A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.
Mieszkaliśmy w Żdżenicach, dawnym majątku matki mojego Ojca. Tam umarł mój Ojciec w 1880 r. 12 grudnia. Nie miałam jeszcze wtedy siedemnastu lat. Byłam jeszcze w gimnazjum. Pamiętam, jak gdyby to było dzisiaj, ten dzień, kiedy po raz ostatni widziałam swego Ojca, to jest 9 grudnia. Przyszedł w Kaliszu do Państwa Drobniewskich, gdzie stałam na stancji, aby mnie odwiedzić. Pan Drobniewski był nauczycielem muzyki i czasem urządzał koncerty. Udał się zatem do ojca mego z prośbą, aby Antoni Skrzynecki, mąż mojej siostry Marii, zechciał deklamować na tym koncercie. Ojciec zgodził się poprzeć jego prośbę, usiadł i zaczął pisać list do Antosia. Nie mogłam oderwać oczu od Ojca. Patrzyłam z takim zajęciem na tę twarz szlachetną i typowo polską z taką miłością córki, jakby z przekonaniem, że to ostatni dzień go widzę. Ojciec nerwowo przerwał swe myśli, przegarnął ręką siwe bujne włosy i powiedział: „Przyglądasz się, moje dziecko, moim siwym włosom, tak, jestem już stary, 60 lat mija i teraz każdy dzień życia jest już darowany.” zaambarasowałam się bardzo, nie wiedziałam, co odpowiedzieć, bo rzeczywiście patrzałam z myślą, żeby utrwalić w pamięci te rysy mi drogie i że niedługo już na nie patrzeć będę. Na koncercie byłam z rodzina państwa Drobniewskich. Ojciec umyślnie przyszedł, żeby się ze mną zobaczyć. Siedział cały czas obok mnie. W antraktach przychodził redaktor „Kaliszanina” Witkowski, zręcznie się przymówił Ojcu o artykuł do swojego pisma, gdyż co jakiś czas pisał ojciec do gazet w kwestiach ziemiańsko-społecznych. Po koncercie, było to w sali u Wernera, w parku pożegnał mnie Ojciec i więcej go już nie zobaczyłam. W trzy dni już nie żył. Zmarł w niedzielę o wpół do 12 w nocy na serce w Żdżenicach w powiecie tureckim w ziemi kaliskiej. O tej samej godzinie, kiedy życie skończył, śnił mi się, że umiera. Widziałam go we śnie na łóżku w tej samej pozie, nawet z przechyloną w tył głową, co później okazało się z wypowiedzi Matki, że rzeczywiście tak było. Z wrażenia obudziłam się, poleżałam chwilę i zegar wybił 12. Pani Drobniewska uspokajała mnie na drugi dzień, że Ojciec długo żyć będzie, kiedy mi się śni, że umarł, ale na drugi dzień brat konstanty przyjechał po mnie na pogrzeb. Ojciec pochowany jest w Malanowie razem z matką swoją i Ojczymem. Później w lat kilkanaście obok trumny Ojca złożyliśmy ciało naszej Matki. Napisałam „kilkanaście”, gdy tymczasem Matka moja przeżyła 20 lat swego męża i umarła w 1901 r. 2 marca. Od śmierci Ojca zaczęły się u nas kłopoty materialne. Rządcę mieliśmy bardzo niesumiennego. Majątek Żdżenice był obciążony długami, to jest schedami rodzeństwa przyrodniego naszego Ojca. Wymagania mieli duże, pomimo że mój Ojciec kupił ten majątek z procesem, który wiele pieniędzy pochłaniał. Biedna moja Matka wiele ciężkich chwil przeżyła, byłaby oczyściła majątek z długów, gdyby nie ten niesumienny rządca, a później niedoświadczony brat Kostuś gospodarował. Dość, ze po kilku bardzo ciężkich latach została na starość bez dachu i musiała pojechać do najstarszego brata Frania, gdzie także pojechał chory na umyśle Bronisław. Na niecały rok przed utratą domu Matki ja wyszłam za mąż za mojego męża Ignacego Tyblewskiego. Nie byłam ładna, ani bogata, nie miałam wielu starających, raz tylko odmówiła Matka młodemu człowiekowi przez dumę, że przywiózł go człowiek, który był kiedyś rządcą u matki i naszego Ojca, a później miał wieś obok dzierżawy owego mego konkurenta. Potem Matka żałowała, bo to był uczciwy człowiek, a ja lat parę nie miałam starającego. Nareszcie złożył wizytę matce niemłody już człowiek i czas jakiś mi asystował. Brat Ojca mego Doruchowski, nasz opiekun, życzył sobie tego małżeństwa, mnie zaś strach ogarniał, nie tylko dlatego, że mogłabym być jego córką, ale jeszcze w dodatku miał śmieszne nazwisko. Były jednak chwile, że decydowałam się wyjść za niego, bo był bogaty, a ja byłam jedynie panna na wydaniu, bez posagu i bez możności zarabiania na siebie, aby istnieć samodzielnie w świecie, gdyż pracę w domu lubiłam zawsze. Dlatego byłabym wyszła za człowieka 30 lat starszego od siebie, tym więcej, ze widziałam, iż matka widząc opłakany stan naszych interesów majątkowych, pragnęła wydać mnie za niego. Ale widocznie była jakaś Opatrzność Boska nade mną, bo tamten dowiedział się od pani Drobniewskiej, że mąż mój chce starać się o mnie i szuka mego towarzystwa ile razy jestem w Kaliszu i powiedział jej: „Nie pojadę z panią do Żdżenic, nie będę rywalizował z 10 lat młodszym od siebie”. W tym samym czasie mąż mój wybrał się do nas i niedługo zostałam jego narzeczoną. Kiedy dałam mu słowo, pierwsza myśl moja była o Matce mojej, że będzie zadowolona, że wyda mnie za mąż. Mąż mój miał wtedy niedużą posadę, ale pracował jeszcze poza biurem. Nie liczę folwarku po ojcu jego, bo ten folwark dał mu tylko kłopoty. Ignaś miał rok czterdziesty, jak się żenił ze mną, ale wyglądał zaledwie na lat 30 i był bardzo przystojny. Charakteru jego nie znałam wcale. Dziwnym się to wydać dzisiaj może, ale ja w takich warunkach wychodziłam za mąż, nie kochałam wcale, ale uczucie mojego męża przywiązało mnie do niego głębiej, aniżeli te uczucia, jakie inne kobiety mają, wychodząc za mąż. Ja kochałam przez wdzięczność za serce, okazywane mi stale, przez cały ciąg naszego pożycia byłam tak kochana, tak bardzo kochana, ze dziś wyrzucam sobie ciężko, że nie umiałam dostatecznie cenić mego męża za życia i dać mu szczęście na jakie zasłużył.
( W tym miejscu w pamiętniku jest wklejone ogłoszenie, względnie drukowana notatka następującej treści:
Wczoraj, dnia 22 b.m. W kościele parafialnym we wsi Malanów (pow. turecki, gub. Kaliska) przez miejscowego proboszcza ks. jackowskiego pobłogosławiony został związek małżęński panny Jadwigi Gorczyckiej, córki niezyjącego Józefa, obywatela ziemskiego i Konstancji z Nieszkowskich z panem Ignacym Tyblewskim, buchalterem rządu guberialnego w Kaliszu. Po skończonym obrzędzie liczne grono krewnych i przyjaciół podejmowane było ze staropolską gościnnością w domu matki panny młodej we wsi Żdżenice. Nieobecny, a bliski sercu, składa nowożeńcom krótkie lecz szczere życzenia: Szczęść Wam Boże”. A.S.
Na druku u dołu jest ręczny dopisek autorki pamiętnika 22 sier. 1885 skrót „A.S.” oznacza Antoni Skrzynecki (szwagier Jadwigi Gorczyckiej-Tyblewskiej), który był pisarzem i redaktorem różnych pism. W dalszym ciągu treść pamiętnika.
Umieściłam to ogłoszenie o swoim ślubie wraz z życzeniami szwagra mego Werytusa Skrzyneckiego. Ogłoszenie to umieścił w kilku pismach warszawskich i pamiętam, jak mąż mój, przeczytawszy, schował to ogłoszenie do biurka. Tyle rzeczy zginęło podczas wojny, a to znalazłam w szpargałach.
Ileż to osób już nie żyje, co było na moim ślubie. Najpierw umarł brat Franuś, mój chrzestny Ojciec, potem drugi brat Kostuś, wuj Feliks Doruchowski (z urzędu nasz opiekun), stryjenka Cyprianowa Gorczycka, nasza Matka, szwagier Rowiński (mąż stryjecznej siostry), Henclewski (szwagier mojego męża), pułkownik Lange, nasza kochana ciocia Punia i nasi sąsiedzi państwo Bednarkiewicze z synem. Ten ostatni zaczęła starać się o mnie, ponieważ myślał, że będę mieć posag, bo w tym czasie moja Matka brała duża pożyczkę Towarzystwa Kredytowego. Brat mój Kostuś wręcz mu powiedział, żeby się o mnie nie starał, bo jestem kim innym zajęta. Pomimo tego miał do mnie nieuzasadnioną pretensję, zwłaszcza, że nie szlo mu o mnie, a o posag, którego nie miałam. Nie żyje też jeszcze cioteczny brat mój Antoni Kokczyński. Ten ostatni był dla mnie w tym czasie, jak nie z urzędu w radzie familijnej, ale jak prawdziwy opiekun. Brat mój bardzo niegościnnie przyjmował mojego męża i chciał abym odmówiła. Antoś przeciwnie, jako starszy i doświadczony, ocenił lepiej mego Ignasia i był bardzo za tym małżeństwem[1].
Przeżyliśmy z sobą z górą lat 33. W Kaliszu, gdzie mąż mój był później radcą prawnym w rządzie guberialnym, a później emerytem, mieszkaliśmy stale do 1914 roku. W Kaliszu wychowaliśmy czworo dzieci: Ignacego, Zofię, Leona i Wandę. Życie nasze było ciężkie z ciągłą troską o jutro[2]. Wiem, że jedno z moich dzieci miało mi za złe, że lubiłam grać w karty. Otóż chciałabym aby wiedziano, że nie rujnowaliśmy tym dzieci. Mąż mój umyślnie zapisywał i okazało się, że roczna różnica wynosiła kilka lub kilkanaście rubli, a ta rozrywka była jedyną w naszym ciężkim życiu. To samo dziecko zarzucało mi lenistwo, a wiedziałam o tym od zacnej zakonnicy w Kaliszu. Być może, że nie byłam tak pracowita, jak inne matki. Będąc młodą, byłam też bardzo osłabiona do tego stopnia, że pękały mi naczynia krwionośne. Krew rozlewała się pod skórą, ale pomimo tego sama obszywałam dzieci. Wszystkie sama przygotowałam do szkół i lat kilkanaście trzymałam uczni na stancji. Była mi zawsze pomocną nasza Paulinka, ale ona tez już była stara i każda koszulę i suknię miała szytą moją ręką. Jedno sobie tylko wyrzucam, że powinnam odprawić służącą, dom zamknąć, a wtedy miałabym na kształcenie Leonka, pracując fizycznie. Tymczasem, nie mogąc mu dawać i równocześnie Ignasiowi, napisałam do brata z prośbą, aby mu postarał się o posadę, lub dał mu u siebie na kolei. Leonek poszedł do wojska na Kaukazie, jako ochotnik 18-letni i w krótkim czasie stracił rękę w wojsku. Był to najstraszniejszy dzień w moim życiu. Tej strasznej chwili, kiedy przeczytałam, że odjęli mu rękę, nigdy nie zapomnę. Zawsze skłonna do płaczu, długo jednej łzy nie uroniłam, a później tyle wypłakałam nad nim, że ten syn mój biedny mógłby się w mych łzach wykąpać. Nie ma dnia, abym o nim z prawdziwą boleścią nie pomyślała, tak mi go bardzo żal i tak sobie wymawiam, ze nie umiałam go wychować i mieć wpływ na niego. Nie umiałam wzbudzić zaufania, aby się dzielił myślami ze mną. To było dobre dziecko, tylko okoliczności od lat najmłodszych składały się na jego nieszczęście. Czy ja go tez jeszcze zobaczę? Obecnie jest w Azji, nie wiem dobrze gdzie, bo wojna europejska oddzieliła nas dawno. Ostatni raz jeden ze znajomych widział go przed rokiem na Dalekim Wschodzie w Charbinie. Ożenił się 30 kwietnia 1912 r. z Marią Złotnicką i mają dwoje dzieci, Halusię urodzoną 30. I. 1913 r. i Stasia 1 listopada 1914 r. Synowa moja jest dobra osobą i przywiązana bardzo do Leonka.
Najstarszy syn mój Ignacy skończył szkołę górnicza w Permie i jest górnikiem w Zagłębiu, ożenił się podczas wojny 18 lipca 1917 r. z bliską memu sercu bratanką, córką mego rodzonego brata Teodora Eugenią Gorczycką. Dał mi Pan Bóg przybrane dzieci tak serdeczne, że nieraz mam wrażenie własnych. Ignaś pragnął na ślub swój naszego błogosławieństwa, ale komunikacja z nami była z powodu wojny przerwana, bo byliśmy wtedy w Rosji i nie wiedzieliśmy o jego ślubie. Zawsze mi się jednak zdaje, że ten mój syn powinien być bardzo szczęśliwy, bo tak mu zawsze ojciec do śmierci błogosławił za jego przywiązanie do rodziców i nigdy w życiu, nawet kiedy był dzieckiem, nie słyszałam przykrego słowa z ust jego. Co prawda nie mogę się skarżyć na żadne z moich dzieci, córki dały mi też tyle dowodów serca, jak mało matek doznało w życiu. Ignaś jest obecnie w wojsku. Zostawił żonę i synka małego ur. 14 września 1919 r. i poszedł bronić Ojczyzny. Poszedł jako ochotnik. Wstąpił w ślady swego Ojca i pradziada, który był w wojsku podczas rewolucji, a potem służył jeszcze pod ks. Józefem Poniatowskim i z jego własnoręcznym podpisem dostał zwolnienie, że służyć dalej nie może z powodu ran odniesionych podczas rewolucji.
Zosia wyszła zamąż dnia 1 sierpnia 1908 r. za Franciszka Kokczyńskiego, inżyniera chemika. Zosia była pierwszym dzieckiem, które wyszło z domu, aby stworzyć swój dom oddzielny. Zdawało mi się, że ja już tracę tę córkę, która z dziecinnych lat była mi nie tylko córką, ale i przyjaciółką. Ostatnią noc przepłakałam całą. Mąż miał mi za złe tę moją rozpacz, że ona już wyjeżdża, bo przecież wydawałam ja bardzo dobrze, ale to rozstanie było mi tak przykre. Nie wiedziałam wtedy, że ja nie tracę, ale zyskuję drugie dziecko w jej mężu. Franuś Kokczyński jest najlepszym mężem i ojcem, a dla mnie i mego męża synem. Nigdy nie zapomnę, jaka opieka otaczał nas kilka lat podczas wojny. Jakim był anielskim zięciem dla mojego męża i dla mnie. Ten człowiek nie ma cienia egoizmu. Jego „ja” jest zawsze na ostatnim planie. Nieraz w życiu przychodziło mi na myśl, że jeśli są na świecie święci, to on jest jednym spomiędzy nich. Jakiż on ma spokój, jaka wyrozumiałość dla innych i co dobroci w sercu. Franusiowie mają dwoje dzieci: Juliusza urodzonego 5 maja 1909 r. i córeczkę Wandzię ur. 7 lutego 1917 r.
Najmłodsza moja córeczka Wandzia była ukochanym dzieckiem męża. Umiała zawsze wzbudzać dla siebie serca bliskich i obcych. Nie znałam kobiety drugiej, któraby była tyle razy otoczona prawdziwym sercem. Myślę, że najmniej ośmiu mężczyzn kochało się w niej. Ona nie wywoływała umyślnie ich uczuć Nieraz widziałam, że płakała nad odrzuconym kochankiem. Wyszła za mąż za Antoniego Trzebuchowskiego, który ją kocha bardzo i postępowaniem swoim zasłużył sobie na prawdziwe uczucie z jego strony.
[1] Na ślubie babki Jadwigi miał miejsce bardzo ciekawy wypadek. Otóż tak wypadło, że na wesele miał być zaproszony wysoki rangą oficer rosyjski, który w swoim czasie tłumił powstanie 1863 r. i służył w pułku niżowskim, a więc w tym, z którym potykał się dziadek Franciszek Gorczycki. W rozmowie wyszło to na jaw i obaj przeciwnicy zawzięcie się sprzeczali. Po weselu spodziewano się, że Rosjanin wyciągnie jakieś konsekwencje wobec Franciszka Gorczyckiego, ale ten zachował się przyzwoicie i wszystko puścił w niepamięć. Nadmienić należy, że w późniejszym czasie w pułku niżowskim służył dziadek Kazimierz Tyblewski – przyp. E.T.
[2] Tego określenia nie trzeba chyba rozumieć tak, jakbyśmy dzisiaj oceniali „ciągłą troskę o jutro”. U Ignacostwa Tyblewskich nie przelewało się, ale nie było i biedy lub wyjątkowo trudnej sytuacji.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...