to jest mąż mój, Wandzia i ja 8 sierpnia 1914 r. wyszliśmy pieszo w jednych rzeczach z dwoma walizkami i węzełkami na plecach i odtąd straciłam już dom swój i zaczęło się dla mnie życie tułacze. Wprawdzie pojechaliśmy do Rosji do Franusiów i tam jeszcze lat parę przebyliśmy spokojnych u nich, gdzie Franuś był wicedyrektorem, a później dyrektorem w charkowskiej guberni w Rohoźnej[1], ale z ciągłym przeczuciem rewolucji, która nas w Rosji zastała. Jeszcze za życia Ignasia był pogrom obywateli przez chłopów. [2]Ja z chorym już wtedy mężem byłam wysłana najprzód do miasta, a dzieci na parę godzin przed najściem chłopów zostały przysłane do nas do Sum ze służącą. Franusiowie zaś zostali do ostatniej chwili. Pogrom chłopski był 17 stycznia 1918 r.
Rano przysłali Franusiowie trochę mebli. Ani stolarz Polak, ani fornal nie powiedzieli im nic o niebezpieczeństwie w Rohoźnie. Jeszcze nie ustawiło się dobrze mebli, kiedy spienionymi końmi saniami zajechały dzieci ze służącą Frasyną Małoruską. Jak zobaczyłam, że niesie jakiś zawinięty tobół, domyśliłam się zaraz całego położenia. Juleczek rozpłakał się i powiedział, że rodzice zostali, a jego wysłali, kiedy on nie chciał jechać, tylko z nimi być razem, choćby w niebezpieczeństwie W tym dziecku widać było tyle serca i odwagi, że było mi boleśnie patrzeć na łzy jego. Nie wiedzieliśmy nic o Franusiach. Przyjechał jeszcze Niemiec kucem (jeniec) i przywiózł owiniętego kołdrą i derką świeżo zabitego wieprza, ale i ten Niemiec nie umiał nas nic objaśnić o Franusiach, mówił tylko to, co i foczpan, austriacki poddany, że poszli do jakiejś chałupy. Wanduś nasza była wtenczas z nami. Przebyliśmy kilka godzin z mężem, Wandzią i Julkiem strasznego niepokoju o Franusiów. Dopiero o 8-ej pod wieczór przyjechali przebrani oboje. Franuś po żołniersku, Zosia w chustce z jakimś chłopem. Mieli zamiar nie wychodzić wcale. Franuś za jakimś interesem poszedł do kantoru, a Zochna za nim, bojąc się o niego, bo powiedzieli, że tego dnia będzie pogrom, gdy tymczasem nadeszła cała horda z przeciwnej strony i zaraz zaczęli strzelać do okien i rabować mieszkania. Wobec tego Franusiowie postanowili wyjechać. Jednak straże chłopskie koni im nie dały i wyszli pieszo do sąsiedniej wsi. Takiej dzikości, jaka okazał lud rosyjski, to trudno sobie wyobrazić, rabowali co mogli, a co nie mogli – niszczyli. Mieszkanie po pogromie było straszne. Zostały tylko papiery i książki porozrzucane, pokrwawione, bo jedno drugiemu wydzierało przy rabunku i jak się domyślam, wchodząc oknami, by prędzej rabować, pokaleczyli się szkłem. Styczeń i luty przeszły względnie spokojnie, mieszkaliśmy wszyscy w Sumach. Znać już było straszne chłopów ze wsi rozpasanie, zdawało im się, że świat do nich należy. Widziałam raz chłopa, który rozłożył się na saniach z głową do koni i w ten sposób jechał przez miasto kłusem, nie myśląc, że kogo rozjedzie lub swój własny łeb roztrzaśnie.
W marcu byli już bolszewicy w Sumach i zaczęło się znęcanie nad inteligencją. Były ciągłe areszty. 22 marca aresztowali moc właścicieli domów. 24 tegoż miesiąca zaaresztowali kilkaset osób, między innymi mego zięcia Franusia i sołdaci ze sztychami i kulomiotami zapędzili ich na dworzec. Mieli niby być wzięci do kopania okopów, ale tak naprawdę po co i na co ich aresztowali, nikt nie wiedział. Szaro już było, gdy ich prowadzili na dworzec. Obydwie moje córki wybiegły, ale sołdaci na koniach zmusili je do wejścia do domu. Do jednej z nich wycelował żołnierz. Straszna to była chwila, kiedyśmy wypatrywali oknem Franusia między prowadzonymi. Z małą Wanduchną na rękach wyszłam do drugiego pokoju i siłą woli stłumiłam płacz, aby Julek nie domyślał się, że w tej chwili jego ojca prowadzą koło nas w takim niebezpieczeństwie. Po jakiejś chwili Zosieńka i Wandzia znów wybiegły. Wandzia wróciła po chwili zmuszona i przekonana przez Zosię, że nic jej pomóc nie może. Tymczasem Zochna poszła na dworzec dowiedzieć się cokolwiek o Franusiu i zanieść mu coś do jedzenia. Zostałam z chorym mężem, nie poszłam za Zosią, choć była w równym Franusiowi niebezpieczeństwie, musiała iść przez puste pole wieczorem na dworzec, w czasie, gdzie zakazane było wychodzić z domu, gdyż ogłoszony był stan wojenny. Według mnie Zosia powinna była pójść tam, gdzie jej mąż był w niebezpieczeństwie. Na dworcu z trudem dotarła do Franusia, może dzięki temu, że sztab był niemiecki i usłyszawszy, że mówią tym językiem, odezwała się do nich tak samo i uzyskała pozwolenie zobaczenia się z mężem. W drodze powrotnej spotkała dwóch żołnierzy bolszewickich, którzy okazali się być także Niemcami, nie wyzutymi jeszcze ze czci i wiary, czy tez mądrzy prowokatorzy między Rosjanami, z kulturą europejską dość, że zlitowali się nad samotną kobietą i odprowadzili wieczorem do samego domu. Rozmawiałam z nimi i pytałam, czy im nie żal ojczyzny, do której nie będą mogli powrócić, że się złączyli z wrogami swymi. Na to mi odpowiedzieli: „My wrócimy do Niemiec, jak już tam będzie bolszewizm”. Franusia szczęśliwie wypuścili z aresztu, a w parę dni przyszło wojsko niemieckie 2 kwietnia do Sum. W wilię dnia, to jest 1 kwietnia bolszewickie wojsko wyszło, ograbiwszy mieszkańców z czego się dało. Zatrzymali się koło stacji Bachmacz[3] i tam do nich strzelały wojska niemieckie. W tym czasie byłam w mieście z małym Juleczkiem, jak usłyszał huk armat, tak posmutniał i powiedział: „Tak mi żal babciu”. Dziwna rzecz, ale momentalnie domyśliłam się jego myśli, jednak spytałam czego. Odpowiedział mi: „Tych dwóch Niemców, może ich teraz zabili, tych którzy odprowadzili mamusię”. Ta wdzięczność dziecka za przysługę oddaną matce zrobiła mi duża przyjemność. W tym moim wnuku i chrześniaku jest serce, a jak jest serce, to i sumienie i prawość.
18 sierpnia tegoż roku wyjechała Wandzia nasza do Kraju na ślub swój z Antosiem Trzebuchowskim i wyjechała biedactwo bez nas. Wyprowadziliśmy ją z Franusiem, jak mogliśmy najlepiej, pod opieką przyjaciół z Sum i kuzyna Dzierżawskiego.
Po wyjeździe Wandzi mąż mój żył jeszcze parę miesięcy. Chorował ciężko w Sumach, skąd przyjechał do Rohoźny i tam ten zacny człowiek, Polak, mąż i ojciec zakończył życie 21 listopada 1918 roku o godzinie czwartej po południu. Przed śmiercią Ignasia przyszedł list, że Wandzia szczęśliwie zajechała do Warszawy. Przyjechał Antoś i wzięli ślub 10 września 1918 r. na Koszykach. Zacna to ciotka Kazimiera Wyganowska, pobłogosławiła im i nie dała uczuć braku najbliższych, którym wojna i choroba przeszkodziła być razem ze swymi dziećmi. Ten list o ślubie był ostatnią pociechą Ignasia na ziemi. Życzył sobie zawsze tego małżeństwa i tego jeszcze doczekał. Umarł w czasie niepokoju na Ukrainie, Niemcy zbierali się już do opuszczenia Rosji; mieszkańcy oczekiwali anarchii. W dzień pogrzebu mego męża Franuś wywiózł dzieci, do miasta, to jest małą Wandzię, dla bezpieczeństwa. Idąc za trumną, miałam chwilę jakby ulgi, że już nie żyje, nie cierpi, że jest bezpieczny, że żaden chłop ruski krzywdy mu zrobić nie może. Pochowaliśmy go na ruskim cmentarzu. Tam biedak został na obcej ziemi, nie ujrzał wolnej Ojczyzny, tej Ojczyzny swojej, za którą krwią walczył. W 63 r. był w powstaniu, służył pod Oksińskim[4], ranny był 8 maja[5] pod Rychłocicami[6], w majątku Trepki[7] w ziemi sieradzkiej.
Jeśli kiedy które z dzieci odwiedziłoby grób ojca swego, to wiedzcie, że leży w Sumach w Charkowskiej guberni na miejskim cmentarzu na końcu ulicy Petropawłowskiej, około korpusu kadetów. Wszedłszy na cmentarz idzie się prosto główną aleją około 400 kroków. Następnie na lewo, tam leży obecnie kilku Polaków. Grób wewnątrz kazał Franuś wymurować bardzo głęboko. Na wierzchu ogrodzona mogiła drewnianymi sztachetami. Stoi tu duży krzyż dębowy z napisem na tarczy dębowej. Wszystko to pomalowane na kolor popielaty jasny. Na tablicy krzyża napisałam: „Ignacy Tyblewski b. radca prawny Rzędu Gub. Zamęt dziejowy powrotu mu wzbronił do Kraju swego, którego krwią bronił. Służył zawsze wiernie Bogu i Ojczyźnie i za nią stęskniony umarł na obczyźnie. Ur. 1.VIII.1845 r. um. 21 listopada 1918 r. w Rohoźnej[8].
Jak tylko mogłam odwiedzałam grób jego na cmentarzu, zawsze myśląc, że znów go zobaczę, a tylko ta myśl mnie przerażała, jak przyjdzie mi żegnać ten grób przed wyjazdem z Rosji po raz ostatni, może już na zawsze. Wyjęłam raz notes i napisałam te kilka wierszy:
Mogiła męża taka mi droga
Pośród obcych w otoczeniu wroga.
I tę mogiłę pożegnać muszę,
Tak jak żegnałam za życia duszę.
Cóż na to robić, taka ma dola
I taka widać Boska jest wola.”
I jednak stało się inaczej. Wyjechałam, nie poszłam pożegnać mego ukochanego męża nad jego mogiłą, choć konie zadysponował mi Franuś na cmentarz na trzecią godzinę po południu, a o 12 godz. w południe były już tak alarmujące wieści, że bolszewicy nadciągają, iż wyjechaliśmy natychmiast na dworzec kolei, a na drugi dzień 21 listopada w rocznicę śmierci mojego męża, o 4-ej godzinie po południu wyruszył pociąg z nami do Charkowa. Zabrali nas, naszego właściciela cukrowni Prianisznikowa i plenipotenta Otto, oficerowie Denikina. Odtąd myśleliśmy tylko, jak się wydostać do Kraju, gdyż już uciekaliśmy nieraz, ale powrót do Kraju nie był taki łatwy. Na pociąg biletu dostać nie było można. Po tygodniu blisko siedzenia w Charkowie, wyruszyliśmy do Polski, nie wiedząc, którą drogą się dostaniemy. Podróż ta trwała kilka tygodni i była ona dla mnie czyśćcem na ziemi. Cały czas patrzyłam na straszne umęczenie fizyczne i moralne tak drogich mi osób. Oboje Franusiowie myśleli tylko o dzieciach i o mnie. Sami byli zawsze na ostatnim planie. Franuś kilka tygodni literalnie się nie położył, spał siedząc. Zochna to samo. Dzieci oboje byli ciężko chorzy, w zimie, w niewygodzie, zadymionym wagonie towarowym, gdzie nas było 23 osoby, a jednej strasznej nocy jeszcze kilkunastu opryszków owszawionych, przypominających katorżników.
Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy dojechaliśmy do granicy polskiej. Wszyscy przejęci wdzięcznością dla Boga, zaczęliśmy się modlić. Zdawało mi się to niemożliwe, że to już Polska i nasze polskie wojska. Ja tym więcej byłam przerażona, że myślałam, iż moim dzieciom zrobię na wstępie przyjazdu do Polski kłopot i zmartwienie swoją śmiercią Jechaliśmy bowiem do Wołoczysk[9] szosą brukowaną dużymi kamieniami i tak mnie serce rozbolało, iż byłam pewna, że nie dojadę do Polski.
Najpierw z naszymi dziećmi, nawet z naszą maleńka kruszyna w gorączce – Wandzią, zajechaliśmy do Ignasia 24.XII.1919 r. przyjechał do nas do Sosnowca i zabrał na Piaski[10]. Tam dostałam tyfusu plamistego, którym zaraziłam się w drodze i moja ukochana siostra Maryla pielęgnowała nas z zaparciem siebie. Było ze mną bardzo źle. 7 stycznia ksiądz dał mi ostatnie olejem św. namaszczenie. Obok mnie równocześnie leżał Ignaś na zapalenie płuc i hiszpankę. Byłam b. chora, ale pamiętam każde krwią splunięcie jego. Później zachorowała Gienia i mały ich Gieniuś na zapalenie oskrzeli. Zawsze sobie to mówię, że jeśli przywieźliśmy im hiszpankę, to w tym mieszkaniu było jeszcze nasze szczęście, bo u Ignasia nikt do nas nie miał pretensji. Ignasiowie byli wdzięczni, żeśmy do nich najpierw przyjechali. Teraz strach mnie przejmuje, że mogłam się rozchorować gdzieś u kogoś innego i komuś narobić strachu i ambarasu.
Zaraz po chorobie Wanduś moja przywiozła mnie z czeladzi na wieś do Siąszyc[11] , do matki jej męża, gdzie oboje Antosiowie jeszcze chwilowo po sprzedaży Siąszyc mieszkali. Stachna Trzebuchowska, stryjeczna siostra moja, a matka mego zięcia, serdeczny list do mnie z zaproszeniami napisała, i u niej jestem już przeszło rok z przerwami. Wandzia, jak matka o dziecko, tak myślała o mnie, abym na świeżym powietrzu na wsi przyszła do siebie i biedactwo, nie mając już własnego domu, przywiozła mnie do drugiej swej matki, takiej osoby, jakich niełatwo w dzisiejszych czasach spotkać można. Jest to jedna z tych cichych i szlachetnych istot, wychowanych w tradycjach naszych polskich matek, która w cichości przechodzi przez życie, rozlewając wokół siebie spokój. Daje wszystko z siebie: serce, swą pracę, myśl ciągłą o innych, nie żąda nic dla siebie. Często przychodzi na myśl, że może dlatego dopiero teraz mieć będę stałe lokum, abym Stasię z Gorczyckich Trzebuchowską mogła poznać bliżej i porównać ze sobą. Zobaczyć jej wyższość duchową nad sobą i ten zupełny brak egoizmu. Może Bóg chciał, abym zobaczyła, że są istoty na świecie, które w zupełności mogą się wyrzec swojego „ja”. Tacy ludzie bywają zwykle niedoceniani, nawet przez bliskie im osoby, choćby najlepsze, a pozbawione subtelności.
[1] Rohizne – ukr. Рогізне wieś na Ukrainie k. Sum. patrz. przyp. 2. – przyp. MKP
[2] Sumy (ukr. Суми) – miasto w północno-wschodniej części Ukrainy nad rzeką Psioł, przy granicy z Rosją, stolica obwodu sumskiego – przyp. MKP.
[3] Bachmacz (ukr. Бахмач) – miasto na Ukrainie w obwodzie czernihowskim, siedziba władz rejonu bachmaczackiego. Miasto zostało założone w latach 60.-70. XIX wieku, w związku z budową Kolei Kursko-Kijowskiej i Libawsko-Romieńskiej – przyp. MKP.
[4] Józef Oxiński h. Oksza (ur. 19 marca 1840 w Płocku, zm. 13 listopada 1908 we Lwowie), polski inżynier, dowódca oddziału powstańczego w powstaniu styczniowym w województwie kaliskim – przyp. MKP.
[5] 8 maja 1863 r. doszło pod Rychłocicami do potyczki, w której po stronie polskiej dowodził Józef Oxiński. Zginęło 38 powstańców. Kapelan oddziału o. Zefiryn Maria Strupczewski, bernardyn z Piotrkowa Trybunalskiego, podczas udzielania sakramentu na polu walki był wzięty do niewoli, torturowany i stracony. Na skraju wsi, przy szosie w 1983 r. odsłonięto obelisk na kurhanie z tablicą ku czci powstańców 1863 r. Obelisk ten jednak obecnie znajduje się na miejscowym cmentarzu – przyp. MKP.
[6] Rychłocice – wieś w Polsce położona w województwie łódzkim, w powiecie wieluńskim, w gminie Konopnica. Wieś letniskowa nad Wartą – przyp. MKP.
[7] Kalwińska rodzina Trepków h. Topór – przyp. MKP.
[8] Jadwiga Tyblewska pisze czasem w „Rohoznej”, a czasem w „Rohoźnej”, natomiast ja pamiętam, że mówiło się potocznie w „Rohoźnej” – przyp. E.T..
[9] Wołoczyska (ukr. Волочиськ, trb. Wołoczyśk) – miasto na Ukrainie w obwodzie chmielnickim, siedziba władz rejonu wołoczyskiego. Miasto leży na lewym brzegu Zbrucza, na Wyżynie Wołyńskiej – przyp. MKP.
[10] O tym przyjeździe opowiadała mi Matka następująco: `Na Piaskach odbywała się właśnie Pasterka w domu zbornym kopalni, ponieważ nie było jeszcze na Piaskach kościoła, kiedy do Ojca mojego podszedł jakiś człowiek, który dopiero co wszedł do prowizorycznego kościoła i coś mu powiedział do ucha. Matka zauważyła, że Ojciec się cały zmienił na twarzy i natychmiast wyszedł wyjaśniając matce sytuację. Okazało się, że Jadwiga Tyblewska wraz z wujostwem Frankami przyjechali i czekają na Ojca na stacji kolejowej w Sosnowcu. Ojciec natychmiast wziął konie z kopalni i pojechał po swoich. Zastał ich w wyjątkowo opłakanym stanie, w złym zdrowiu i fatalnie wyglądających Ponieważ wtedy wszyscyśmy chorowali i wymagali opieki, a z drugiej strony chodziło o to aby choroba zaraźliwa nie przedostała się na zewnątrz naszego domu, kopalnia dała nam specjalna pielęgniarkę oraz w ostrożny sposób zorganizowała dostarczanie dla nas żywności.
Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 15
A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.
Mieszkaliśmy w Żdżenicach, dawnym majątku matki mojego Ojca. Tam umarł mój Ojciec w 1880 r. 12 grudnia. Nie miałam jeszcze wtedy siedemnastu lat. Byłam jeszcze w gimnazjum. Pamiętam, jak gdyby to było dzisiaj, ten dzień, kiedy po raz ostatni widziałam swego Ojca, to jest 9 grudnia. Przyszedł w Kaliszu do Państwa Drobniewskich, gdzie stałam na stancji, aby mnie odwiedzić. Pan Drobniewski był nauczycielem muzyki i czasem urządzał koncerty. Udał się zatem do ojca mego z prośbą, aby Antoni Skrzynecki, mąż mojej siostry Marii, zechciał deklamować na tym koncercie. Ojciec zgodził się poprzeć jego prośbę, usiadł i zaczął pisać list do Antosia. Nie mogłam oderwać oczu od Ojca. Patrzyłam z takim zajęciem na tę twarz szlachetną i typowo polską z taką miłością córki, jakby z przekonaniem, że to ostatni dzień go widzę. Ojciec nerwowo przerwał swe myśli, przegarnął ręką siwe bujne włosy i powiedział: „Przyglądasz się, moje dziecko, moim siwym włosom, tak, jestem już stary, 60 lat mija i teraz każdy dzień życia jest już darowany.” zaambarasowałam się bardzo, nie wiedziałam, co odpowiedzieć, bo rzeczywiście patrzałam z myślą, żeby utrwalić w pamięci te rysy mi drogie i że niedługo już na nie patrzeć będę. Na koncercie byłam z rodzina państwa Drobniewskich. Ojciec umyślnie przyszedł, żeby się ze mną zobaczyć. Siedział cały czas obok mnie. W antraktach przychodził redaktor „Kaliszanina” Witkowski, zręcznie się przymówił Ojcu o artykuł do swojego pisma, gdyż co jakiś czas pisał ojciec do gazet w kwestiach ziemiańsko-społecznych. Po koncercie, było to w sali u Wernera, w parku pożegnał mnie Ojciec i więcej go już nie zobaczyłam. W trzy dni już nie żył. Zmarł w niedzielę o wpół do 12 w nocy na serce w Żdżenicach w powiecie tureckim w ziemi kaliskiej. O tej samej godzinie, kiedy życie skończył, śnił mi się, że umiera. Widziałam go we śnie na łóżku w tej samej pozie, nawet z przechyloną w tył głową, co później okazało się z wypowiedzi Matki, że rzeczywiście tak było. Z wrażenia obudziłam się, poleżałam chwilę i zegar wybił 12. Pani Drobniewska uspokajała mnie na drugi dzień, że Ojciec długo żyć będzie, kiedy mi się śni, że umarł, ale na drugi dzień brat konstanty przyjechał po mnie na pogrzeb. Ojciec pochowany jest w Malanowie razem z matką swoją i Ojczymem. Później w lat kilkanaście obok trumny Ojca złożyliśmy ciało naszej Matki. Napisałam „kilkanaście”, gdy tymczasem Matka moja przeżyła 20 lat swego męża i umarła w 1901 r. 2 marca. Od śmierci Ojca zaczęły się u nas kłopoty materialne. Rządcę mieliśmy bardzo niesumiennego. Majątek Żdżenice był obciążony długami, to jest schedami rodzeństwa przyrodniego naszego Ojca. Wymagania mieli duże, pomimo że mój Ojciec kupił ten majątek z procesem, który wiele pieniędzy pochłaniał. Biedna moja Matka wiele ciężkich chwil przeżyła, byłaby oczyściła majątek z długów, gdyby nie ten niesumienny rządca, a później niedoświadczony brat Kostuś gospodarował. Dość, ze po kilku bardzo ciężkich latach została na starość bez dachu i musiała pojechać do najstarszego brata Frania, gdzie także pojechał chory na umyśle Bronisław. Na niecały rok przed utratą domu Matki ja wyszłam za mąż za mojego męża Ignacego Tyblewskiego. Nie byłam ładna, ani bogata, nie miałam wielu starających, raz tylko odmówiła Matka młodemu człowiekowi przez dumę, że przywiózł go człowiek, który był kiedyś rządcą u matki i naszego Ojca, a później miał wieś obok dzierżawy owego mego konkurenta. Potem Matka żałowała, bo to był uczciwy człowiek, a ja lat parę nie miałam starającego. Nareszcie złożył wizytę matce niemłody już człowiek i czas jakiś mi asystował. Brat Ojca mego Doruchowski, nasz opiekun, życzył sobie tego małżeństwa, mnie zaś strach ogarniał, nie tylko dlatego, że mogłabym być jego córką, ale jeszcze w dodatku miał śmieszne nazwisko. Były jednak chwile, że decydowałam się wyjść za niego, bo był bogaty, a ja byłam jedynie panna na wydaniu, bez posagu i bez możności zarabiania na siebie, aby istnieć samodzielnie w świecie, gdyż pracę w domu lubiłam zawsze. Dlatego byłabym wyszła za człowieka 30 lat starszego od siebie, tym więcej, ze widziałam, iż matka widząc opłakany stan naszych interesów majątkowych, pragnęła wydać mnie za niego. Ale widocznie była jakaś Opatrzność Boska nade mną, bo tamten dowiedział się od pani Drobniewskiej, że mąż mój chce starać się o mnie i szuka mego towarzystwa ile razy jestem w Kaliszu i powiedział jej: „Nie pojadę z panią do Żdżenic, nie będę rywalizował z 10 lat młodszym od siebie”. W tym samym czasie mąż mój wybrał się do nas i niedługo zostałam jego narzeczoną. Kiedy dałam mu słowo, pierwsza myśl moja była o Matce mojej, że będzie zadowolona, że wyda mnie za mąż. Mąż mój miał wtedy niedużą posadę, ale pracował jeszcze poza biurem. Nie liczę folwarku po ojcu jego, bo ten folwark dał mu tylko kłopoty. Ignaś miał rok czterdziesty, jak się żenił ze mną, ale wyglądał zaledwie na lat 30 i był bardzo przystojny. Charakteru jego nie znałam wcale. Dziwnym się to wydać dzisiaj może, ale ja w takich warunkach wychodziłam za mąż, nie kochałam wcale, ale uczucie mojego męża przywiązało mnie do niego głębiej, aniżeli te uczucia, jakie inne kobiety mają, wychodząc za mąż. Ja kochałam przez wdzięczność za serce, okazywane mi stale, przez cały ciąg naszego pożycia byłam tak kochana, tak bardzo kochana, ze dziś wyrzucam sobie ciężko, że nie umiałam dostatecznie cenić mego męża za życia i dać mu szczęście na jakie zasłużył.
( W tym miejscu w pamiętniku jest wklejone ogłoszenie, względnie drukowana notatka następującej treści:
Wczoraj, dnia 22 b.m. W kościele parafialnym we wsi Malanów (pow. turecki, gub. Kaliska) przez miejscowego proboszcza ks. jackowskiego pobłogosławiony został związek małżęński panny Jadwigi Gorczyckiej, córki niezyjącego Józefa, obywatela ziemskiego i Konstancji z Nieszkowskich z panem Ignacym Tyblewskim, buchalterem rządu guberialnego w Kaliszu. Po skończonym obrzędzie liczne grono krewnych i przyjaciół podejmowane było ze staropolską gościnnością w domu matki panny młodej we wsi Żdżenice. Nieobecny, a bliski sercu, składa nowożeńcom krótkie lecz szczere życzenia: Szczęść Wam Boże”. A.S.
Na druku u dołu jest ręczny dopisek autorki pamiętnika 22 sier. 1885 skrót „A.S.” oznacza Antoni Skrzynecki (szwagier Jadwigi Gorczyckiej-Tyblewskiej), który był pisarzem i redaktorem różnych pism. W dalszym ciągu treść pamiętnika.
Umieściłam to ogłoszenie o swoim ślubie wraz z życzeniami szwagra mego Werytusa Skrzyneckiego. Ogłoszenie to umieścił w kilku pismach warszawskich i pamiętam, jak mąż mój, przeczytawszy, schował to ogłoszenie do biurka. Tyle rzeczy zginęło podczas wojny, a to znalazłam w szpargałach.
Ileż to osób już nie żyje, co było na moim ślubie. Najpierw umarł brat Franuś, mój chrzestny Ojciec, potem drugi brat Kostuś, wuj Feliks Doruchowski (z urzędu nasz opiekun), stryjenka Cyprianowa Gorczycka, nasza Matka, szwagier Rowiński (mąż stryjecznej siostry), Henclewski (szwagier mojego męża), pułkownik Lange, nasza kochana ciocia Punia i nasi sąsiedzi państwo Bednarkiewicze z synem. Ten ostatni zaczęła starać się o mnie, ponieważ myślał, że będę mieć posag, bo w tym czasie moja Matka brała duża pożyczkę Towarzystwa Kredytowego. Brat mój Kostuś wręcz mu powiedział, żeby się o mnie nie starał, bo jestem kim innym zajęta. Pomimo tego miał do mnie nieuzasadnioną pretensję, zwłaszcza, że nie szlo mu o mnie, a o posag, którego nie miałam. Nie żyje też jeszcze cioteczny brat mój Antoni Kokczyński. Ten ostatni był dla mnie w tym czasie, jak nie z urzędu w radzie familijnej, ale jak prawdziwy opiekun. Brat mój bardzo niegościnnie przyjmował mojego męża i chciał abym odmówiła. Antoś przeciwnie, jako starszy i doświadczony, ocenił lepiej mego Ignasia i był bardzo za tym małżeństwem[1].
Przeżyliśmy z sobą z górą lat 33. W Kaliszu, gdzie mąż mój był później radcą prawnym w rządzie guberialnym, a później emerytem, mieszkaliśmy stale do 1914 roku. W Kaliszu wychowaliśmy czworo dzieci: Ignacego, Zofię, Leona i Wandę. Życie nasze było ciężkie z ciągłą troską o jutro[2]. Wiem, że jedno z moich dzieci miało mi za złe, że lubiłam grać w karty. Otóż chciałabym aby wiedziano, że nie rujnowaliśmy tym dzieci. Mąż mój umyślnie zapisywał i okazało się, że roczna różnica wynosiła kilka lub kilkanaście rubli, a ta rozrywka była jedyną w naszym ciężkim życiu. To samo dziecko zarzucało mi lenistwo, a wiedziałam o tym od zacnej zakonnicy w Kaliszu. Być może, że nie byłam tak pracowita, jak inne matki. Będąc młodą, byłam też bardzo osłabiona do tego stopnia, że pękały mi naczynia krwionośne. Krew rozlewała się pod skórą, ale pomimo tego sama obszywałam dzieci. Wszystkie sama przygotowałam do szkół i lat kilkanaście trzymałam uczni na stancji. Była mi zawsze pomocną nasza Paulinka, ale ona tez już była stara i każda koszulę i suknię miała szytą moją ręką. Jedno sobie tylko wyrzucam, że powinnam odprawić służącą, dom zamknąć, a wtedy miałabym na kształcenie Leonka, pracując fizycznie. Tymczasem, nie mogąc mu dawać i równocześnie Ignasiowi, napisałam do brata z prośbą, aby mu postarał się o posadę, lub dał mu u siebie na kolei. Leonek poszedł do wojska na Kaukazie, jako ochotnik 18-letni i w krótkim czasie stracił rękę w wojsku. Był to najstraszniejszy dzień w moim życiu. Tej strasznej chwili, kiedy przeczytałam, że odjęli mu rękę, nigdy nie zapomnę. Zawsze skłonna do płaczu, długo jednej łzy nie uroniłam, a później tyle wypłakałam nad nim, że ten syn mój biedny mógłby się w mych łzach wykąpać. Nie ma dnia, abym o nim z prawdziwą boleścią nie pomyślała, tak mi go bardzo żal i tak sobie wymawiam, ze nie umiałam go wychować i mieć wpływ na niego. Nie umiałam wzbudzić zaufania, aby się dzielił myślami ze mną. To było dobre dziecko, tylko okoliczności od lat najmłodszych składały się na jego nieszczęście. Czy ja go tez jeszcze zobaczę? Obecnie jest w Azji, nie wiem dobrze gdzie, bo wojna europejska oddzieliła nas dawno. Ostatni raz jeden ze znajomych widział go przed rokiem na Dalekim Wschodzie w Charbinie. Ożenił się 30 kwietnia 1912 r. z Marią Złotnicką i mają dwoje dzieci, Halusię urodzoną 30. I. 1913 r. i Stasia 1 listopada 1914 r. Synowa moja jest dobra osobą i przywiązana bardzo do Leonka.
Najstarszy syn mój Ignacy skończył szkołę górnicza w Permie i jest górnikiem w Zagłębiu, ożenił się podczas wojny 18 lipca 1917 r. z bliską memu sercu bratanką, córką mego rodzonego brata Teodora Eugenią Gorczycką. Dał mi Pan Bóg przybrane dzieci tak serdeczne, że nieraz mam wrażenie własnych. Ignaś pragnął na ślub swój naszego błogosławieństwa, ale komunikacja z nami była z powodu wojny przerwana, bo byliśmy wtedy w Rosji i nie wiedzieliśmy o jego ślubie. Zawsze mi się jednak zdaje, że ten mój syn powinien być bardzo szczęśliwy, bo tak mu zawsze ojciec do śmierci błogosławił za jego przywiązanie do rodziców i nigdy w życiu, nawet kiedy był dzieckiem, nie słyszałam przykrego słowa z ust jego. Co prawda nie mogę się skarżyć na żadne z moich dzieci, córki dały mi też tyle dowodów serca, jak mało matek doznało w życiu. Ignaś jest obecnie w wojsku. Zostawił żonę i synka małego ur. 14 września 1919 r. i poszedł bronić Ojczyzny. Poszedł jako ochotnik. Wstąpił w ślady swego Ojca i pradziada, który był w wojsku podczas rewolucji, a potem służył jeszcze pod ks. Józefem Poniatowskim i z jego własnoręcznym podpisem dostał zwolnienie, że służyć dalej nie może z powodu ran odniesionych podczas rewolucji.
Zosia wyszła zamąż dnia 1 sierpnia 1908 r. za Franciszka Kokczyńskiego, inżyniera chemika. Zosia była pierwszym dzieckiem, które wyszło z domu, aby stworzyć swój dom oddzielny. Zdawało mi się, że ja już tracę tę córkę, która z dziecinnych lat była mi nie tylko córką, ale i przyjaciółką. Ostatnią noc przepłakałam całą. Mąż miał mi za złe tę moją rozpacz, że ona już wyjeżdża, bo przecież wydawałam ja bardzo dobrze, ale to rozstanie było mi tak przykre. Nie wiedziałam wtedy, że ja nie tracę, ale zyskuję drugie dziecko w jej mężu. Franuś Kokczyński jest najlepszym mężem i ojcem, a dla mnie i mego męża synem. Nigdy nie zapomnę, jaka opieka otaczał nas kilka lat podczas wojny. Jakim był anielskim zięciem dla mojego męża i dla mnie. Ten człowiek nie ma cienia egoizmu. Jego „ja” jest zawsze na ostatnim planie. Nieraz w życiu przychodziło mi na myśl, że jeśli są na świecie święci, to on jest jednym spomiędzy nich. Jakiż on ma spokój, jaka wyrozumiałość dla innych i co dobroci w sercu. Franusiowie mają dwoje dzieci: Juliusza urodzonego 5 maja 1909 r. i córeczkę Wandzię ur. 7 lutego 1917 r.
Najmłodsza moja córeczka Wandzia była ukochanym dzieckiem męża. Umiała zawsze wzbudzać dla siebie serca bliskich i obcych. Nie znałam kobiety drugiej, któraby była tyle razy otoczona prawdziwym sercem. Myślę, że najmniej ośmiu mężczyzn kochało się w niej. Ona nie wywoływała umyślnie ich uczuć Nieraz widziałam, że płakała nad odrzuconym kochankiem. Wyszła za mąż za Antoniego Trzebuchowskiego, który ją kocha bardzo i postępowaniem swoim zasłużył sobie na prawdziwe uczucie z jego strony.
[1] Na ślubie babki Jadwigi miał miejsce bardzo ciekawy wypadek. Otóż tak wypadło, że na wesele miał być zaproszony wysoki rangą oficer rosyjski, który w swoim czasie tłumił powstanie 1863 r. i służył w pułku niżowskim, a więc w tym, z którym potykał się dziadek Franciszek Gorczycki. W rozmowie wyszło to na jaw i obaj przeciwnicy zawzięcie się sprzeczali. Po weselu spodziewano się, że Rosjanin wyciągnie jakieś konsekwencje wobec Franciszka Gorczyckiego, ale ten zachował się przyzwoicie i wszystko puścił w niepamięć. Nadmienić należy, że w późniejszym czasie w pułku niżowskim służył dziadek Kazimierz Tyblewski – przyp. E.T.
[2] Tego określenia nie trzeba chyba rozumieć tak, jakbyśmy dzisiaj oceniali „ciągłą troskę o jutro”. U Ignacostwa Tyblewskich nie przelewało się, ale nie było i biedy lub wyjątkowo trudnej sytuacji.