Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 11

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

W długie jesienne wieczory naszymi największymi przyjaciółmi były książki. Krzyżacy, Ogniem i mieczem, Potop, Pan Wołodyjowski stanowiły najpierw lekturę Antka-Opisane w nich batalie rozgrywaliśmy później naszymi ołowianymi żołnierzami. Mnie pasjonowały wtedy Przygody Tomka Sawyera. Przeżywałem głęboko jego peregrynacje w pieczarach, a szczególnie intrygował mnie dom, w którym straszyło, ten pod krzyżem. Na Sadybie też był taki dom. Koledzy opowiadali, że w tym opustoszałym domu w nocy słychać jakieś hałasy. Podobno łóżka i inne meble przesuwają się same, poruszane niewidzialną ręką. Dom był położony przy ulicy Okrężnej 10, nieco na uboczu. Gdy o zmierzchu przechodziliśmy obok pustą ulicą, mieliśmy dusze na ramieniu, choć nie przyznawaliśmy się do tego przed nikim.

4 grudnia w nocy obudziła nas strzelanina tak jakby w okolicach fortu.

Na drugi dzień wyjaśniła się przyczyna strzelaniny i jednocześnie tajemnica domu, w którym straszyło. Była tam tajna drukarnia. Została nakryta przez gestapo. Jej obrońcy walczyli bohatersko do ostatniego naboju.

Bohaterska walka w obronie drukarni odbiła się szerokim echem. Dla nas, w naszym pojęciu, był to dalszy ciąg walk o fort.

Ku memu i Antka zdumieniu prasa podziemna w dalszym ciągu docierała do rąk rodziców. Pamiętam kiedyś oburzenie ojca, kiedy u dziadka w ubikacji odkrył na gwoździu „Biuletyn Informacyjny”. Dziadek długo z pokorą tłumaczył się ojcu jak smarkacz. Pamiętam z naciskiem powtarzane kilkakrotnie przez dziadka słowo skleroza, którego znaczenia wówczas nie rozumiałem. W kwietniu 1941 roku, siedząc w klasie, zobaczyliśmy przez okno budę, w której siedzieli żandarmi z karabinami gotowymi do strzału, pędzącą ulicą Powsińską w kierunku mostu na fosie. Niepokój udzielił się nam wszystkim. Pan Franciszek, nasz woźny, wyruszył na zwiady. Niebawem sytuacja się wyjaśniła. Żandarmi otoczyli willę państwa Taperów tuż nad fosą, przy ulicy Morszyńskiej 35, i wtargnęli do wnętrza. Nie padł ani jeden strzał. Nikogo nie aresztowano. Willa była pusta. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że pod willą pani Taperowej mieściła się tajna drukarnia, której Niemcy wówczas nie odkryli, a pracownicy drukarni, ostrzeżeni w porę, znikli.

Późną wiosną na pola nad Jeziorem Czerniakowskim przyjeżdżały codziennie oddziały niemieckich żołnierzy w pełnym rynsztunku. Łąki nad jeziorem zryli okopami. Ćwiczyli natarcie, strzelając ślepymi nabojami. Terkot karabinów maszynowych zakłócał ciszę spokojnej na pozór Sadyby. Z ciekawości łaziliśmy nad jezioro obserwowali ćwiczenia i zbierać wystrzelone łuski. Były dziwne. Inne niż te, które dotychczas oglądałem. Błyszczały miedzią. Antek wytłumaczył mi ich odmienność: „To niemiecka tandeta wojenna. Żelazne łuski pomiedziowane. Prawdziwa dobra łuska powinna być mosiężna.”

Do tej kanonady dołączył się wkrótce warkot samolotów. Nadlatywały z Okęcia i wykonywały różne sztuczki na niebie. Któregoś dnia nad Sadybą przeleciała w kierunku Wisły cała armada ciężkich bombowców i samolotów transportowych.

22 czerwca ćwiczenia niemieckiej piechoty nad jeziorem i ekwilibrystyka samolotów znalazły wyjaśnienie, Niemcy uderzyli na Związek Radziecki.

Gdy tego wieczora bawiłem się z kolegą żołnie ołowianymi, prowadząc oblężenie Zbaraża, ojciec z uśmiechem zwrócił nam uwagę, żebyśmy lepiej ćwiczyli odwrót Napoleona spod Moskwy.

 

Na drugi dzień znów powiało grozą. W południe nastąpił nalot radziecki na Warszawę. Ziemia dudniła od bliższych i dalszych detonacji. Blok nasz trząsł się w posadach. Cieszyłem się, że Niemcy na pewno mają stracha, a jednak bałem się tak jak w 1939 roku, kiedy bomby leciały nam niemal na głowę. Przecież o sto metrów od naszego bloku był fort obsadzony od niedawna przez Niemców.

Gdy nalot się skończył i minęła trwoga, w serce znów wstąpiła otucha. Wieczorem ojciec przyniósł z miasta wieść, że do różnych szpitali przywieziono z frontu setki rannych Niemców. Nareszcie ktoś stawiał im opór.

W kilka dni później, jadąc z ojcem do miasta, sam widziałem obandażowanych Niemców w oknach budynku szkolnego przy ulicy Książęcej, zajętego przez Szpital Św. Łazarza. Krążył wówczas po Warszawie makabryczny dowcip: gdy tramwaj przejeżdżał koło szpitala niemieckiego, jakaś paniusia dość ostro nakazała drugiej milczenie. Tamta zapytała zdziwiona: „Dlaczego?” Odpowiedź brzmiała: „Żeby lepiej było słychać, jak jęczą.” Nieludzki dowcip, ale jakże wówczas radował. Był odwetem za nam zadawane cierpienia.

Pierwsze dni radości zostały wkrótce zmącone przez chwile zwątpienia. Niemcy przerwali front, szli w głąb Rosji. Niebawem też ulicami Śródmieścia prowadzono radzieckich jeńców. Tylko ojciec nie stracił nadziei. Uparcie twierdził, że to nic nie znaczy, może teraz Niemcy posuwają się szybko naprzód, za to będą jeszcze szybciej wracali. Widział rosyjskich żołnierzy podczas rewolucji.

Skończyły się zajęcia szkolne. 28 czerwca dostałem cenzurę, pierwszy dokument okupacyjny na moje nazwisko. U góry był napis: „Generalgouvernement”, a dalej dane osobowe oraz stopnie — najpierw w języku niemieckim, a dopiero potem w polskim.

Tocząca się wojna zmieniła plany naszej edukacji. Zgodnie z przedwojennym programem, po ukończeniu sześciu klas szkoły powszechnej uczeń mógł wstąpić do pierwszej klasy gimnazjum. Teraz gimnazja były zamknięte, toteż Antek po naszej sześcioklasówce uczęszczał od roku do siódmej klasy szkoły powszechnej przy ulicy Chełmskiej 19, w tzw. Gmachu Opatrzności Bożej. Był to stary budynek z czerwonej cegły, sprawiający wrażenie koszar. Teraz powstał problem dalszej nauki Antka w jakiejś szkole zawodowej, bo inne nie istniały.

Wakacje roku 1941 były smutne. Jeździliśmy na rowerze, łowiliśmy ryby w fosie. Każdą beztroską chwilę zabawy mącił jednak ciągły niepokój, czy i kiedy ojciec wróci do domu. Na mieście stale były łapanki. Ojciec pracował wówczas w różnych prywatnych firmach budowlanych, prowadzących rozbiórki lub remonty uszkodzonych domów.

Wakacje te przeszły bardzo szybko. Wróciłem do swojej starej szkoły, Antek zaś rozpoczął naukę w II Państwowej Męskiej Szkole Handlowej. Jeździł codziennie tramwajem do śródmieścia. Jego szkoła w ciągu roku wielokrotnie zmieniała miejsce. Stale przenoszono ją z budynku do budynku, bo kolejne jej siedziby zajmowali Niemcy na biura i urzędy lub wprost dla wojska.

Odkąd Antek zaczął wyjeżdżać z domu, trwoga o ojca powiększyła się o lęk o Antka. Mimo trzynastu lat był wysoki, mężny i wyglądał dorośle.

Nasza szkoła była wspaniała. Ponieważ z programów wyeliminowano naukę historii i geografii (u Antka nie uczono polskiego), planu lekcji nie notowaliśmy w zeszytach, lecz tylko w pamięci. Była w nim i historia, i geografia. Przynosiliśmy też ze sobą podręczniki, które dostawaliśmy od znajomych, po starszych kolegach. Aż raz „pękła bomba”. Do szkoły wpadła niespodziewanie inspekcja. Gdy inspektor ze swastyką w klapie siedział w gabinecie kierownika, zagadywany przez panią Wandę i ciotkę Genię, myśmy w popłochu ładowali pod fartuch pani Franciszkowej zakazane zeszyty i książki. Nie mniej strwożona jak my pani Franciszkowa upychała je w palenisku nieczynnego pieca.

Po tej wizycie niemieckiego inspektora zespół naszych

nauczycieli zorganizował tajne komplety. Odbywały się coraz to w innych mieszkaniach. Obok ciotki Geni uczyły panie: Wanda Turowska, Lidia Sopoćko i Bolesława Błaszczyńska. Ja niezależnie od kompletów chodziłem na lekcje geografii do mojej pierwszej nauczycielki, pani Wandy Turowskiej.

Antka uczyli studenci, Tadeusz Malinowski i córka pułkownika Jakucuka, pani Hanka. Pobierał lekcje literatury polskiej, łaciny i angielskiego. Ojciec zwykł mawiać, że nie wolno tracić czasu. Jak się wojna skończy, życie wróci do normy i trzeba być do niego przygotowanym jak najlepiej.

Tymczasem jednak nic nie wskazywało na koniec wojny. Ciągle docierały do nas wieści o łapankach ulicznych i o aresztowaniach i tworzyły atmosferę nieustającej grozy.

Na wiosnę 1942 roku aresztowano panią Wandę Kamińską, córkę właściciela sklepu z artykułami żelaznymi na Sadybie. Było publiczną tajemnicą, że pani Wanda tkwi po uszy w konspiracji, stale bowiem miała świeżą tajną prasę. Ktoś ją musiał sypnąć. Siedziała na Pawiaku. Interwencje w gestapo, próby łapówek nie odniosły skutku. Wywieziono ją do obozu.

Pewnego dnia przyszedł do nas wzburzony mąż mojej chrzestnej matki, wuj Marian Chwalibóg. Pracował w Ursusie. Za jego pośrednictwem udało się ojcu załatwić posadę dla inżyniera Zdzisława Maszewskiego, z którym przed wojną współpracował w Nowym Dworze. Ku oburzeniu wuja inżynier Maszewski dał się zwerbować Arbeitsamtowi do dobrowolnego wyjazdu do pracy w Niemczech. Ponadto fakt, że człowiek protegowany zgłosił się ochotniczo na wyjazd do Niemiec, postawił wuja w dziwnym świetle wobec współpracowników. „To zdrajca!”, krzyczał wuj i ostrzegał ojca przed panem Zdzisławem.

Pełna napięcia była ta rozmowa. Ojciec przyznawał, że nie rozumie tej decyzji, i próbował szukać dowodów, że pan Zdzisław jest dobrym Polakiem. Jego obydwaj szwagrowie byli przecież polskimi oficerami. Zapewniał też wuja, że pan Zdzisław nie będzie nikomu szkodził.

W kilka dni później przyszedł do nas pan Zdzisław. Zamknęli się z ojcem w gabinecie i bardzo długo rozmawiali. Później zjedliśmy razem kolację. Widziałem, że stosunek ojca do pana Zdzisława był jak dawniej serdeczny, a może nawet serdeczniejszy.

Rozmowa przy stole toczyła się wokół wojny i oczekiwania klęski Niemców. Długo mówiono o ciężkiej sytuacji Niemców na froncie wschodnim. Pan Zdzisław twierdził, że wojna jeszcze potrwa, żałował, że nie może teraz znaleźć się po drugiej stronie frontu, w polskiej armii. Chciałby mieć broń w rękach.

Słysząc tę wypowiedź, dziwiłem się w myślach, że pan Zdzisław chce walczyć z Niemcami, a jedzie na ochotnika do Wrocławia. Patrzyłem ze zdziwieniem to na niego, to na ojca. Twarz ojca nie zdradzała jednak żadnego zmieszania, żadnej rozterki.

Na drugi dzień pojechaliśmy do wujostwa Chwalibogów. Z kolei znów ojciec z wujem rozmawiali długo w zamkniętym pokoju. To mnie utwierdziło w podejrzeniu, że wyjazd pana Zdzisława do Niemiec musi kryć jakąś tajemnicę.

Firma, w której teraz pracował ojciec, prowadziła prace w warszawskim węźle kolejowym. Jeździł na Szczęśliwice, a potem do Tomaszowa Mazowieckiego, Łowicza i Skierniewic. Ponieważ jednak kolej znajdowała się pod ścisłym zarządem niemieckim, dokumenty ojca były honorowane przez patrole i chroniły przed łapankami.

Kolejne okupacyjne wakacje były równie smutne jak poprzednie. Lipiec spędziłem sam. Antek dzięki znajomościom stryja odbywał miesięczną bezpłatną praktykę w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych przy Czerniakowskiej. Pewnym urozmaiceniem dla mnie było łowienie ryb w fosie. Czasami przyjeżdżał cioteczny brat mamy, wuj Wacław Orlicki, i łowiliśmy ryby razem. Dostałem od niego pewnego dnia piękną bambusową wędkę.

Często też łowił ryby nasz sąsiad, doktor Szczubełek. Kilkakrotnie zorganizował nawet połów przy pomocy drygawicy. Wraz z kilkoma zapalonymi rybakami trałował fosę, zbierając ryby do kajaka. W sieć wpadały duże płocie, liny i karasie. Raz nawet trafił się piskorz. Doktor używał czasem podrywki. Parę razy pozwolił i mnie spróbować — połowy były obfite.

Doktor był osobą powszechnie lubianą i cenioną w okolicy. Praktykę miał zresztą bardzo szeroką. Pacjenci przychodzili do niego nie tylko z Sadyby, ale przyjeżdżali również z Wilanowa, z Siekierek i ze Służewa, z Powsin-ka, Powsina, Augustówki i Zawad, z Wolicy, a nawet i z samej Warszawy. Bardzo często jeździł do pacjentów. Czasami przywożono chorych, zwłaszcza z Powsina i Kabat, z obandażowanymi rękami czy nogami. Kilkakrotnie widziałem, jak przez bandaże sączyła się krew. Domyślałem się już wówczas, co to są za pacjenci, ale dopiero później, na wiosnę 1944 roku, zorientowałem się na dobre, kim byli zarówno ci obandażowani, jak i ci, co łowili ryby w fosie w lipcu.

Pod koniec wakacji którejś nocy nastąpił nalot radzieckich samolotów. Gdy zgasiliśmy światło i podnieśliśmy rolety, niebo jaśniało od rakiet, a ziemia drżała od eksplozji bomb. Powtórzył się również w pamiętną rocznicę 1 września. Był jednym z najmocniejszych, tak że schodziliśmy nawet do piwnicy. Bomby upadły między innymi na zakłady karoserii Steyera na Książęcej, na wprost Szpitala Św. Łazarza. Gdy na drugi dzień jechaliśmy z Antkiem tramwajem po zeszyty, rozbite warsztaty jeszcze dymiły.

Rzadko czytałem gazety. Najczęściej robiłem to podczas odwiedzin u dziadka. Pamiętam, że raz, na początku stycznia 1943 roku, siedząc u dziadka w gabinecie, wziąłem do ręki szmatławca i zacząłem czytać głośno nagłówki. Jeden.

z nich brzmiał: Nowa potężna broń niemiecka w akcji. „I cóż im ta broń pomoże, kiedy bolszewicy mają Wielkie Łuki”, powiedział dziadek. „Jakie łuki? To przecież nie jest wojna z Indianami! Co dziadek mówi?!”, oburzyłem się i jednocześnie zrozumiałem dowcip dziadka. Nazwa Wielkie Łuki od paru miesięcy przewijała się w rozmowach w domu, podczas komentowania przebiegu linii frontu. To przecież miasto w Rosji. „Nie wierzysz? — powiedział dziadek. — Idź, zobacz na mapie!”

W gabinecie wisiała duża, naklejona na tekturę mapa, na którą dziadek nanosił kolorowymi ołówkami sytuację na froncie. Podszedłem do mapy. Tam gdzie Wielkie Łuki, krzyżowało się na przemian kilkanaście czerwonych i niebieskich kresek, miasto to bowiem kilkakrotnie przechodziło z rąk do rąk. Teraz zostało ostatecznie wyzwolone.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: