Archiwum kategorii: Trzebuchowscy

Matka poszukuje dzieci przez gazetę

Jest I wojna światowa. Rodziny poszukują zaginionych. Gazeta Polska z 1916 opublikowała ogłoszenie, z którego wynika, że poszukiwano zięcia i syna Jadwigi Tyblewskiej rodzonej siostry praprababci. Z jej pamiętnika wiem sporo o losach jej i jej dzieci. Tu sucha informacja. Poszukiwani Antoni Trzebuchowski (zięć Jadwigi – mąż jej córki Wandy) oraz Ignacy Tyblewski jej syn.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 17

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Siąszyce, dnia 29.III.1921 r.

Niedawno wróciłam z kopalni „Czeladź” od Ignasia. Pobyt tam zostawił mi najmilsze wspomnienia. W synowej mojej znalazłam prawdziwą córkę, patrzałam na ukochaną siostrę Skrzynecką, na wnuka, na szczęście syna, że mu Pan Bóg dał żonę z sercem i że wrócił z wojny szczęśliwie z krzyżem walecznych na piersiach. Był w potyczkach nad Bugiem. 6 sierpnia przepłynął Bug w całym uzbrojeniu. W tym mokrym ubraniu cały dzień stał pod kulami bolszewickimi, z całym patriotyzmem bił się narażony ciągle na śmierć i Pan Bóg go ocalił, bo jakież to prawdziwe, że bez woli Boskiej włos człowiekowi z głowy nie spadnie. Ignaś poszedł na wojnę z takimi słabymi płucami, wychudzony po odbytej parę miesięcy temu chorobie płucnej, a wrócił po niewygodach wojennych w pełni sił[1]. Poszedł na ochotnika, tak samo zięć mój Franuś Kokczyński podczas inwazji bolszewickiej na Polskę. Obaj jednakowo wolni od służby wojskowej dla zdrowia słabego, nie wahali się rzucić żonę i dzieci i iść na obronę naszej wolnej Ojczyzny. Nigdy nie zapomnę tych strasznych dni podczas pochodu bolszewickiego na Warszawę. Byłam wtedy w Kaliszu. Polacy zgnębieni snuli się, milcząc, po ulicach. Często można było zobaczyć, jak idąc czytali gazety. Na twarzach przechodniów nie można było wyczytać radości. Tę tylko widziałam u Żydów, którzy przez wieki żyjąc z nami i innymi narodami, nie zżyli się i zlali z nimi, a tylko wyodrębnili i ściślej jeszcze zsolidaryzowali się ze sobą.

Byłam tak silnie zdenerwowana położeniem Kraju, że chwilami myśli zebrać nie mogłam. Ciągle widać było, po przyjściu każdego pociągu, całe rodziny uciekające od strony Warszawy. To zestawienie tej grozy utraty Ojczyzny, przelania krwi naszych rodaków w porównaniu z tymi śladami barbarzyństwa niemieckiego w Kaliszu, przez zbombardowanie i spalenie Kalisza, było straszne. Ruiny Kalisza przypominały Pompeję. Był to w swoim rodzaju niezwykły widok, imponujący swą grozą. Dla mnie Kalisz ma tyle wspomnień, że każda bytność wiele nerwów kosztuje. Czasem jak widzę w ruinach odkryte ściany pokoi, gdzie kiedyś z mężem mieszkałam, nie mogę oczu oderwać, czuję po prostu ból fizyczny w sercu, a pomimo tego patrzę i pastwię się sama nad sobą, bo mam wrażenie, że tam są mego męża myśli, słowa, a może i dusza, za którą tęsknię.

Koło drugiego mieszkania, gdzie mieszkaliśmy lat 20 oboje i wychowali nasze dzieci, również przejść obojętnie nie jestem w stanie. Czasem, jak nikogo nie ma, wejdę od strony podwórza i patrzę na ogród, na drzewa sadzone ręką mego męża. Patrzę na okna, schody, a wtedy kiedy zdaję sobie sprawę, że tam w pokoju, poza tymi drzwiami dawniej były najbliższe memu sercu osoby, a dziś tylko obcy ludzie, tłumię łkanie i uciekam, by ukryć łzy cisnące się do oczu[2].

Takie to życie ludzkie, więcej w nim łez niż radości.  Jadąc do Siąszyc cieszyłam się, że zobaczę Stasię Trzebuchowską, za którą tęskniłam. Tak zżyłam się z nią, tak przyzwyczaiłam do niej, do twarzy zawsze pogodnej i dziwnie troskliwej dla mnie i dla jej dzieci. Zastałam Stasię skamieniałą z bólu po stracie syna Bolesława. Nic ją dziś już nie cieszy. Straciła dziecko, które może nie więcej od innych ją kochało, ale najwięcej okazywało tego serca, którego tak w życiu pragnęła, a tak mało miała okazywane. Boleś Trzebuchowski skończył szkołę realną we Włocławku, chorążówkę w Warszawie. Był ochotnikiem w wojsku polskim od przeszło dwóch lat, walczył na frontach, a zginął w domu przez nieostrożność od kuli przy czyszczeniu rewolweru. Zapomniał wyjąć kulę i ta przez oko przeszła mózg. Tak się nie spodziewał wystrzału, że nawet oka nie zmrużył, powieka była nieprzestrzelona. Ksiądz zdążył przyjechać, dał mu rozgrzeszenie i ostatnie olejem świętym namaszczenie. Pochowany w grobie familijnym w Siąszycach. Miał lat 24.



[1]              Do dziś mam książeczkę do nabożeństwa, którą miał przy sobie mój Ojciec, kiedy przepływał przez Bug w czasie walki. Każda stroniczka książeczki była obwiedziona czerwoną ramką. Po wyjściu z wody Ojciec zauważył, że obwódki się rozpłynęły częściowo, w sposób widoczny – przyp. E.T.

[2]              W 1972 r. kiedy byłem w Kaliszu, dom dziadków Tyblewskich, to znaczy dom, w którym mieszkali wraz z dziećmi, stał jeszcze. Jego obecny stan jest już opłakany, ponieważ dom nie jest od szeregu lat restaurowany. Podobno jest przeznaczony do rozbiórki. Budował go architekt Thurner. Dom był urodziwy. Mam jego różne zdjęcia. Stał dawniej przy ul. Ogrodowej 7. Obecnie ta ulica nazywa się Kościuszki 7 – przyp. E.T.
W google maps jest streetwiev z tym domem. Dom stoi i straszy. Ma okna zabite dechami – przyp. MKP. 

 

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 16

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Szczegółów z życia swojego z mężem moim nie będę opisywać, bo nie jestem w stanie pisać o nim bez łez. Dziś mamy 21 listopada 1920 jest to druga rocznica śmierci mego ukochanego męża, nie umiem opisać tęsknoty, jaka mnie za nim ogarnia, dlatego przejdę niedługo w swoich wspomnieniach do dnia dzisiejszego. Napisałam, ze w Kaliszu mieszkałam stale, tam też przyjechała do mnie Matka moja i po dwóch latach zmarła 2 marca 1901 r. pochowaliśmy ją obok mojego Ojca w Malanowie. Ignaś zajął się całym pogrzebem, a syn mój Ignaś pojechał z ciałem, bo mąż mój był zaziębiony, a żaden z synów przyjechać nie mógł. Przed śmiercią za moją namową przyjęła katolicyzm, ale do dziś dnia nie wiem, czy jej to szczęście dało. Odczułam bardzo śmierć Matki, tym więcej, że nie byłam względem niej taką córką, jak być powinnam.

W roku 1914 Wandzia była narzeczoną i miał być ślub. W parę tygodni wybuchła wojna 1 sierpnia i Niemcy zburzyli Kalisz. Przebyliśmy ten straszny tydzień ciągłego strzelania w mieście. Strzelano z karabinów i z armat, a kiedy Kalisz był już prawie pusty i w czterech miejscach już się palił, wyszliśmy we troje, to jest mąż mój, Wandzia i ja 8 sierpnia 1914 r. wyszliśmy pieszo w jednych rzeczach z dwoma walizkami i węzełkami na plecach i odtąd straciłam już dom swój i zaczęło się dla mnie życie tułacze. Wprawdzie pojechaliśmy do Rosji do Franusiów i tam jeszcze lat parę przebyliśmy spokojnych u nich, gdzie Franuś był wicedyrektorem, a później dyrektorem w charkowskiej guberni w Rohoźnej[1], ale z ciągłym przeczuciem rewolucji, która nas w Rosji zastała. Jeszcze za życia Ignasia był pogrom obywateli przez chłopów. [2]Ja z chorym już wtedy mężem byłam wysłana najprzód do miasta, a dzieci na parę godzin przed najściem chłopów zostały przysłane do nas do Sum ze służącą. Franusiowie zaś zostali do ostatniej chwili. Pogrom chłopski był 17 stycznia 1918 r.

Rano przysłali Franusiowie trochę mebli. Ani stolarz Polak, ani fornal nie powiedzieli im nic o niebezpieczeństwie w Rohoźnie. Jeszcze nie ustawiło się dobrze mebli, kiedy spienionymi końmi saniami zajechały dzieci ze służącą Frasyną Małoruską. Jak zobaczyłam, że niesie jakiś zawinięty tobół, domyśliłam się zaraz całego położenia. Juleczek rozpłakał się i powiedział, że rodzice zostali, a jego wysłali, kiedy on nie chciał jechać, tylko z nimi być razem, choćby w niebezpieczeństwie W tym dziecku widać było tyle serca i odwagi, że było mi boleśnie patrzeć na łzy jego. Nie wiedzieliśmy nic o Franusiach. Przyjechał jeszcze Niemiec kucem (jeniec) i przywiózł owiniętego kołdrą i derką świeżo zabitego wieprza, ale i ten Niemiec nie umiał nas nic objaśnić o Franusiach, mówił tylko to, co i foczpan, austriacki poddany, że poszli do jakiejś chałupy. Wanduś nasza była wtenczas z nami. Przebyliśmy kilka godzin z mężem, Wandzią i Julkiem strasznego niepokoju o Franusiów. Dopiero o 8-ej pod wieczór przyjechali przebrani oboje. Franuś po żołniersku, Zosia w chustce z jakimś chłopem. Mieli zamiar nie wychodzić wcale. Franuś za jakimś interesem poszedł do kantoru, a Zochna za nim, bojąc się o niego, bo powiedzieli, że tego dnia będzie pogrom, gdy tymczasem nadeszła cała horda z przeciwnej strony i zaraz zaczęli strzelać do okien i rabować mieszkania. Wobec tego Franusiowie postanowili wyjechać. Jednak straże chłopskie koni im nie dały i wyszli pieszo do sąsiedniej wsi. Takiej dzikości, jaka okazał lud rosyjski, to trudno sobie wyobrazić, rabowali co mogli, a co nie mogli – niszczyli. Mieszkanie po pogromie było straszne. Zostały tylko papiery i książki porozrzucane, pokrwawione, bo jedno drugiemu wydzierało przy rabunku i jak się domyślam, wchodząc oknami, by prędzej rabować, pokaleczyli się szkłem. Styczeń i luty przeszły względnie spokojnie, mieszkaliśmy wszyscy w Sumach. Znać już było straszne chłopów ze wsi rozpasanie, zdawało im się, że świat do nich należy. Widziałam raz chłopa, który rozłożył się na saniach z głową do koni i w ten sposób jechał przez miasto kłusem, nie myśląc, że kogo rozjedzie lub swój własny łeb roztrzaśnie.

W marcu byli już bolszewicy w Sumach i zaczęło się znęcanie nad inteligencją. Były ciągłe areszty. 22 marca aresztowali moc właścicieli domów. 24 tegoż miesiąca zaaresztowali kilkaset osób, między innymi mego zięcia Franusia i sołdaci ze sztychami i kulomiotami zapędzili ich na dworzec.  Mieli niby być wzięci do kopania okopów, ale tak naprawdę po co i na co ich aresztowali, nikt nie wiedział. Szaro już było, gdy ich prowadzili na dworzec. Obydwie moje córki wybiegły, ale sołdaci na koniach zmusili je do wejścia do domu. Do jednej z nich wycelował żołnierz. Straszna to była chwila, kiedyśmy wypatrywali oknem Franusia między prowadzonymi. Z małą Wanduchną na rękach wyszłam do drugiego pokoju i siłą woli stłumiłam płacz, aby Julek nie domyślał się, że w tej chwili jego ojca prowadzą koło nas w takim niebezpieczeństwie. Po jakiejś chwili Zosieńka i Wandzia znów wybiegły. Wandzia wróciła po chwili zmuszona i przekonana przez Zosię, że nic jej pomóc nie może. Tymczasem Zochna poszła na dworzec dowiedzieć się cokolwiek o Franusiu i zanieść mu coś do jedzenia. Zostałam z chorym mężem, nie poszłam za Zosią, choć była w równym Franusiowi niebezpieczeństwie, musiała iść przez puste pole wieczorem na dworzec, w czasie, gdzie zakazane było wychodzić z domu, gdyż ogłoszony był stan wojenny. Według mnie Zosia powinna była pójść tam, gdzie jej mąż był w niebezpieczeństwie. Na dworcu z trudem dotarła do Franusia, może dzięki temu, że sztab był niemiecki i usłyszawszy, że mówią tym językiem, odezwała się do nich tak samo i uzyskała pozwolenie zobaczenia się z mężem. W drodze powrotnej spotkała dwóch żołnierzy bolszewickich, którzy okazali się być także Niemcami, nie wyzutymi jeszcze ze czci i wiary, czy tez mądrzy prowokatorzy między Rosjanami, z kulturą europejską dość, że zlitowali się nad samotną kobietą i odprowadzili wieczorem do samego domu. Rozmawiałam z nimi i pytałam, czy im nie żal ojczyzny, do której nie będą mogli powrócić, że się złączyli z wrogami swymi. Na to mi odpowiedzieli: „My wrócimy do Niemiec, jak już tam będzie bolszewizm”. Franusia szczęśliwie wypuścili z aresztu, a w parę dni przyszło wojsko niemieckie 2 kwietnia do Sum. W wilię dnia, to jest 1 kwietnia bolszewickie wojsko wyszło, ograbiwszy mieszkańców z czego się dało. Zatrzymali się koło stacji Bachmacz[3] i tam do nich strzelały wojska niemieckie. W tym czasie byłam w mieście z małym Juleczkiem, jak usłyszał huk armat, tak posmutniał i powiedział: „Tak mi żal babciu”. Dziwna rzecz, ale momentalnie domyśliłam się jego myśli, jednak spytałam czego. Odpowiedział mi: „Tych dwóch Niemców, może ich teraz zabili, tych którzy odprowadzili mamusię”. Ta wdzięczność dziecka za przysługę oddaną matce zrobiła mi duża przyjemność. W tym moim wnuku i chrześniaku jest serce, a jak jest serce, to i sumienie i prawość.

18 sierpnia tegoż roku wyjechała Wandzia nasza do Kraju na ślub swój z Antosiem Trzebuchowskim i wyjechała biedactwo bez nas. Wyprowadziliśmy ją z Franusiem, jak mogliśmy najlepiej, pod opieką przyjaciół z Sum i kuzyna Dzierżawskiego.

Po wyjeździe Wandzi mąż mój żył jeszcze parę miesięcy. Chorował ciężko w Sumach, skąd przyjechał do Rohoźny i tam ten zacny człowiek, Polak, mąż i ojciec zakończył życie 21 listopada 1918 roku o godzinie czwartej po południu. Przed śmiercią Ignasia przyszedł list, że Wandzia szczęśliwie zajechała do Warszawy. Przyjechał Antoś i wzięli ślub 10 września 1918 r. na Koszykach. Zacna to ciotka Kazimiera Wyganowska, pobłogosławiła im i nie dała uczuć braku najbliższych, którym wojna i choroba przeszkodziła być razem ze swymi dziećmi. Ten list o ślubie był ostatnią pociechą Ignasia na ziemi. Życzył sobie zawsze tego małżeństwa i tego jeszcze doczekał. Umarł w czasie niepokoju na Ukrainie, Niemcy zbierali się już do opuszczenia Rosji; mieszkańcy oczekiwali anarchii. W dzień pogrzebu mego męża Franuś wywiózł dzieci, do miasta, to jest małą Wandzię, dla bezpieczeństwa. Idąc za trumną, miałam chwilę jakby ulgi, że już nie żyje, nie cierpi, że jest bezpieczny, że żaden chłop ruski krzywdy mu zrobić nie może. Pochowaliśmy go na ruskim cmentarzu. Tam biedak został na obcej ziemi, nie ujrzał wolnej Ojczyzny, tej Ojczyzny swojej, za którą krwią walczył. W 63 r. był w powstaniu, służył pod Oksińskim[4], ranny był 8 maja[5] pod Rychłocicami[6], w majątku Trepki[7] w ziemi sieradzkiej.

Jeśli kiedy które z dzieci odwiedziłoby grób ojca swego, to wiedzcie, że leży w Sumach w Charkowskiej guberni na miejskim cmentarzu na końcu ulicy Petropawłowskiej, około korpusu kadetów. Wszedłszy na cmentarz idzie się prosto główną aleją około 400 kroków. Następnie na lewo, tam leży obecnie kilku Polaków. Grób wewnątrz kazał Franuś wymurować bardzo głęboko. Na wierzchu ogrodzona mogiła drewnianymi sztachetami. Stoi tu duży krzyż dębowy z napisem na tarczy dębowej. Wszystko to pomalowane na kolor popielaty jasny. Na tablicy krzyża napisałam: „Ignacy Tyblewski b. radca prawny Rzędu Gub. Zamęt dziejowy powrotu mu wzbronił do Kraju swego, którego krwią bronił. Służył zawsze wiernie Bogu i Ojczyźnie i za nią stęskniony umarł na obczyźnie. Ur. 1.VIII.1845 r. um. 21 listopada 1918 r. w Rohoźnej[8].

Jak tylko mogłam odwiedzałam grób jego na cmentarzu, zawsze myśląc, że znów go zobaczę, a tylko ta myśl mnie przerażała, jak przyjdzie mi żegnać ten grób przed wyjazdem z Rosji po raz ostatni, może już na zawsze. Wyjęłam raz notes i napisałam te kilka wierszy:

Mogiła męża taka mi droga
Pośród obcych w otoczeniu wroga.
I tę mogiłę pożegnać muszę,
Tak jak żegnałam za życia duszę.
Cóż na to robić, taka ma dola
I taka widać Boska jest wola.”

I jednak stało się inaczej. Wyjechałam, nie poszłam pożegnać mego ukochanego męża nad jego mogiłą, choć konie zadysponował mi Franuś na cmentarz na trzecią godzinę po południu, a o 12 godz. w południe były już tak alarmujące wieści, że bolszewicy nadciągają, iż wyjechaliśmy natychmiast na dworzec kolei, a na drugi dzień 21 listopada w rocznicę śmierci mojego męża, o 4-ej godzinie po południu wyruszył pociąg z nami do Charkowa. Zabrali nas, naszego właściciela cukrowni Prianisznikowa i plenipotenta Otto, oficerowie Denikina. Odtąd myśleliśmy tylko, jak się wydostać do Kraju, gdyż już uciekaliśmy nieraz, ale powrót do Kraju nie był taki łatwy. Na pociąg biletu dostać nie było można. Po tygodniu blisko siedzenia w Charkowie, wyruszyliśmy do Polski, nie wiedząc, którą drogą się dostaniemy. Podróż ta trwała kilka tygodni i była ona dla mnie czyśćcem na ziemi. Cały czas patrzyłam na straszne umęczenie fizyczne i moralne tak drogich mi osób. Oboje Franusiowie myśleli tylko o dzieciach i o mnie. Sami byli zawsze na ostatnim planie. Franuś kilka tygodni literalnie się nie położył, spał siedząc. Zochna to samo. Dzieci oboje byli ciężko chorzy, w zimie, w niewygodzie, zadymionym wagonie towarowym, gdzie nas było 23 osoby, a  jednej strasznej nocy jeszcze kilkunastu opryszków owszawionych, przypominających katorżników.

Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy dojechaliśmy do granicy polskiej. Wszyscy przejęci wdzięcznością dla Boga, zaczęliśmy się modlić. Zdawało mi się to niemożliwe, że to już Polska i nasze polskie wojska. Ja tym więcej byłam przerażona, że myślałam, iż moim dzieciom zrobię na wstępie przyjazdu do Polski kłopot i zmartwienie swoją śmiercią Jechaliśmy bowiem do Wołoczysk[9] szosą brukowaną dużymi kamieniami i tak mnie serce rozbolało, iż byłam pewna, że nie dojadę do Polski.

Najpierw  z naszymi dziećmi, nawet z naszą maleńka kruszyna w gorączce – Wandzią, zajechaliśmy do Ignasia 24.XII.1919 r. przyjechał do nas do Sosnowca i zabrał na Piaski[10]. Tam dostałam tyfusu plamistego, którym zaraziłam się w drodze i moja ukochana siostra Maryla pielęgnowała nas z zaparciem siebie. Było ze mną bardzo źle. 7 stycznia ksiądz dał mi ostatnie olejem św. namaszczenie. Obok mnie równocześnie leżał Ignaś na zapalenie płuc i hiszpankę. Byłam b. chora, ale pamiętam każde krwią splunięcie jego. Później zachorowała Gienia i mały ich Gieniuś na zapalenie oskrzeli. Zawsze sobie to mówię, że jeśli przywieźliśmy im hiszpankę, to w tym mieszkaniu było jeszcze nasze szczęście, bo u Ignasia nikt do nas nie miał pretensji. Ignasiowie byli wdzięczni, żeśmy do nich najpierw przyjechali. Teraz strach mnie przejmuje, że mogłam się rozchorować gdzieś u kogoś innego i komuś narobić strachu i ambarasu.

Zaraz po chorobie Wanduś moja przywiozła mnie z czeladzi na wieś do Siąszyc[11] , do matki jej męża, gdzie oboje Antosiowie jeszcze chwilowo po sprzedaży Siąszyc mieszkali. Stachna Trzebuchowska, stryjeczna siostra moja, a matka mego zięcia, serdeczny list do mnie z zaproszeniami napisała, i u niej jestem już przeszło rok z przerwami. Wandzia, jak matka o dziecko, tak myślała o mnie, abym na świeżym powietrzu na wsi przyszła do siebie i biedactwo, nie mając już własnego domu, przywiozła mnie do drugiej swej matki, takiej osoby, jakich niełatwo w dzisiejszych czasach spotkać można. Jest to jedna z tych cichych i szlachetnych istot, wychowanych w tradycjach naszych polskich matek, która w cichości przechodzi przez życie, rozlewając wokół siebie spokój. Daje wszystko z siebie: serce, swą pracę, myśl ciągłą o innych, nie żąda nic dla siebie. Często przychodzi na myśl, że może dlatego dopiero teraz mieć będę stałe lokum, abym Stasię z Gorczyckich Trzebuchowską mogła poznać bliżej i porównać ze sobą. Zobaczyć jej wyższość duchową nad sobą i ten zupełny brak egoizmu. Może Bóg chciał, abym zobaczyła, że są istoty na świecie, które w zupełności mogą się wyrzec swojego „ja”. Tacy ludzie bywają zwykle niedoceniani, nawet przez bliskie im osoby, choćby najlepsze, a pozbawione subtelności.


[1]               Rohizne – ukr. Рогізне wieś na Ukrainie k. Sum. patrz. przyp. 2. – przyp. MKP

[2]              Sumy (ukr. Суми) – miasto w północno-wschodniej części Ukrainy nad rzeką Psioł, przy granicy z Rosją, stolica obwodu sumskiego – przyp. MKP.

[3]              Bachmacz (ukr. Бахмач) – miasto na Ukrainie w obwodzie czernihowskim, siedziba władz rejonu bachmaczackiego. Miasto zostało założone w latach 60.-70. XIX wieku, w związku z budową Kolei Kursko-Kijowskiej i Libawsko-Romieńskiej – przyp. MKP.

[4]              Józef Oxiński h. Oksza (ur. 19 marca 1840 w Płocku, zm. 13 listopada 1908 we Lwowie), polski inżynier, dowódca oddziału powstańczego w powstaniu styczniowym w województwie kaliskim – przyp. MKP.

[5]              8 maja 1863 r. doszło pod Rychłocicami do potyczki, w której po stronie polskiej dowodził Józef Oxiński. Zginęło 38 powstańców. Kapelan oddziału o. Zefiryn Maria Strupczewski, bernardyn z Piotrkowa Trybunalskiego, podczas udzielania sakramentu na polu walki był wzięty do niewoli, torturowany i stracony. Na skraju wsi, przy szosie w 1983 r. odsłonięto obelisk na kurhanie z tablicą ku czci powstańców 1863 r. Obelisk ten jednak obecnie znajduje się na miejscowym cmentarzu – przyp. MKP.

[6]              Rychłocice – wieś w Polsce położona w województwie łódzkim, w powiecie wieluńskim, w gminie Konopnica. Wieś letniskowa nad Wartą – przyp. MKP.

[7]              Kalwińska rodzina Trepków h. Topór – przyp. MKP.

[8]              Jadwiga Tyblewska pisze czasem w „Rohoznej”, a czasem w „Rohoźnej”, natomiast ja pamiętam, że mówiło się potocznie w „Rohoźnej” – przyp. E.T..

[9]              Wołoczyska (ukr. Волочиськ, trb. Wołoczyśk) – miasto na Ukrainie w obwodzie chmielnickim, siedziba władz rejonu wołoczyskiego. Miasto leży na lewym brzegu Zbrucza, na Wyżynie Wołyńskiej – przyp. MKP.

[10]            O tym przyjeździe opowiadała mi Matka następująco: `Na Piaskach odbywała się właśnie Pasterka w domu zbornym kopalni, ponieważ nie było jeszcze na Piaskach kościoła, kiedy do Ojca mojego podszedł jakiś człowiek, który dopiero co wszedł do prowizorycznego kościoła i coś mu powiedział do ucha. Matka zauważyła, że Ojciec się cały zmienił na twarzy i natychmiast wyszedł wyjaśniając matce sytuację. Okazało się, że Jadwiga Tyblewska wraz z wujostwem Frankami przyjechali i czekają na Ojca na stacji kolejowej w Sosnowcu. Ojciec natychmiast wziął konie z kopalni i pojechał po swoich. Zastał ich w wyjątkowo opłakanym stanie, w złym zdrowiu i fatalnie wyglądających Ponieważ wtedy wszyscyśmy chorowali i wymagali opieki, a z drugiej strony chodziło o to aby choroba zaraźliwa nie przedostała się na zewnątrz naszego domu, kopalnia dała nam specjalna pielęgniarkę oraz w ostrożny sposób zorganizowała dostarczanie dla nas żywności.

 

 

Udostępnij na: