Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Kilka dni po naszym powrocie ojciec poszedł do pracy. Państwowy Urząd Samochodowy w gmachu Straży Ogniowej na placu Unii, gmach Instytutu Fizyki Doświadczalnej na Hożej, gmach Chemii na Wawelskiej, Pałac Kazimierzowski, Ministerstwo Sprawiedliwości w swej pierwszej siedzibie na Nowowiejskiej — to miejsca pierwszych prac ojca przy odbudowie Warszawy.
Komunikacji z miastem nie było żadnej. Rzadko trafiała się furmanka czy samochód ciężarowy „na łebka”. Jedyny środek lokomocji stanowiły własne nogi. Toteż ojciec codziennie przemierzał dziesiątki kilometrów.
20 kwietnia zjawił się u nas najmniej oczekiwany gość, którego przybycie wywołało rodzinną rewolucję i spowodowało głęboki wstrząs. Przyjechała matka Janka, Zofia Tchórzyna. Myśleliśmy często o niej, co się z nią dzieje i czy wróciła już do siebie, na Zamojszczyznę. W to, że żyje, nie wątpiliśmy ani na chwilę. Że po wojnie zabierze Janka, zdawaliśmy sobie sprawę już od momentu, gdy rozpoznała go na zdjęciu w 1943 roku i przyjechała wówczas do nas w odwiedziny, nie spodziewaliśmy się tylko, że to nastąpi już. Ucieszyliśmy się ze spotkania, ale trochę sztucznie. Nie powiedziała nic na temat zabrania Janka, ale myśmy wiedzieli. Najpierw chyba wyczuł to Janek. Nie chciał się z nią przywitać, chował się za spódnicę babci. „To nie moja mama! To nie moja mama!”, krzyczał tupiąc.
Biedna kobieta rozpłakała się, my też tłumiliśmy łzy.
Tragiczne były jej dzieje. Gdy przewalił się front, wróciła natychmiast do rodzinnej wsi, do swoich Chomęcisk Małych koło Starego Zamościa. Niemieccy koloniści przenieśli jej chałupę kilka kilometrów dalej, aż na Borowinę. Mieszkając „na komornem”, chodziła „na wyrobek, na cudze”, do drugiej wsi, bo swego nie miała ani czym obsiać, ani czym obsadzić. Jej wieś była przez pewien okres terenem frontu. Pozostało po nim wiele śladów. Na jej polu leżało wiele niewypałów, a studnia zasypana była pociskami. Pewnego dnia, gdy wróciła z wyrobku, zastała dwie trumienki ze szczątkami obydwu synów rozerwanych przez minę. Nagle została sama. Córki w Niemczech, Jasiunio w ogarniętej powstaniem Warszawie — wyła z bólu, myślała, że oszaleje. Gdy usłyszała, że Warszawa wolna, że mieszkańcy do niej wracają, ruszyła „rzemiennym dyszlem” — piechotą, chłopską podwodą, pociągiem, czym się dało, po swego Jasiunia.
Smutna była teraz każda godzina. Mama starała się, jak mogła, opanować swoje uczucia, by ulżyć Tchórzynie i Jankowi. Tłumaczyła małemu, że prawdziwa mama przyjechała po niego. Zdobyła u pana Gregorczyka cukierki i czekoladę, dała Tchórzynie, żeby ułatwić jej pozyskanie względów Janka. Nie pomogło. Janek się po chłopsku zaciął. Cukierki i czekolada zostały nie tknięte. Gdy rodzona matka całowała go po policzkach, odpychał ją i wydrapywał ze złością każdy pocałunek. Serca nam się krajały, ale rozumieliśmy wszyscy, że Janek musi wrócić do swej matki.
24 kwietnia nadszedł moment rozstania. Mama przygotowała żywność na drogę, ojciec pomógł spakować łaszki Janka i zabawki. Wyruszyli na Dworzec Wschodni.
Ja zostałem z babcią i Bronkiem w domu. Babcia nie mogła sobie znaleźć miejsca, żadna robota jej nie szła. Ja też nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, wreszcie postanowiłem nanosić wody. Po napełnieniu wanny ległem kompletnie skonany i niebawem zasnąłem.
Jak opowiadał potem ojciec, szli na piechotę Solcem, Wybrzeżem Kościuszkowskim do niedawno otwartego mostu pontonowego, potem Ratuszową do Targowej, następnie do Kijowskiej. Janek przez cały czas nie odzywał się. Nie pomogły namowy na cukierki ani na czekoladę. Gdy nadszedł moment pożegnania, zaledwie zdobył się na objęcie ojca i mamy za szyję. Z całej siły opanowywali wzruszenie, ale Tchórzyna nie wytrzymała i rozpłakała się serdecznie. Odjechała z Jankiem pociągiem towarowym, do którego wagonów powstawiane były drewniane ławki. Rodzice wrócili bardzo późno, zgnębieni i zmęczeni.
Nadeszła wiosna. Któregoś dnia i ja wyruszyłem na miasto. Ta pierwsza wycieczka zrobiła na mnie niezatarte wrażenie. Opuszczony okop po reflektorze zdobytym przez naszych w dniu 1 sierpnia, spalona kopuła kościoła czerniakowskiego, a na cmentarzu kościelnym grób Wojtka Chróścickiego — przygnębiły mnie wystarczająco.
Wokół placu Bernardyńskiego leżały resztki powstańczych barykad. Dom na rogu Czerniakowskiej i Chełmskiej, gdzie w 1939 roku przekraczaliśmy ówczesną linię przerwania ognia, zawalony bombą, straszył zwieszającym się stropem. Czerniakowska, zabudowana po wschodniej stronie drewnianymi domami zamieszkałymi przez biedotę, teraz wypalona na całej niemal długości, z jezdnią zrytą pociskami i granatami, poprzecinana na wpół rozebranymi barykadami i powalonymi słupami trakcyjnymi sieci tramwajowej, stanowiła jedną wielką pustynię. Rzadko mijałem tu szabrowników wiozących na ręcznych wózkach jakieś futryny, klepkę podłogową czy też inne wydobyte z gruzów rupiecie. W murze otaczającym klasztor Nazaretanek szereg dziur po pociskach, po drugiej zaś stronie resztki murów komisariatu, z którego pozostały jedynie piwnice i kraty aresztu. Za Nowosielecką trzy cudem ocalałe domy, w których, uchodząc w 1939 roku z Sadyby, znaleźliśmy schronienie na chwilę, gdy artyleria niemiecka po zamknięciu pierścienia oblężenia rozpoczęła pierwszy nękający ogień. Dom na rogu Czerniakowskiej i 29 Listopada, w którym mieścił się za okupacji Soldatenheim, wysadzony w powietrze, stanowił płaską kupę gruzów. Ocalała nowoczesna kamienica za Stacją Pomp i położony zaraz za nią budynek szkolny. Mur otaczający teren portu czerniakowskiego był podziurawiony pociskami jak sito. Solec stanowił jedno wielkie gruzowisko, na którym sterczały szkielety zaledwie kilku budynków.
Na cyplu czerniakowskim, na przystani Klubu Wioślarskiego „Syrena”, stał podziurawiony kulami posąg syreny, bez miecza, zamiast którego jakiś dowcipniś wetknął jej w dłoń rózgę. Z daleka, spoza szkieletów ścian, widoczna była zawalona płyta mostu Poniatowskiego. Przy Zagórnej zachował się gmach szkoły ażurowy od otworów po pociskach. Za Zagórną, u wylotu Wilanowskiej, zobaczyłem nagle ludzi. Dużo ludzi. Okazało się, że w tym miejscu odbywa się przeprawa na Saską Kępę. Warszawscy piaskarze zamienili swe krypy na pasażerskie barki i za opłatą 5 złotych od łebka przewozili ludzi w obydwie strony, następną bowiem przeprawę stanowił most pontonowy, uruchomiony zresztą dopiero 28 marca. Łączył on wylot ulicy Karowej z Ratuszową. Nie poszedłem tam jednak. Skręciłem w Wilanowską do Czerniakowskiej.
I prawa, i lewa strona Czerniakowskiej to same gruzy aż do Książęcej. Gmach Zakładu Ubezpieczeń Społecznych podziurawiony pociskami, ale stał, natomiast zabudowania Gazowni przy Ludnej stanowiły na wpół wypalony szkielet. Czerwony dom na rogu Książęcej i Rozbratu wypalony w górnych kondygnacjach, w środkowej części był całkowicie zawalony od uderzenia bomby. Na południowej stronie Książęcej, gdzie znajdowała się fabryka karoserii „Steyer”, zbombardowana podczas okupacji przez lotnictwo radzieckie, widniały szczątki wypalonych magazynów. Po stronie przeciwnej sterczały również wypalone ściany Szpitala Św. Łazarza, poszerzonego przez Niemców w okresie okupacji o budynek szkolny niedaleko wylotu Książęcej na plac Trzech Krzyży. Otoczenie placu też zostało wypalone, a kościół z widocznymi fragmentami kasetonów zdobiących niegdyś wnętrze kopuły rozbity bombami. Na dziedzińcu Instytutu Głuchoniemych znajdował się powstańczy cmentarz z szeregami mogił, dalej ruiny kina „Apollo” i między Wiejską a Alejami Ujazdowskimi olbrzymi kompleks gruzów w miejscu, gdzie znajdowało się gimnazjum Królowej Jadwigi. Na ocalałych fragmentach murów napisy i tabliczki z nazwiskami tych, którzy znaleźli śmierć pod gruzami, informacje o poszukiwanych, pytania o losy, adresy poszukujących. Kamienice Nowego Światu po obu stronach aż do alej Jerozolimskich wypalone, ocalał tylko gmach BGK. Dalszy odcinek Nowego Światu to kotlina gruzów i szkieletów wypalonych domów. Cokół pomnika Kopernika stał pusty, ze śladami po kulach i odłamkach. Wśród walających się kamieni i cegieł zalśniło coś w słońcu. Schyliłem się i podniosłem płaski chropawy kawałek brązu. Ważąc go w dłoni, zastanawiałem się, skąd może pochodzić. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, że trzymam w ręku kawałek zniszczonego posągu. Z dziwnym uczuciem zawinąłem go w chustkę i schowałem do chlebaka — może to będzie jedyny ślad po posągu?
Kościół Św. Krzyża, postrzelany pociskami, ze zrujnowaną wieżą i bez figury Chrystusa, przetrwał jednak. Wszedłem do środka: wypalone stalle, boazerie w prezbiterium, kaplica Matki Boskiej koło ołtarza zrujnowana niemal doszczętnie, a na ścianach ślady po seriach broni maszynowej.
Ruch na Nowym Świecie i na Krakowskim Przedmieściu był duży. Przechodniów stanowili ludzie w łachmanach, czasem też ludzie elegancko ubrani, nierzadko wojskowi. Plac Zamkowy był pustynią gruzów. Zachowana konstrukcja dachowa Zamku tworzyła swoistą kratownicę nad ruinami Zamku. Stał tylko prawy jego narożnik, na który składały się jakby dwa klocki przesunięte pionowymi płaszczyznami w skos oraz ściana z oknami ze skrzydła wschodniego. Wejście na Świętojańską zagradzały resztki powstańczej barykady z płyt chodnikowych. Ulica stanowiła wąski kanion wypełniony gruzami. W miejscu, gdzie stała Katedra i kościół Jezuitów — góra gruzów, wśród których fragmenty kapiteli kolumn sprawiały wrażenie stosu klocków wysypanych z worka. Wejście na Rynek od strony Zapiecka znów zasłaniała niska barykada z płyt chodnikowych.
Wiedziałem już wówczas, że Antek walczył na Starym Mieście, że poległ tu Leszek Rossowski i Krzysiek Kamiński, że pełno tu grobów. Krążąc po ruinach, szukałem — może natrafię na jakiś ślad…, na ślad, którego przecież nie chciałem znaleźć. Błądząc po gruzach Starego Miasta, traciłem chwilami orientację, gdzie jestem. Na Kanonii wokół olbrzymiego leja rozrzucone były piszczele i kilkanaście czaszek ludzkich. Bomba musiała uderzyć w * dawny średniowieczny cmentarz. Nawet zmarłym przed setkami lat Niemcy naruszyli spokój.
Nowomiejska zawalona była gruzami do wysokości pierwszego piętra, tylko stare mury z basztą i mostem za-chowały się jakimś cudem. Przypomniała mi się wycieczka z rodzicami w 1938 roku, kiedy odsłonięto te mury. Mieliśmy wówczas z Antkiem żal do ojca, że nie chciał nam zafundować przejażdżki dyliżansem. Jakie to odległe czasy! W międzymurzu groby poległych. Przy bramie prowadzącej na Piekarską wanna wypełniona jakimś popiołem, a przy niej zbity z nie heblowanych desek krzyż. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to prochy ludzkie, bo wśród popiołów dostrzegłem nie dopalone kości. Zrobiło mi się niedobrze. Opanowywałem się z całej siły, bo przecież był to cmentarz. Wycofałem się szybko w kierunku domku kata. Za domkiem wszedłem przez otwór w murze do jakiejś piwnicy. Przysiadłem chwilę na kamieniach, żeby się uspokoić i zebrać myśli. Gdy wzrok przyzwyczaił się do półmroku, zobaczyłem, że piwnica jest zasypana do połowy gruzami. Światło wsączało się do wnętrza przez kilka na wpół zasypanych otworów okiennych „i większy w sklepieniu. Wśród zwałów cegieł leżały oparcia łóżek, porozrzucane w nieładzie materace i poprzewracane kubły. Spojrzałem w bok. Pod ścianą w nienaturalnej postawie, jakby zwinięty, leżał szkielet ludzki. f tu cmentarz, pomyślałem.
Wyszedłem na Kilińskiego. Wszędzie gruzy i zgliszcza. Po prawej stronie wypalone mury Ministerstwa Sprawiedliwości, a na dziedzińcu groby i trupy poległych. W powietrzu czuć było mdły zapach rozkładających się ciał. Wróciłem na Długą, przed gmach. Moją uwagę przykuły dwie marmurowe tablice, upamiętniające wzniesienie i przedwojenną odbudowę gmachu, na których pełno było napisów ołówkiem. Zrobiło mi się nagle gorąco i krew uderzyła mi do głowy. Jest ślad! Na lewej tablicy przeczytałem: „W tym szpitalu leżała Niunia Majewska, lat 18, noga amputowana, oraz Lala Zawadzka (pseudo „Irma”), również noga amput., proszę o wiad. Milanówek, ul. Podgórna 17, p. Laudański Ed.” Obok innym charakterem ktoś dopisał: „Wymienione rozstrzelane i spalone przez Niemców.”
Wiedziałem już, że Niunia Majewska nie żyje, wiedziałem również o śmierci Lali, ale w tej scenerii informacja ta robiła straszne wrażenie. Wiedziałem z listu ojca pisanego do Częstochowy z Warszawy, że Edek Laudański był już na Sadybie. To on prosił o wiadomości o Niuni i Lali na tablicach gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości, obchodząc po wyzwoleniu swe powstańcze szlaki.
Szedłem dalej wśród gruzów jak w transie. Cały czas myślałem o Niuni — stała mi przed oczami, tak jak by to było dziś, kiedy rok temu właśnie Edek robił w ogrodzie grupowe zdjęcie, na którym utrwalił kolejno od lewej: mnie, Antka, Kanię, Zbyszka Arcta, właśnie Niunię, Jurka Welze i Michała, brata Karny.
W kilka dni po mojej wyprawie na miasto spotkałem Edka na Sadybie. Ucieszyłem się bardzo. Czupurny, pełen brawury, doskonale wysportowany, był zawsze przywódcą sadybowskiej ferajny.
Pewnego dnia Edek zaproponował mi wspólny marsz na Solec. Poszliśmy znanym mi już szlakiem. Na samym przyczółku Edek pokazywał mi w morzu ruin, gdzie były stanowiska niemieckie, a gdzie nasze. W tym labiryncie resztek ścian, usypisk gruzów i lejów poruszał się jak po własnym mieszkaniu. Gdzieś między pomnikiem syreny a ulicą Zagórną zatrzymaliśmy się przed kilkoma zachowanymi ścianami, wśród których na wpół rozwalone schody prowadziły do piwnicy. Przed zejściem w dół, w poprzek postrzelanej kulami żelaznej balustrady, był rozciągnięty drut, na którym wisiał kawałek deski z napisem: „Uwaga, miny.” Edek przekroczył niefrasobliwie ten drut z tabliczką i zaczął schodzić w dół. Zdrętwiałem. „Edek, co robisz!”, krzyknąłem. „Daj spokój, ja sam tę tabliczkę zawiesiłem. Tu jest bezpiecznie”, odpowiedział. Jest i nie jest, pomyślałem. Zszedłem jednak za nim. W piwnicy leżały skrzynie po granatach i pancerfaustach, kilka materaców, jakieś butelki, zjedzony przez szczury plecak, a w kącie szpada fechtunkowa. Podniosłem ją z ziemi. Na gardzie widniał wygrawerowany napis: „Zawody szermiercze oficerów 1936, II Nagroda.” W jednej ze skrzynek leżała niewielka oksydowana rura z dwoma dziwnymi zawiasami i krótką żelazną klamką, a obok tej skrzynki jakiś czarny oksydowany kątomierz czy ekierka z libelą. Do ekierki przymocowane były dwa stalowe, również oksydowane pierścienie. Dalej dojrzałem kilka dziwnych granatów: na rękojeściach miały gwinty, tak jak pociski na pierścieniach wiodących po wystrzeleniu, czerepy w formie stożka, zakończone białą głowicą. Inne granaty, żółte cylindryczne, wyglądały jak cygara. Jedne cygara były dłuższe, drugie krótsze. W drugiej skrzyni znajdowało się kilka filipinek i niemieckich granatów trzonkowych, a obok urządzenie przypominające dużą maszynkę do mięsa. Była to maszyna dla elaboracji taśm do karabinu maszynowego. „Zbierajmy ten majdan”, powiedział Edek. „Ale co to jest?”, zapytałem. „Zbieraj, powiem ci w domu.” Wyładowaliśmy chlebak, wzięliśmy szpadę i ruszyliśmy na Sadybę. Po drodze zapytałem: „Po co nam to wszystko?” „Lubisz ryby? — odpowiedział pytaniem i dodał: — Będziemy głuszyć ryby.”
Na drugi: dzień przyszedłem do Edka. Objaśnił mi wszystko. Ta rura z klamką okazała się garłaczem. Zakładało się to na lufę karabinu, ów kątomierz z libelą na szyjkę kolby i karabin stanowił rodzaj granatnika. Do wnętrza garłacza, którego lufa była bruzdowana, wkładało się granat, a do komory nabojowej nabój z pociskiem o stalowym rdzeniu. Libela stanowiła celownik, na po-działce zaś kątomierza naniesione były odległości w metrach. Karabin opierało się o ziemię przy nodze i ustalając względem pęcherzyka powietrza w libeli odległość na podziałce, odpowiednio pochylało się karabin w stosunku do pionu. Donosił do 150 metrów. Zaimponowała mi ta broń. Granaty z białym łebkiem okazały się przeciwpancernymi. Krótkie cygara były przeciw piechocie, a długie to „flary” — rakiety na spadochronach oświetlające przedpole.
Nie mieliśmy jednak karabinu, żeby to wypróbować. Nie mieliśmy karabinu, ale mieliśmy zaprzyjaźnionego milicjanta, pana B. Jego też interesowała skuteczność garłacza, wziął więc karabin i poszliśmy na fort. Edek fachowo uzbroił karabin w garłacz i libelę, załadował odpowiednim nabojem, włożyliśmy granat w garłacz, ten przeciwpancerny z białym łebkiem. Edek przyklęknął, ustawił celownik i wystrzelił. Granat poleciał najpierw do góry, a potem opadł stromym torem, uderzając w rozbite bombami przęsło fortu. Słup ziemi, detonacja i krzyk. Właśnie z kazamaty wychodził mieszkaniec fortu, strażnik Pałka. O mały włos oberwałby odłamkami. Stropiliśmy się wszyscy i resztę granatów garłaczowych wyrzuciliśmy do fosy. Zachowaliśmy tylko rakiety.
Wieczorem popróbowaliśmy rakiet. Widok był fantastyczny. Rakieta przez kilkanaście sekund oświetlała całą okolicę. Pan B. trochę się speszył. W końcu karabin miał nie do zabawy. Przecież kilka dni temu jacyś bandyci napadli na komisariat, raniąc jednego z milicjantów. Jednakże mimo wszystko pan B. poszedł z nami następnego dnia „na ryby” z kolei. Gdy rzuciliśmy zza drzewa filipinkę do fosy, nie eksplodowała. „Za miękkie podłoże — stwierdził Edek. — To granat uderzeniowy.” Rwałem się do głuszenia. Rzuciłem Stielhandgranat, nie odczekując ani sekundy po wyrwaniu zawleczki. Po eksplozji wytrysnął z fosy słup wody, ale ryb nie było — wygłuszyły je niemieckie bomby. Przerzuciliśmy się więc na jezioro. Tam efekt był — kilkadziesiąt krasnopiórek i płoci. Dzięki konspiracyjnemu wyszkoleniu Antka i ja byłem nieco obeznany z materią pirotechniczną. Nie ruszałem żadnych wojennych pozostałości, które budziły wątpliwość. Może dzięki temu żyję i nie jestem kaleką jak wielu wówczas moich rówieśników. Jednakże przeżyłem raz moment strachu. Wędrując po forcie, znalazłem trochę plastyku i kilka spłonek detonujących w kazamacie, w której elaborowano granaty. Według powstańczego przepisu zmontowałem granat woreczkowy. Usadowiłem się na polach nad Wisłą, w leju po bombie, i odliczywszy sakramentalne 121, 122, 123…, do 128 czekałem na wynik. Bez skutku. Gdy wychyliłem się do połowy z leja, nastąpiła eksplozja. Całe szczęście, że był to sam ładunek, bez czerepu.
Przebywanie z Edkiem nie tylko imponowało mi, nie tylko dostarczało emocji. Dowiedziałem się od niego również wielu ciekawych rzeczy o Antku. Większość kolegów i koleżanek Edka walczyła w dwóch staromiejskich batalionach — „Zośka” i „Chrobry”. W Batalionie „Zośka” byli: Jacek Gwiżdż, Leszek Rossowski, Krzysiek Kamiński i starszy od nich Witek Morawski, a w Batalionie „Chrobry” — Niunia Majewska, Lala i Hanka Zawadzkie. Antek trafił do oddziału żandarmerii powstańczej majora Barry’ego właśnie z „Chrobrego”. Edek chciał, żeby Antek wrócił do „Chrobrego”, ale Barry okazał się nieustępliwy. Prośby i nalegania Edka skończyły się wreszcie tym, że wylądował na dobę w powstańczym areszcie. Szarża zawsze wygrywa.
Mimo że żandarmeria miała inne zadania, Antek zawsze rwał się do walki, zgłaszał się na ochotnika, a miał przy tym szczęście. Gdy poszli z odsieczą na ulicę Chłodną, Niemcy nakryli całą barykadę ogniem. Szturm wprawdzie został odparty, ale z oddziału Barry’ego, który przyniósł odsiecz, powróciło na kwatery tylko kilku — wśród nich Antek. Dwukrotnie konwojował niemieckich jeńców kanałami ze Starego Miasta do Śródmieścia. Walczył w rejonie Arsenału, Pasażu Simonsa i Banku Polskiego. Gdy w dniu 29 sierpnia odwiedził ranną Niunię Majewską w szpitalu na rogu Długiej i Miodowej, Niemcy zbombardowali szpital. Antek zleciał z pierwszego piętra na dół. Był potłuczony i ogłuszony, ale cały.
Po upadku Starego Miasta drogi Antka i Edka się rozeszły. Edek przeszedł na Powiśle Czerniakowskie, na przyczółek, skąd w drugiej połowie września z ranną Hanką Zawadzką przepłynął Wisłę.
Po rozmowach z Edkiem Stare Miasto stało się celem moich stałych wędrówek. Miodowa, plac Krasińskich, Długa, Nalewki, Tłomackie, plac Zamkowy, Senatorska, Bielańska, Daniłowiczowska, Hipoteczna, Kapucyńska — znów Senatorska, Miodowa, plac Teatralny. Dziesiątki innych staro- i nowomiejskich uliczek i zaułków. Wszędzie jakby gorące jeszcze gruzy i zgliszcza z barykadami, grobami, nie dopalonymi trupami poległych.
Na Miodowej, na wprost olbrzymiego gmachu z dwoma gankami (dawne Kolegium Pijarów), na środku jezdni leżała na wpół spalona olbrzymia piasta silnika samolotu. Nieco dalej, na rogu Długiej i Miodowej, ruiny powstańczego szpitala. W prawo, w poprzek Długiej, na wprost kościoła Garnizonowego, zasypany częściowo powstańczy okop. W wypalonym narożnym domu na placu Krasińskich i Długiej powyginane metalowe półki, a na ziemi popiół z nie dopalonymi kartkami papieru szeleszczącymi pod nogami jak jesienne liście. Tu było Archiwum Główne Akt Dawnych. Na wewnętrznym dziedzińcu groby z krzyżami i prowizorycznymi tabliczkami. Na krzyżach podziurawione kulami i odłamkami hełmy. Jeden z nich szeroki, z wcięciami jak miska osiemnastowiecznego cyrulika, „kapalin” niemieckiego Luftschutzu. Za Archiwum szkielet pałacu z arkadami podtrzymującymi jakimś cudem ocalałą kopułę. Basen przeciwpożarowy przed pałacem Krasińskich na wpół zasypany gruzem i niewypałami różnych pocisków i moździerzy salwowych. W ogrodzie Krasińskich okopy, rowy dobiegowe, leje po bombach i pociskach i znów groby.
Jeden z rowów dobiegowych prowadził w kierunku Barokowej, drugi w kierunku południowo-zachodniego narożnika ogrodu. Tam, u zbiegu Długiej i Nalewek, widniał z daleka ażurowy szkielet żelbetowej, wielokondygnacjowej, na wpół zawalonej budowli. To Pasaż Simonsa. Wśród zwałów gruzu, pomiędzy płytami rozbitych stropów krzyż z drewnianą tabliczką, informującą, że tu w dniu 29 sierpnia zasypany został punkt sanitarny i cała kompania Batalionu „Chrobry”. To tu zginęła Zosia Boczarówna. Wśród cegieł pogniecione zardzewiałe szyny do składania złamanych kończyn i resztki opatrunków. Takie same szyny w bunkrze na paliwo obok nalewkowskiego oddziału Straży Ogniowej, przy szerokim okopie. Budynek szkoły na Barokowej w połowie zawalony był bombą, a w połowie podziurawiony pociskami, ze śladami odłamków i kul w tynku. Ocalało tylko sgrafitto z wizerunkiem syreny na bocznej ścianie. Na rogu Długiej i Barokowej znów groby. Na małym placyku przed Hipoteką pryzmy zardzewiałych min moździerzowych. Wszędzie gruz, cegły, wśród których wydeptano już ścieżki.
W poprzek Daniłowiczowskiej, przy Bielańskiej, koło Banku Polskiego, barykada. Przed wejściem do Banku zardzewiały pocisk z działa czołgowego.
Kościół Kanoniczek na placu Teatralnym wypalony, bez tynków, i Ratusz z resztkami wieży. Naprzeciw szkielet kiosku i budka dyspozytora Miejskich Zakładów Komunikacyjnych. Na środku placu powyginana od kul i odłamków żelazna balustrada okalająca warszawski południk.
Na Senatorskiej, pomiędzy kościołem Św. Antoniego a pałacem Zamoyskich, szkielet Galerii Luksemburga. Wszędzie te same kaniony wypalonych ścian i morze gruzów.
Ogród Saski ze szkieletem palmiarni i potrzaskanymi koronami stuletnich drzew ział pustką.
Podczas tych pierwszych wędrówek po Starówce nie spotykałem ludzi. Dopiero w Śródmieściu panował ruch — furmanki z woźnicami ogłaszającymi kierunek jazdy, dziesiątki przechodniów. Ale i tu na każdym kroku ślady walk, gruzy i mogiły w podwórkach. Coraz częściej spotykałem też furmanki ze skrzynią, rzadziej trumną, a na skrzyni lub trumnie tabliczka z nazwiskiem i datą śmierci: VIII. 1944, IX. 1944 — były to pogrzeby ekshumowanych, Z końcem kwietnia i na Sadybie rozpoczęły się ekshumacje. Najpierw krążyły patrole Polskiego Czerwonego Krzyża, rejestrujące groby i spisujące dane z tabliczek. Potem kilkuosobowe ekipy przystąpiły do rozkopywania mogił. Ludzie w białych fartuchach i w gumowych rękawiczkach segregowali znalezione przy poległych przedmioty i dokumenty, opisywali je, fotografowali i składali do różnych pudełek. Ciała, złożone do prostych trumien, wywozili na cmentarze — do Wilanowa, na Czerniaków lub na Powązki.