Archiwa tagu: Tak zapamiętałem

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 43

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

7 maja poszedłem z babcią do Muzeum Narodowego na wystawę Warszawa oskarża. Musiałem przecież babci zastąpić nieodżałowanego Janka. W hallu powitał nas posąg króla Zygmunta z kolumny, który jeszcze kilka-naście dni przedtem leżał zwalony przed ruinami Zamku. Obok ocalały posąg gladiatora z napisem: „Ave Caesar! Morituri te salutant.” W zniszczonych salach pełno rzeźb z odpryskami po kulach i odłamkach, podziurawione, podarte i nadpalone obrazy, poprzestrzeliwane portrety, skrzynie z rozbitą ceramiką. Nie przypuszczałem wówczas, że później przez siedemnaście lat Muzeum Narodowe będzie moim warsztatem pracy, że poznam i będę współpracował z ludźmi, którzy od 1939 roku ratowali skarby naszej kultury i na swych posterunkach też byli żołnierzami. Ludzi takich jak pan Jan Piech, który dźwigał na własnych plecach skrzynie z monetami, aby je ukryć; Wiktor Dryk, który woził z płonącego Zamku do Muzeum obrazy Bacciarellego, meble i brązy; pan Oleś Dawidziak, który zawsze umiał wykiwać Niemców; pani Chojnacka, potajemnie rejestrująca zabierane przez Niemców dzieła; panowie Bolesław Krystosiak, Władysław Kaniewski i wielu, wielu innych. Swoją obecnością nie dawali mi zapomnieć o heroizmie tamtych dni, a swoją codzienną pracą o konieczności odbudowy.

W nocy z 9 na 10 maja obudziła nas kanonada. Półprzytomni zerwaliśmy się na równe nogi. Nad miastem wystrzeliwały w niebo kolorowe rakiety i słychać było szczekanie zenitówek. Czyżby nalot?! Dopiero po chwili uświadomiliśmy sobie, że to niemożliwe. Więc co? Ojciec wyjaśnił krótko: „Nareszcie skończyła się wojna!”

Jaki był mój, dwunastoletniego wówczas chłopca, bilans tej wojny? Przede wszystkim śmierć ponad dwustu pięćdziesięciu osób z rodziny i z kręgu bliższych i dalszych znajomych.

skanuj0034

Maciej Piekarski.
Zdjęcie z okresu, kiedy zostały wydane te wspomnienia.

POSŁOWIE

Niniejsze wspomnienia mają długą historię. Natura obdarzyła mnie bardzo dobrą pamięcią, w której wzrok odegrał i odgrywa niepoślednią rolę. Być może właśnie dlatego zostałem historykiem sztuki.

Gdy wybuchła wojna, miałem jeszcze nie ukończone siedem lat, aczkolwiek zdałem do klasy drugiej. Pamięć moja zaczęła notować wydarzenia od czwartego roku życia. Potem przyszły dwa lata beztroskiego dzieciństwa, wrzesień w oblężonej Warszawie, okres okupacji…

Kiedy powstał zamysł pisania wspomnień? Było to 5 lutego 1944 roku, podczas blokady gestapo na Sadybie. Wówczas po odjeździe Uberfallkommando usiadłem w kącie i zacząłem opisywać, co widziałem i przeżyłem. Schowałem ten opis pod dachówki w komórce nad pokojem babci, ale gdy wróciliśmy w 1945 roku, nie było ani dachówek, ani moich wspomnień.

Próbowałem jeszcze spisywać zdarzenia i wrażenia w dniu 21 sierpnia, podczas Powstania, lecz wówczas zdarzeń było więcej niż czasu na ich spisywanie.

Do pisania wspomnień wróciłem po wojnie, w 1945 roku, i odtąd sporadycznie, gdy tylko znajdowałem wolną chwilę, starałem się utrwalić to, co i jak zapamiętałem.

Zdaję sobie sprawę, że niniejsze wspomnienia mają niejednolity charakter. Jest to wynik faktu, iż aczkolwiek dotyczą okresu sześcioletniego, powstawały jednakże w ciągu lat trzydziestu.

Część odnosząca się do Powstania była pisana pod wpływem gorących jeszcze przeżyć zaraz po wojnie. Część obejmującą 1939 rok, okupację, exodus popowstaniowy i powrót do wyzwolonej Warszawy skończyłem pisać w roku 1976. Moją pamięć często wspomagały zachowane notatki ojca, listy krewnych i znajomych oraz dokumenty, na które zawsze patrzę jednocześnie oczami historyka i oczami świadka tamtych dni.

Istotne znaczenie dla tych wspomnień ma sprawa mojego brata. Nie wiem, czyby one powstały, gdyby nie ciągła pamięć o nim.

Grób brata został odnaleziony w końcu sierpnia 1945 roku przez ekipę Polskiego Czerwonego Krzyża. Ekshumacja miała miejsce równo w rok po śmierci, w dniu 7 września 1945 roku; Domu przy ulicy Zielnej 4, gdzie zginął, już nie ma, znajduje się tam plac Defilad. Podczas ekshumacji ojciec wydobył z kieszeni bryczesów brata dokument, który jako ostatni ślad jego żołnierskiej drogi wraz z hełmem znalezionym na grobie i krzyżem przechowuję do dziś jako najcenniejszą pamiątkę.

Przez trzydzieści dwa lata daremnie poszukiwałem towarzyszy ostatniej walki i ostatniej drogi mojego brata. Wielu z nich poległo. Zdecydowałem się wreszcie odszukać kogoś za pośrednictwem programu telewizyjnego Świadkowie. 6 października 1975 roku wezwałem tych, którzy żyją, żeby dali świadectwo jego walce i śmierci. Za kilkanaście dni redaktor programu, Tadeusz Rzewuski, przekazał mi następujący list:

„Byłem żołnierzem oddziału Barrego. W początkach września byłem na ulicy Zielnej 4, gdzie kwaterował nasz. W czasie gdy stałem w bramie budynku, na podwórze wpadł pocisk z granatnika. Został zabity wtedy żołnierz naszego oddziału. Ja w tym czasie byłem ranny w głowę.

Podchorąży «Krzysztof» — Krzysztof Rechowicz.”

Połączyłem się natychmiast telefonicznie z panem Krzysztofem Rechowiczem. Umówiliśmy się na spotkanie. Przyszedł. Spojrzałem na jego lewą brew. Widniała na niej ledwo widoczna szrama, szrama po odłamku tego samego pocisku, od którego poległ mój brat.

Nadszedł też drugi list, uzupełniający opowieść podchorążego „Krzysztofa”, list od pani Danuty Bilskiej z Łodzi. Miała wówczas piętnaście lat i była obecna przy pogrzebie mojego brata. Jej ojciec, zmarły przed kilku laty inżynier Władysław Frąckiewicz, zorganizował ten pogrzeb.

Po trzydziestu latach przepisując całość tych wspomnień, nie dokonywałem zmian, choć okres, którego dotyczą, należy już do historii, a wydarzenia ostatniej wojny i Powstania doczekały się wielu studiów i opracowań oraz udokumentowanej naukowo interpretacji.

Oddając jednak do rąk czytelnika własny ogląd tych wydarzeń, z „żabiej perspektywy”, chcę zachować szacunek dla odczuć i pamięci dzieciństwa.

Wędrując w 1945 roku kanionami ruin Starego Miasta, nie wierzyłem, że dożyję chwili, kiedy będzie ono i kiedy cała Warszawa zostanie odbudowana. Obecnie, jak wówczas, rejestruję pilnie na ekranie pamięci wszystkie zmiany zachodzące w krajobrazie mojego miasta. Jednakże jadąc na Sadybę Wisłostradą, koło mostu Łazienkowskiego widzę w dalszym ciągu postrzelaną syrenę z rózgą w dłoni, a dalej w poprzek tej jezdni widzę rów dobiegowy, który łączył fort z naszym blokiem. Często jeszcze śnią mi się w nocy: „Myszka” przymocowujący pistolet do sznura, polegli na forcie, mała Tereska, robotnik w brązowym golfie. Wiem, że oni nie żyją, choć żyją w mojej pamięci. Chciałbym, by pamięć o nich przetrwała, podobnie jak pamięć o tych, co przeżyli — o tych zwykłych ludziach, którzy w potrzebie stanęli do walki na różnych posterunkach, a później podawali innym pomocną dłoń w przetrwaniu. Uważam, że im się ta pamięć należy.

Warszawa, styczeń 1977 roku

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 42

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Kilka dni po naszym powrocie ojciec poszedł do pracy. Państwowy Urząd Samochodowy w gmachu Straży Ogniowej na placu Unii, gmach Instytutu Fizyki Doświadczalnej na Hożej, gmach Chemii na Wawelskiej, Pałac Kazimierzowski, Ministerstwo Sprawiedliwości w swej pierwszej siedzibie na Nowowiejskiej — to miejsca pierwszych prac ojca przy odbudowie Warszawy.

Komunikacji z miastem nie było żadnej. Rzadko trafiała się furmanka czy samochód ciężarowy „na łebka”. Jedyny środek lokomocji stanowiły własne nogi. Toteż ojciec codziennie przemierzał dziesiątki kilometrów.

20 kwietnia zjawił się u nas najmniej oczekiwany gość, którego przybycie wywołało rodzinną rewolucję i spowodowało głęboki wstrząs. Przyjechała matka Janka, Zofia Tchórzyna. Myśleliśmy często o niej, co się z nią dzieje i czy wróciła już do siebie, na Zamojszczyznę. W to, że żyje, nie wątpiliśmy ani na chwilę. Że po wojnie zabierze Janka, zdawaliśmy sobie sprawę już od momentu, gdy rozpoznała go na zdjęciu w 1943 roku i przyjechała wówczas do nas w odwiedziny, nie spodziewaliśmy się tylko, że to nastąpi już. Ucieszyliśmy się ze spotkania, ale trochę sztucznie. Nie powiedziała nic na temat zabrania Janka, ale myśmy wiedzieli. Najpierw chyba wyczuł to Janek. Nie chciał się z nią przywitać, chował się za spódnicę babci. „To nie moja mama! To nie moja mama!”, krzyczał tupiąc.

Biedna kobieta rozpłakała się, my też tłumiliśmy łzy.

Tragiczne były jej dzieje. Gdy przewalił się front, wróciła natychmiast do rodzinnej wsi, do swoich Chomęcisk Małych koło Starego Zamościa. Niemieccy koloniści przenieśli jej chałupę kilka kilometrów dalej, aż na Borowinę. Mieszkając „na komornem”, chodziła „na wyrobek, na cudze”, do drugiej wsi, bo swego nie miała ani czym obsiać, ani czym obsadzić. Jej wieś była przez pewien okres terenem frontu. Pozostało po nim wiele śladów. Na jej polu leżało wiele niewypałów, a studnia zasypana była pociskami. Pewnego dnia, gdy wróciła z wyrobku, zastała dwie trumienki ze szczątkami obydwu synów rozerwanych przez minę. Nagle została sama. Córki w Niemczech, Jasiunio w ogarniętej powstaniem Warszawie — wyła z bólu, myślała, że oszaleje. Gdy usłyszała, że Warszawa wolna, że mieszkańcy do niej wracają, ruszyła „rzemiennym dyszlem” — piechotą, chłopską podwodą, pociągiem, czym się dało, po swego Jasiunia.

Smutna była teraz każda godzina. Mama starała się, jak mogła, opanować swoje uczucia, by ulżyć Tchórzynie i Jankowi. Tłumaczyła małemu, że prawdziwa mama przyjechała po niego. Zdobyła u pana Gregorczyka cukierki i czekoladę, dała Tchórzynie, żeby ułatwić jej pozyskanie względów Janka. Nie pomogło. Janek się po chłopsku zaciął. Cukierki i czekolada zostały nie tknięte. Gdy rodzona matka całowała go po policzkach, odpychał ją i wydrapywał ze złością każdy pocałunek. Serca nam się krajały, ale rozumieliśmy wszyscy, że Janek musi wrócić do swej matki.

24 kwietnia nadszedł moment rozstania. Mama przygotowała żywność na drogę, ojciec pomógł spakować łaszki Janka i zabawki. Wyruszyli na Dworzec Wschodni.

Ja zostałem z babcią i Bronkiem w domu. Babcia nie mogła sobie znaleźć miejsca, żadna robota jej nie szła. Ja też nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, wreszcie postanowiłem nanosić wody. Po napełnieniu wanny ległem kompletnie skonany i niebawem zasnąłem.

Jak opowiadał potem ojciec, szli na piechotę Solcem, Wybrzeżem Kościuszkowskim do niedawno otwartego mostu pontonowego, potem Ratuszową do Targowej, następnie do Kijowskiej. Janek przez cały czas nie odzywał się. Nie pomogły namowy na cukierki ani na czekoladę. Gdy nadszedł moment pożegnania, zaledwie zdobył się na objęcie ojca i mamy za szyję. Z całej siły opanowywali wzruszenie, ale Tchórzyna nie wytrzymała i rozpłakała się serdecznie. Odjechała z Jankiem pociągiem towarowym, do którego wagonów powstawiane były drewniane ławki. Rodzice wrócili bardzo późno, zgnębieni i zmęczeni.

Nadeszła wiosna. Któregoś dnia i ja wyruszyłem na miasto. Ta pierwsza wycieczka zrobiła na mnie niezatarte wrażenie. Opuszczony okop po reflektorze zdobytym przez naszych w dniu 1 sierpnia, spalona kopuła kościoła czerniakowskiego, a na cmentarzu kościelnym grób Wojtka Chróścickiego — przygnębiły mnie wystarczająco.

Wokół placu Bernardyńskiego leżały resztki powstańczych barykad. Dom na rogu Czerniakowskiej i Chełmskiej, gdzie w 1939 roku przekraczaliśmy ówczesną linię przerwania ognia, zawalony bombą, straszył zwieszającym się stropem. Czerniakowska, zabudowana po wschodniej stronie drewnianymi domami zamieszkałymi przez biedotę, teraz wypalona na całej niemal długości, z jezdnią zrytą pociskami i granatami, poprzecinana na wpół rozebranymi barykadami i powalonymi słupami trakcyjnymi sieci tramwajowej, stanowiła jedną wielką pustynię. Rzadko mijałem tu szabrowników wiozących na ręcznych wózkach jakieś futryny, klepkę podłogową czy też inne wydobyte z gruzów rupiecie. W murze otaczającym klasztor Nazaretanek szereg dziur po pociskach, po drugiej zaś stronie resztki murów komisariatu, z którego pozostały jedynie piwnice i kraty aresztu. Za Nowosielecką trzy cudem ocalałe domy, w których, uchodząc w 1939 roku z Sadyby, znaleźliśmy schronienie na chwilę, gdy artyleria niemiecka po zamknięciu pierścienia oblężenia rozpoczęła pierwszy nękający ogień. Dom na rogu Czerniakowskiej i 29 Listopada, w którym mieścił się za okupacji Soldatenheim, wysadzony w powietrze, stanowił płaską kupę gruzów. Ocalała nowoczesna kamienica za Stacją Pomp i położony zaraz za nią budynek szkolny. Mur otaczający teren portu czerniakowskiego był podziurawiony pociskami jak sito. Solec stanowił jedno wielkie gruzowisko, na którym sterczały szkielety zaledwie kilku budynków.

Na cyplu czerniakowskim, na przystani Klubu Wioślarskiego „Syrena”, stał podziurawiony kulami posąg syreny, bez miecza, zamiast którego jakiś dowcipniś wetknął jej w dłoń rózgę. Z daleka, spoza szkieletów ścian, widoczna była zawalona płyta mostu Poniatowskiego. Przy Zagórnej zachował się gmach szkoły ażurowy od otworów po pociskach. Za Zagórną, u wylotu Wilanowskiej, zobaczyłem nagle ludzi. Dużo ludzi. Okazało się, że w tym miejscu odbywa się przeprawa na Saską Kępę. Warszawscy piaskarze zamienili swe krypy na pasażerskie barki i za opłatą 5 złotych od łebka przewozili ludzi w obydwie strony, następną bowiem przeprawę stanowił most pontonowy, uruchomiony zresztą dopiero 28 marca. Łączył on wylot ulicy Karowej z Ratuszową. Nie poszedłem tam jednak. Skręciłem w Wilanowską do Czerniakowskiej.

I prawa, i lewa strona Czerniakowskiej to same gruzy aż do Książęcej. Gmach Zakładu Ubezpieczeń Społecznych podziurawiony pociskami, ale stał, natomiast zabudowania Gazowni przy Ludnej stanowiły na wpół wypalony szkielet. Czerwony dom na rogu Książęcej i Rozbratu wypalony w górnych kondygnacjach, w środkowej części był całkowicie zawalony od uderzenia bomby. Na południowej stronie Książęcej, gdzie znajdowała się fabryka karoserii „Steyer”, zbombardowana podczas okupacji przez lotnictwo radzieckie, widniały szczątki wypalonych magazynów. Po stronie przeciwnej sterczały również wypalone ściany Szpitala Św. Łazarza, poszerzonego przez Niemców w okresie okupacji o budynek szkolny niedaleko wylotu Książęcej na plac Trzech Krzyży. Otoczenie placu też zostało wypalone, a kościół z widocznymi fragmentami kasetonów zdobiących niegdyś wnętrze kopuły rozbity bombami. Na dziedzińcu Instytutu Głuchoniemych znajdował się powstańczy cmentarz z szeregami mogił, dalej ruiny kina „Apollo” i między Wiejską a Alejami Ujazdowskimi olbrzymi kompleks gruzów w miejscu, gdzie znajdowało się gimnazjum Królowej Jadwigi. Na ocalałych fragmentach murów napisy i tabliczki z nazwiskami tych, którzy znaleźli śmierć pod gruzami, informacje o poszukiwanych, pytania o losy, adresy poszukujących. Kamienice Nowego Światu po obu stronach aż do alej Jerozolimskich wypalone, ocalał tylko gmach BGK. Dalszy odcinek Nowego Światu to kotlina gruzów i szkieletów wypalonych domów. Cokół pomnika Kopernika stał pusty, ze śladami po kulach i odłamkach. Wśród walających się kamieni i cegieł zalśniło coś w słońcu. Schyliłem się i podniosłem płaski chropawy kawałek brązu. Ważąc go w dłoni, zastanawiałem się, skąd może pochodzić. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, że trzymam w ręku kawałek zniszczonego posągu. Z dziwnym uczuciem zawinąłem go w chustkę i schowałem do chlebaka — może to będzie jedyny ślad po posągu?

Kościół Św. Krzyża, postrzelany pociskami, ze zrujnowaną wieżą i bez figury Chrystusa, przetrwał jednak. Wszedłem do środka: wypalone stalle, boazerie w prezbiterium, kaplica Matki Boskiej koło ołtarza zrujnowana niemal doszczętnie, a na ścianach ślady po seriach broni maszynowej.

Ruch na Nowym Świecie i na Krakowskim Przedmieściu był duży. Przechodniów stanowili ludzie w łachmanach, czasem też ludzie elegancko ubrani, nierzadko wojskowi. Plac Zamkowy był pustynią gruzów. Zachowana konstrukcja dachowa Zamku tworzyła swoistą kratownicę nad ruinami Zamku. Stał tylko prawy jego narożnik, na który składały się jakby dwa klocki przesunięte pionowymi płaszczyznami w skos oraz ściana z oknami ze skrzydła wschodniego. Wejście na Świętojańską zagradzały resztki powstańczej barykady z płyt chodnikowych. Ulica stanowiła wąski kanion wypełniony gruzami. W miejscu, gdzie stała Katedra i kościół Jezuitów — góra gruzów, wśród których fragmenty kapiteli kolumn sprawiały wrażenie stosu klocków wysypanych z worka. Wejście na Rynek od strony Zapiecka znów zasłaniała niska barykada z płyt chodnikowych.

Wiedziałem już wówczas, że Antek walczył na Starym Mieście, że poległ tu Leszek Rossowski i Krzysiek Kamiński, że pełno tu grobów. Krążąc po ruinach, szukałem — może natrafię na jakiś ślad…, na ślad, którego przecież nie chciałem znaleźć. Błądząc po gruzach Starego Miasta, traciłem chwilami orientację, gdzie jestem. Na Kanonii wokół olbrzymiego leja rozrzucone były piszczele i kilkanaście czaszek ludzkich. Bomba musiała uderzyć w * dawny średniowieczny cmentarz. Nawet zmarłym przed setkami lat Niemcy naruszyli spokój.

Nowomiejska zawalona była gruzami do wysokości pierwszego piętra, tylko stare mury z basztą i mostem za-chowały się jakimś cudem. Przypomniała mi się wycieczka z rodzicami w 1938 roku, kiedy odsłonięto te mury. Mieliśmy wówczas z Antkiem żal do ojca, że nie chciał nam zafundować przejażdżki dyliżansem. Jakie to odległe czasy! W międzymurzu groby poległych. Przy bramie prowadzącej na Piekarską wanna wypełniona jakimś popiołem, a przy niej zbity z nie heblowanych desek krzyż. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to prochy ludzkie, bo wśród popiołów dostrzegłem nie dopalone kości. Zrobiło mi się niedobrze. Opanowywałem się z całej siły, bo przecież był to cmentarz. Wycofałem się szybko w kierunku domku kata. Za domkiem wszedłem przez otwór w murze do jakiejś piwnicy. Przysiadłem chwilę na kamieniach, żeby się uspokoić i zebrać myśli. Gdy wzrok przyzwyczaił się do półmroku, zobaczyłem, że piwnica jest zasypana do połowy gruzami. Światło wsączało się do wnętrza przez kilka na wpół zasypanych otworów okiennych „i większy w sklepieniu. Wśród zwałów cegieł leżały oparcia łóżek, porozrzucane w nieładzie materace i poprzewracane kubły. Spojrzałem w bok. Pod ścianą w nienaturalnej postawie, jakby zwinięty, leżał szkielet ludzki. f tu cmentarz, pomyślałem.

Wyszedłem na Kilińskiego. Wszędzie gruzy i zgliszcza. Po prawej stronie wypalone mury Ministerstwa Sprawiedliwości, a na dziedzińcu groby i trupy poległych. W powietrzu czuć było mdły zapach rozkładających się ciał. Wróciłem na Długą, przed gmach. Moją uwagę przykuły dwie marmurowe tablice, upamiętniające wzniesienie i przedwojenną odbudowę gmachu, na których pełno było napisów ołówkiem. Zrobiło mi się nagle gorąco i krew uderzyła mi do głowy. Jest ślad! Na lewej tablicy przeczytałem: „W tym szpitalu leżała Niunia Majewska, lat 18, noga amputowana, oraz Lala Zawadzka (pseudo „Irma”), również noga amput., proszę o wiad. Milanówek, ul. Podgórna 17, p. Laudański Ed.” Obok innym charakterem ktoś dopisał: „Wymienione rozstrzelane i spalone przez Niemców.”

Wiedziałem już, że Niunia Majewska nie żyje, wiedziałem również o śmierci Lali, ale w tej scenerii informacja ta robiła straszne wrażenie. Wiedziałem z listu ojca pisanego do Częstochowy z Warszawy, że Edek Laudański był już na Sadybie. To on prosił o wiadomości o Niuni i Lali na tablicach gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości, obchodząc po wyzwoleniu swe powstańcze szlaki.

Szedłem dalej wśród gruzów jak w transie. Cały czas myślałem o Niuni — stała mi przed oczami, tak jak by to było dziś, kiedy rok temu właśnie Edek robił w ogrodzie grupowe zdjęcie, na którym utrwalił kolejno od lewej: mnie, Antka, Kanię, Zbyszka Arcta, właśnie Niunię, Jurka Welze i Michała, brata Karny.

W kilka dni po mojej wyprawie na miasto spotkałem Edka na Sadybie. Ucieszyłem się bardzo. Czupurny, pełen brawury, doskonale wysportowany, był zawsze przywódcą sadybowskiej ferajny.

Pewnego dnia Edek zaproponował mi wspólny marsz na Solec. Poszliśmy znanym mi już szlakiem. Na samym przyczółku Edek pokazywał mi w morzu ruin, gdzie były stanowiska niemieckie, a gdzie nasze. W tym labiryncie resztek ścian, usypisk gruzów i lejów poruszał się jak po własnym mieszkaniu. Gdzieś między pomnikiem syreny a ulicą Zagórną zatrzymaliśmy się przed kilkoma zachowanymi ścianami, wśród których na wpół rozwalone schody prowadziły do piwnicy. Przed zejściem w dół, w poprzek postrzelanej kulami żelaznej balustrady, był rozciągnięty drut, na którym wisiał kawałek deski z napisem: „Uwaga, miny.” Edek przekroczył niefrasobliwie ten drut z tabliczką i zaczął schodzić w dół. Zdrętwiałem. „Edek, co robisz!”, krzyknąłem. „Daj spokój, ja sam tę tabliczkę zawiesiłem. Tu jest bezpiecznie”, odpowiedział. Jest i nie jest, pomyślałem. Zszedłem jednak za nim. W piwnicy leżały skrzynie po granatach i pancerfaustach, kilka materaców, jakieś butelki, zjedzony przez szczury plecak, a w kącie szpada fechtunkowa. Podniosłem ją z ziemi. Na gardzie widniał wygrawerowany napis: „Zawody szermiercze oficerów 1936, II Nagroda.” W jednej ze skrzynek leżała niewielka oksydowana rura z dwoma dziwnymi zawiasami i krótką żelazną klamką, a obok tej skrzynki jakiś czarny oksydowany kątomierz czy ekierka z libelą. Do ekierki przymocowane były dwa stalowe, również oksydowane pierścienie. Dalej dojrzałem kilka dziwnych granatów: na rękojeściach miały gwinty, tak jak pociski na pierścieniach wiodących po wystrzeleniu, czerepy w formie stożka, zakończone białą głowicą. Inne granaty, żółte cylindryczne, wyglądały jak cygara. Jedne cygara były dłuższe, drugie krótsze. W drugiej skrzyni znajdowało się kilka filipinek i niemieckich granatów trzonkowych, a obok urządzenie przypominające dużą maszynkę do mięsa. Była to maszyna dla elaboracji taśm do karabinu maszynowego. „Zbierajmy ten majdan”, powiedział Edek. „Ale co to jest?”, zapytałem. „Zbieraj, powiem ci w domu.” Wyładowaliśmy chlebak, wzięliśmy szpadę i ruszyliśmy na Sadybę. Po drodze zapytałem: „Po co nam to wszystko?” „Lubisz ryby? — odpowiedział pytaniem i dodał: — Będziemy głuszyć ryby.”

Na drugi: dzień przyszedłem do Edka. Objaśnił mi wszystko. Ta rura z klamką okazała się garłaczem. Zakładało się to na lufę karabinu, ów kątomierz z libelą na szyjkę kolby i karabin stanowił rodzaj granatnika. Do wnętrza garłacza, którego lufa była bruzdowana, wkładało się granat, a do komory nabojowej nabój z pociskiem o stalowym rdzeniu. Libela stanowiła celownik, na po-działce zaś kątomierza naniesione były odległości w metrach. Karabin opierało się o ziemię przy nodze i ustalając względem pęcherzyka powietrza w libeli odległość na podziałce, odpowiednio pochylało się karabin w stosunku do pionu. Donosił do 150 metrów. Zaimponowała mi ta broń. Granaty z białym łebkiem okazały się przeciwpancernymi. Krótkie cygara były przeciw piechocie, a długie to „flary” — rakiety na spadochronach oświetlające przedpole.

Nie mieliśmy jednak karabinu, żeby to wypróbować. Nie mieliśmy karabinu, ale mieliśmy zaprzyjaźnionego milicjanta, pana B. Jego też interesowała skuteczność garłacza, wziął więc karabin i poszliśmy na fort. Edek fachowo uzbroił karabin w garłacz i libelę, załadował odpowiednim nabojem, włożyliśmy granat w garłacz, ten przeciwpancerny z białym łebkiem. Edek przyklęknął, ustawił celownik i wystrzelił. Granat poleciał najpierw do góry, a potem opadł stromym torem, uderzając w rozbite bombami przęsło fortu. Słup ziemi, detonacja i krzyk. Właśnie z kazamaty wychodził mieszkaniec fortu, strażnik Pałka. O mały włos oberwałby odłamkami. Stropiliśmy się wszyscy i resztę granatów garłaczowych wyrzuciliśmy do fosy. Zachowaliśmy tylko rakiety.

Wieczorem popróbowaliśmy rakiet. Widok był fantastyczny. Rakieta przez kilkanaście sekund oświetlała całą okolicę. Pan B. trochę się speszył. W końcu karabin miał nie do zabawy. Przecież kilka dni temu jacyś bandyci napadli na komisariat, raniąc jednego z milicjantów. Jednakże mimo wszystko pan B. poszedł z nami następnego dnia „na ryby” z kolei. Gdy rzuciliśmy zza drzewa filipinkę do fosy, nie eksplodowała. „Za miękkie podłoże — stwierdził Edek. — To granat uderzeniowy.” Rwałem się do głuszenia. Rzuciłem Stielhandgranat, nie odczekując ani sekundy po wyrwaniu zawleczki. Po eksplozji wytrysnął z fosy słup wody, ale ryb nie było — wygłuszyły je niemieckie bomby. Przerzuciliśmy się więc na jezioro. Tam efekt był — kilkadziesiąt krasnopiórek i płoci. Dzięki konspiracyjnemu wyszkoleniu Antka i ja byłem nieco obeznany z materią pirotechniczną. Nie ruszałem żadnych wojennych pozostałości, które budziły wątpliwość. Może dzięki temu żyję i nie jestem kaleką jak wielu wówczas moich rówieśników. Jednakże przeżyłem raz moment strachu. Wędrując po forcie, znalazłem trochę plastyku i kilka spłonek detonujących w kazamacie, w której elaborowano granaty. Według powstańczego przepisu zmontowałem granat woreczkowy. Usadowiłem się na polach nad Wisłą, w leju po bombie, i odliczywszy sakramentalne 121, 122, 123…, do 128 czekałem na wynik. Bez skutku. Gdy wychyliłem się do połowy z leja, nastąpiła eksplozja. Całe szczęście, że był to sam ładunek, bez czerepu.

Przebywanie z Edkiem nie tylko imponowało mi, nie tylko dostarczało emocji. Dowiedziałem się od niego również wielu ciekawych rzeczy o Antku. Większość kolegów i koleżanek Edka walczyła w dwóch staromiejskich batalionach — „Zośka” i „Chrobry”. W Batalionie „Zośka” byli: Jacek Gwiżdż, Leszek Rossowski, Krzysiek Kamiński i starszy od nich Witek Morawski, a w Batalionie „Chrobry” — Niunia Majewska, Lala i Hanka Zawadzkie. Antek trafił do oddziału żandarmerii powstańczej majora Barry’ego właśnie z „Chrobrego”. Edek chciał, żeby Antek wrócił do „Chrobrego”, ale Barry okazał się nieustępliwy. Prośby i nalegania Edka skończyły się wreszcie tym, że wylądował na dobę w powstańczym areszcie. Szarża zawsze wygrywa.

Mimo że żandarmeria miała inne zadania, Antek zawsze rwał się do walki, zgłaszał się na ochotnika, a miał przy tym szczęście. Gdy poszli z odsieczą na ulicę Chłodną, Niemcy nakryli całą barykadę ogniem. Szturm wprawdzie został odparty, ale z oddziału Barry’ego, który przyniósł odsiecz, powróciło na kwatery tylko kilku — wśród nich Antek. Dwukrotnie konwojował niemieckich jeńców kanałami ze Starego Miasta do Śródmieścia. Walczył w rejonie Arsenału, Pasażu Simonsa i Banku Polskiego. Gdy w dniu 29 sierpnia odwiedził ranną Niunię Majewską w szpitalu na rogu Długiej i Miodowej, Niemcy zbombardowali szpital. Antek zleciał z pierwszego piętra na dół. Był potłuczony i ogłuszony, ale cały.

Po upadku Starego Miasta drogi Antka i Edka się rozeszły. Edek przeszedł na Powiśle Czerniakowskie, na przyczółek, skąd w drugiej połowie września z ranną Hanką Zawadzką przepłynął Wisłę.

Po rozmowach z Edkiem Stare Miasto stało się celem moich stałych wędrówek. Miodowa, plac Krasińskich, Długa, Nalewki, Tłomackie, plac Zamkowy, Senatorska, Bielańska, Daniłowiczowska, Hipoteczna, Kapucyńska — znów Senatorska, Miodowa, plac Teatralny. Dziesiątki innych staro- i nowomiejskich uliczek i zaułków. Wszędzie jakby gorące jeszcze gruzy i zgliszcza z barykadami, grobami, nie dopalonymi trupami poległych.

Na Miodowej, na wprost olbrzymiego gmachu z dwoma gankami (dawne Kolegium Pijarów), na środku jezdni leżała na wpół spalona olbrzymia piasta silnika samolotu. Nieco dalej, na rogu Długiej i Miodowej, ruiny powstańczego szpitala. W prawo, w poprzek Długiej, na wprost kościoła Garnizonowego, zasypany częściowo powstańczy okop. W wypalonym narożnym domu na placu Krasińskich i Długiej powyginane metalowe półki, a na ziemi popiół z nie dopalonymi kartkami papieru szeleszczącymi pod nogami jak jesienne liście. Tu było Archiwum Główne Akt Dawnych. Na wewnętrznym dziedzińcu groby z krzyżami i prowizorycznymi tabliczkami. Na krzyżach podziurawione kulami i odłamkami hełmy. Jeden z nich szeroki, z wcięciami jak miska osiemnastowiecznego cyrulika, „kapalin” niemieckiego Luftschutzu. Za Archiwum szkielet pałacu z arkadami podtrzymującymi jakimś cudem ocalałą kopułę. Basen przeciwpożarowy przed pałacem Krasińskich na wpół zasypany gruzem i niewypałami różnych pocisków i moździerzy salwowych. W ogrodzie Krasińskich okopy, rowy dobiegowe, leje po bombach i pociskach i znów groby.

Jeden z rowów dobiegowych prowadził w kierunku Barokowej, drugi w kierunku południowo-zachodniego narożnika ogrodu. Tam, u zbiegu Długiej i Nalewek, widniał z daleka ażurowy szkielet żelbetowej, wielokondygnacjowej, na wpół zawalonej budowli. To Pasaż Simonsa. Wśród zwałów gruzu, pomiędzy płytami rozbitych stropów krzyż z drewnianą tabliczką, informującą, że tu w dniu 29 sierpnia zasypany został punkt sanitarny i cała kompania Batalionu „Chrobry”. To tu zginęła Zosia Boczarówna. Wśród cegieł pogniecione zardzewiałe szyny do składania złamanych kończyn i resztki opatrunków. Takie same szyny w bunkrze na paliwo obok nalewkowskiego oddziału Straży Ogniowej, przy szerokim okopie. Budynek szkoły na Barokowej w połowie zawalony był bombą, a w połowie podziurawiony pociskami, ze śladami odłamków i kul w tynku. Ocalało tylko sgrafitto z wizerunkiem syreny na bocznej ścianie. Na rogu Długiej i Barokowej znów groby. Na małym placyku przed Hipoteką pryzmy zardzewiałych min moździerzowych. Wszędzie gruz, cegły, wśród których wydeptano już ścieżki.

W poprzek Daniłowiczowskiej, przy Bielańskiej, koło Banku Polskiego, barykada. Przed wejściem do Banku zardzewiały pocisk z działa czołgowego.

Kościół Kanoniczek na placu Teatralnym wypalony, bez tynków, i Ratusz z resztkami wieży. Naprzeciw szkielet kiosku i budka dyspozytora Miejskich Zakładów Komunikacyjnych. Na środku placu powyginana od kul i odłamków żelazna balustrada okalająca warszawski południk.

Na Senatorskiej, pomiędzy kościołem Św. Antoniego a pałacem Zamoyskich, szkielet Galerii Luksemburga. Wszędzie te same kaniony wypalonych ścian i morze gruzów.

Ogród Saski ze szkieletem palmiarni i potrzaskanymi koronami stuletnich drzew ział pustką.

Podczas tych pierwszych wędrówek po Starówce nie spotykałem ludzi. Dopiero w Śródmieściu panował ruch — furmanki z woźnicami ogłaszającymi kierunek jazdy, dziesiątki przechodniów. Ale i tu na każdym kroku ślady walk, gruzy i mogiły w podwórkach. Coraz częściej spotykałem też furmanki ze skrzynią, rzadziej trumną, a na skrzyni lub trumnie tabliczka z nazwiskiem i datą śmierci: VIII. 1944, IX. 1944 — były to pogrzeby ekshumowanych, Z końcem kwietnia i na Sadybie rozpoczęły się ekshumacje. Najpierw krążyły patrole Polskiego Czerwonego Krzyża, rejestrujące groby i spisujące dane z tabliczek. Potem kilkuosobowe ekipy przystąpiły do rozkopywania mogił. Ludzie w białych fartuchach i w gumowych rękawiczkach segregowali znalezione przy poległych przedmioty i dokumenty, opisywali je, fotografowali i składali do różnych pudełek. Ciała, złożone do prostych trumien, wywozili na cmentarze — do Wilanowa, na Czerniaków lub na Powązki.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 41

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Gdy nastał świt, wróciliśmy wszyscy do ojca, do naszych manatków. Ojciec poszedł szukać furmanki, a my z Wojtkiem penetrowaliśmy nastawnię. Budynek był podziurawiony pociskami. Podłoga wypaliła się na wylot, aż do piwnicy, z której wydobywały się kłęby dymu. Widocznie ktoś, chcąc się ogrzać, rozpalił na podłodze ognisko i spowodował pożar. Zaraz za nastawnią zaczynały się perony bez dachów, po których pozostała jedynie konstrukcja z żelaznych słupów, wyglądających jak rząd liter Y.

Niebawem wrócił ojciec. Furmanka czekała. Trzeba było tylko do niej dojść przez tory. Znieśliśmy manatki i załadowaliśmy się. Tak rozpoczęła się wędrówka do domu. Kołomyjską, Skalmierską i Sękocińską wyjechaliśmy na plac Narutowicza. Przypomniały mi się opowieści z 1939 roku o tym, jak właśnie tutaj miejscowa ludność zniszczyła pierwszy niemiecki czołg, który wdarł się do miasta. Pomyślałem równocześnie o ciotce Czekańskiej, o wujku Wacku, którzy tu mieszkali. Czy ocaleli? Dom ich był wypalony, a oni gdzie?

Tu z całą ostrością poczułem jakiś dziwny zapach, który nam towarzyszył od dworca. Zwróciłem na to uwagę ojcu. „To zapach zgliszcz i pogorzelisk”, wyjaśnił. Zapach ten towarzyszył nam potem przez wiele miesięcy.

Mimo że wokół były gruzy i zgliszcza, na ulicy panował ruch. W różne strony szli ludzie z torbami, plecakami, tobołkami, niektórzy ciągnęli obładowane sanki. Jechaliśmy kanionem wypalonych i zniszczonych domów ulicy Grójeckiej. Gdy zobaczyliśmy mur Zieleniaka, powiedziałem: „Ta sama droga, którą nas wygnano.” Skręciliśmy w Opaczewską, a następnie polnymi drogami wjechaliśmy w Rakowiecką. Tu ruch był jeszcze większy. Mijaliśmy dziesiątki przechodniów, furmanki, samochody wojskowe.

Wszędzie domy były wypalone. W murze otaczającym więzienie mokotowskie znajdował się olbrzymi otwór. Dojechaliśmy do rogu, skręciliśmy w Puławską, w kierunku Służewca. Spojrzałem na zajezdnię tramwajową: leżała w ruinie. Z domu, w którym mieszkali państwo Piotrowscy, pozostały szkielety wypalonych murów. Przy Puławskiej też domy były wypalone. U wylotu Rejtana tkwił na torach szkielet tramwaju. Koło kościoła Św. Michała skręciliśmy w Dolną. Ze względu na spadek drogi musieliśmy deską hamować tylne koła. Na wprost Konduktorskiej, po prawej stronie, dostrzegłem betonowe stropy jakiegoś budynku, zwieszające się płasko ku ziemi. Na rogu Chełmskiej minęliśmy na wpół rozebrane barykady i skierowaliśmy się w aleję Sobieskiego. Z lewej strony, spoza kościoła Św. Kazimierza, rysowały się kontury gruzów Domu Opatrzności Bożej. Na zakręcie torów kolejki wilanowskiej, koło fosy przy Forcie Legionów, znów resztki barykady. To ta, którą budował Jędrek. Zaraz za barykadą, po lewej stronie szosy, stał wrak samochodu. Dalej na horyzoncie widać było wypaloną kopułę kościoła czerniakowskiego. Wybojami ulicy Bonifacego zbliżaliśmy się ku Sadybie. Widoczny z daleka mur cmentarza czerniakowskiego posiekany był seriami broni maszynowej i odłamkami pocisków. Dom Jurka Sochackiego leżał całkowicie w gruzach, pozostały z niego tylko cudem ocalałe kolumienki ganku, smętnie stojące jak dwaj wartownicy. Jadąc Powsińską, zobaczyliśmy wreszcie nasz blok. Stał. Podziurawiony pociskami jak sito, bez dachówek, z połamanymi krokwiami, ale stał. Szkoła stanowiła stertę desek, z której wystawały dwa białe cylindry żelaznych pieców, ogrzewających niegdyś naszą klasę. Opuszczony fort i jego pusty dziedziniec pokryty lejami przypominał krajobraz księżycowy.

Wjechaliśmy na podwórko. Przed naszą klatką schodową, w miejscu, gdzie pogrzebaliśmy podczas powstania niemieckiego obergefreitra, widniał na wpół zasypany dół. Widocznie zabrali go Niemcy. Wrócił do swoich, tylko nie tak, jak o tym, biedak, marzył. Z prawej strony podwórka na mogile kobiety poległej w mieszkaniu państwa Krukowskich tkwił krzyż jak przed sześcioma miesiącami, a w głębi, pod zachodnim skrzydłem bloku, widoczna była mogiła babci Rossowskiej. Żegnały i witały nas groby.

W RUINACH WOLNEJ WARSZAWY

Nocowaliśmy u państwa Szczerkowskich. Nie mogłem się nagadać z Mirkiem. Nie widzieliśmy się przecież przeszło pół roku.

Na drugi dzień rano poszliśmy z ojcem do naszego mieszkania. Rzeczywiście przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. W każdym pokoju kupa śmieci z zamarzniętymi i zaskorupiałymi ludzkimi odchodami, książki porozwalane z powydzieranymi kartkami. Piec w jednym z pokojów rozebrany do połowy. Zakasaliśmy rękawy i zabraliśmy się do sprzątania.

Dopiero na trzeci dzień mogliśmy zamieszkać u siebie. Na szczęście przewody kominowe były w jakim takim stanie, mogliśmy więc palić w piecach i pod kuchnią. Na pierwszy ogień poszły śmiecie i gałgany, a potem skrzynia od tapczanu, ponieważ materac został wyszabrowany. Problem stanowiła woda, po którą trzeba było chodzić na drugą stronę ulicy Okrężnej, w sumie około 180 metrów tam i z powrotem plus schody na trzecie piętro.

Podstawę naszego wyżywienia przez te pierwsze dni stanowił „mój” roggen. Niebawem jednak na Sadybie pojawił się pierwszy sklep. Otworzył go pan Antoni Gregorczyk, który ocalał i wrócił. Można już było dostać chleb, margarynę, marmoladę, mleko i kartofle. Naszą walutę wymienną stanowiły przede wszystkim zdobyczne papierosy.

Mróz w tym czasie był niesamowity, więc zasób rupieci znajdujących się w mieszkaniu szybko się wyczerpał i mama kazała mi pójść poszukać, czy nie ocalało coś w piwnicy. Drzwi wejściowe do piwnic były szeroko otwarte. W futrynie po lewej stronie dostrzegłem otwór po kuli karabinowej. To od tej, którą skierował Niemiec do wnętrza piwnicy 2 września, pomyślałem. Korytarz był pusty. Nie było już łóżka polowego, na którym leżał powstaniec ranny w płuca, ani legowiska babci Jurka Sienkiewicza. Drzwi do wszystkich piwnic były też pootwierane. Na niektórych dostrzegłem napisy wykaligrafowane kredą: „Fahrradbunker, Feuerwehrgerate, Kraftstoffbunker…” — ślady po Niemcach. Za rurą wodociągową biegnącą pod stropem coś błysnęło. Zaświeciłem świeczką bliżej i sięgnąwszy ręką, wyjąłem nabój karabinowy w mosiężnej łusce. Na denku łuski znajdował się polski orzełek, litery DZ i cyfry 32 oraz 67 — polski nabój karabinowy. Czyżby pozostałość jeszcze 39 roku? A może któryś z rannych w ostatniej chwili 2 września, opróżniając kieszenie, włożył go za tę rurę? Ze wzruszeniem schowałem nabój do kieszeni.

W naszej piwnicy, po prawej stronie od wejścia, stał zawsze kufer. Mama wrzuciła za ten kufer sztucer ojca. Teraz nie było ani kufra, ani sztucera. Stała tylko skrzynia po pancerfaustach, a po zaśmieconej podłodze walały się jakieś rupiecie i sterczały skamieniałe od mrozu „wizytówki” niemieckich Kulturtragerów z pogniecionymi kartkami encyklopedii Orgelbranda z biblioteki ojca. W pralni podobny bałagan i podobne wizytówki Niemców. Pod oknem leżała kwadratowa zielona skrzynka od miny przeciwczołgowej, otwarta, pusta, bez zapalnika i trotylu, wynik ofiarnej pracy saperów. Przez otwór wykuty w ścianie podczas powstania przez naszego bohaterskiego dozorcę wszedłem do korytarza piwnicznego pod następną klatką schodową. Ten sam bałagan, te same śmiecie. Tak idąc, obszedłem piwnicami cały blok. Piwnica pod mieszkaniem pani Perlowej, pod klatką numer 1, należąca do pułkownika Chełmickiego, do połowy zasypana była gruzem. To po tym pocisku, co uderzył 1 września. Szczęście, że wówczas nikogo w niej nie było. W piwnicach pod klatką numer 7 znalazłem resztki opatrunków. Pozbierałem, co się nadawało do spalenia, i wróciłem do domu.

Refleksje, które mi się nasunęły po obejrzeniu piwnic, trwały dłużej niż czas, na który starczyło zdobytego tam opału. A mróz nie ustępował.

Gdy nazajutrz nie można już było wytrzymać z zimna w mieszkaniu, ojciec ni stąd, ni zowąd powiedział: „Maciek! Musisz iść do szkoły!” Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. „Do szkoły?!”, zapytałem. „Tak, do szkoły. Po drzewo.” Przypomniała mi się wtedy sterta desek, która pozostała po szkole. Zrozumiałem.

Nie przypuszczałem sześć lat temu, że szkoła może być szpitalem, a ławka szkolna chronić przed zamarznięciem. Gdy przyszedłem do rozwalonej szkoły, sterta desek była już niewielka. Nie pierwszy ojciec odkrył, że nasza szkoła może też pełnić funkcję składu opałowego. Wszedłem do klasy, a właściwie do miejsca, gdzie kiedyś była klasa. Wejście polegało na przekroczeniu resztek niskiej podmurówki. O ile kłopotliwsze było dotarcie do klasy jeszcze przed rokiem, kiedy parę minut po ósmej spóźniony musiał uważać, aby nie dostrzegł go nasz woźny, przemiły skądinąd pan Franciszek, i dla uniknięcia przykrego spotkania przechodzić przez szatnię i salę gimnastyczną, a teraz? Tylko biały piec wskazywał, gdzie była klasa.

Wybrałem kilka desek z resztek parapetu, kawałek pulpitu od ławki z wyrzeźbionym scyzorykiem sercem przebitym strzałą i za radą współszabrowników chyłkiem pobiegłem do domu, bo podobno milicjanci nie pozwalali rozbierać szkoły, a komisariat był naprzeciwko, w bloku. W ciągu kilku dni po szkole pozostała tylko podmurówka i dwa okrągłe żelazne piece.

Potem przyszła kolej na resztki słupów telegraficznych, nie dopalone futryny i klepkę podłogową w sąsiednich zrujnowanych willach.

Wędrowałem wówczas w poszukiwaniu drzewa po całej Sadybie. Willa, w której podczas powstania znajdowała się Komenda Placu, zawalona była bombą aż do piwnic. Willa stryja, pani Czosnowskiej, państwa Bagińskich, Wasilewskich i Jacuńskich, podobnie jak willa pani Tapero-wej, gdzie za okupacji była tajna drukarnia, wypaliły się do szczętu. Barykada przy moście była częściowo zasypana. Pomiędzy Okrężną a Ojcowską, na polu niedaleko miejsca, gdzie znajdowało się stanowisko naszego cekaemu, stała samotna mogiła z krzyżem i tabliczką z kawałka deski. Na tabliczce wyczytałem: „Tadeusz Malinowski, strz. «Bogdański», poległ 2.IX.44.”

Pomyślałem znów o Antku. Gdzie on teraz jest? Pan Tadeusz był jego nauczycielem. Za okupacji uczył go matematyki i fizyki. Ni stąd, ni zowąd przyszła mi na myśl zwrotka Maratonu Ujejskiego:

…w nagłej potrzebie, dla kraju posługi

rzucano skarby, warsztaty i pługi,

nawet uczniowie swych mistrzów odbiegli…

Uczniowie czy mistrzowie, zastanawiałem się. Nie, lepiej o tym nie myśleć. Za wszelką cenę nie pamiętać zakończenia zwrotki.

Na pętli tramwajowej widniały leje po pociskach i leżały niewypały. Na Morszyńskiej za mostem, na wprost Straży Ogniowej, naprzeciw fortu, częściowo w jezdni, a częściowo w skarpie fosy znajdowały się dwa olbrzymie leje po bombach, a wokół nich porozrzucane jakieś deski i kawałki blachy. To schron, w którym zginęli ułani „Jelenia”.

Fort i dziedziniec fortowy były puste. Wśród znanych mi lejów po bombach leżały niewypały i resztki szkieletów końskich. W kazamacie, w której zostało zasypane dowództwo, nie było już poległych. Leżeli chyba w tej długiej zbiorowej mogile na wprost bloku, po lewej stronie jezdni, obok szkoły.

W warsztacie rusznikarskim nie znalazłem wiertarki, nie było również kuźni polowej, pozostały jedynie półfabrykaty magazynków do stenów.

W jezdni Goraszewskiej pomiędzy Waszkowskiego a Godebskiego widniał olbrzymi lej, a żelazny parkan przed willą na rogu Waszkowskiego był wygięty i poszarpany. Na dnie leja leżał „kwiat” od moździerza salwowego. Po moście na Jeziorze Czerniakowskim pozostały jedynie kikuty opalonych pali.

Wróciłem do bloku. Na cmentarzyku w ogródku generałowej przybyło kilka mogił, których 30 sierpnia nie widziałem.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 40

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Warszawa wygląda strasznie. Widok, jaki ma się przed oczyma, nie da się opisać. Kępa jest tylko uszkodzona przez pociski artyleryjskie. Chałupa Mamy ucierpiała najwięcej. Najgorsze, że pod okiem wszystkich rozkradają, co się tylko da. Okna i drzwi już rozkradziono. Na co teraz kolej przyjdzie, trudno powiedzieć. Dom nie nadaje się zupełnie do zamieszkania. Najwięcej uszkodzony jest dom Wuja Józia. Chałupa Babci stoi. Tyle na razie o Kępie. Poza tym nie byłem jeszcze nigdzie. W domu pani Jaroszyńskiej wątpię, aby coś ocalało. Piwnice są opróżnione, a w jednej jest wykopany dołek, tak jak by ktoś coś odkopywał. W Warszawie tanieje. Słonina jak przyjechałem, kosztowała 380, teraz 280 złotych. Chleb ciemny 2 kg 60 złotych. Papierosy sprzedałem (na razie 300 sztuk) po 150 za 100. Teraz staramy się coś zorganizować, aby móc rozpocząć jakieś roboty przy odbudowie. Przyjadę prawdopodobnie nie wcześniej jak za jakieś 10 dni. Tyle tu jest do dokonania, a wiesz, Kochanie, jakie trasy trzeba robić. Zaraz po przyjeździe chciałbym Was zabrać do Warszawy. Najgorsze jest z drogą, gdyż marsz na piechotę od dworca głównego na Sadybę, do tego z bagażem, jest rzeczą niezwykle uciążliwą. Błoto na ulicach takie, że trudno sobie wyobrazić (dziś mamy drugi dzień odwilży). Ruch na mieście większy niż w Częstochowie. Handel odbywa się wszędzie. Nawet w gruzach domów już gotują i wydają obiady domowe. Żywności w bród. Nawet można kupić kawior rosyjski. Sklepy zawalone żywnością.

Gdyby pani Sochacka chciała, to mogłaby przyjechać do Warszawy i zamieszkać u nas w mieszkaniu. Pracę można tu dostać. Musisz tylko dać pani Sochackiej kartkę do pani Szczerkowskiej z prośbą o wydanie kluczy do naszego mieszkania. U pani Karnawalskiej będę w przyszłym tygodniu. Jeżeli jest tam do czego wrócić, bo pracę to pani Karnawalska dostanie wszędzie w jakimś urzędzie, których jest pełno i które rosną jak grzyby po deszczu…”

List ten ucieszył mnie bardzo. Więc jest nadzieja, że Antek żyje! Jak się spotkamy, musi mi opowiedzieć wszystko szczegółowo. Tylko mama żachnęła się na ojca po przeczytaniu listu i zaraz siadła do pisania:

„Jestem przerażona, że nic nie dowiedziałeś się o Antku, a to przecież najważniejsze. Czy Edek nic o Antku nie wie? Poza tym mieszkanie trzeba jakoś zabezpieczyć. Nic nie piszesz o Meli i czy Genia Molak z Wami pojechała. Dlaczego tak długo tam musisz siedzieć? Nie piszesz, kogo widziałeś na Kępie i czy tam mieszkają? Trzeba koniecznie zasięgnąć języka o Antku. Niemożliwe, żeby nie znalazł się ktoś, kto go później widział. U nas wszystko w porządku. Do wyjazdu do Warszawy jesteśmy całkowicie przygotowani…”

Wkrótce po liście mamy przyjechał ojciec. Niestety, na żaden ślad Antka nie trafił. Pytaniom z naszej strony a opowieściom ojca nie było końca. Wieść o jego przyjeździe rozbiegła się natychmiast po znajomych. Przyszły panie Michalkiewiczowa z Wojtkiem, Sochacka i Jaroszyńska. Od nowa zaczął opowiadać, co zastał w Warszawie. Pani Michalkiewiczowa z Wojtkiem i pani Jaroszyńska zdecydowały, że jadą razem z nami. Córka pani Jaroszyńskiej, Elżbieta, miała jeszcze zostać w Częstochowie ze względu na stan zdrowia.

Od chwili tej decyzji wszyscy „przestępowaliśmy z nogi na nogę”. Do wyjazdu od dawna byliśmy gotowi. Teraz najistotniejszą kwestią było dostanie się do pociągu.

Podczas pobytu w Warszawie ojciec zarejestrował się w Wydziale Odbudowy, uzyskał więc w Częstochowie zaświadczenie, że wraca do pracy. Zawierało ono ważny dla nas zwrot: „Wszystkie władze wojskowe i cywilne proszone są o udzielenie wymienionemu poparcia i pomocy.”

Załącznik do tego dokumentu stanowiła biało-czerwona opaska z pieczęcią.

5 marca w Zarządzie Miejskim Częstochowy na dwujęzycznym, polskim i rosyjskim, dokumencie otrzymał ojciec również zezwolenie na przejazd pociągiem z rodziną, ważne do 25 marca, ale tego samego dnia poszedł na dworzec, do dyżurnego ruchu, aby się zorientować, kiedy moglibyśmy wyjechać do Warszawy. Stałego rozkładu jeszcze nie było. Ze względu na tajemnicę wojskową wiadomości o nadejściu pociągów podawano w ostatniej chwili. Żeby się zabrać, trzeba cierpliwie czekać na dworcu, aż jakiś pociąg nadejdzie. W tej sytuacji sprawa wyjazdu nie była dla nas łatwa. Bronek miał dziesięć tygodni, dziadek i babcia Zosia zniedołężniali, Janek malutki, a mama w nie najlepszym stanie zdrowia. Ponadto liczbie osób odpowiadała liczba tobołków nędznego dobytku i dwa duże kartony papierosów oraz worek roggenu, niezwykle cenne w naszej sytuacji. Już sama droga na dworzec nastręczała szereg trudności, jednakże zdecydowaliśmy się iść nazajutrz.

Przy naszej ulicy, na wprost szpitala, jeden z mieszkańców Częstochowy miał ukryty starannie samochód osobowy. Był to stary fiat z lat dwudziestych. Parę dni temu widzieliśmy, że go uruchamiał. Znaliśmy go z widzenia. Wiedział, że jesteśmy z Warszawy. Kiedyś, jeszcze za okupacji, idąc razem ulicą, rozmawialiśmy z nim. Wspólnie z ojcem snuli wnioski na temat rychłego końca Niemców. Teraz zaszliśmy do niego. Ojciec poprosił o przewiezienie bagaży, mamy z Bronkiem, Janka i dziadka z babcią na dworzec, zaznaczając oczywiście, że pomoc nie byłaby bezinteresowna.

Do samochodu nie było benzyny, ale ów pan miał wóz i konia i zawiózł nas na dworzec. O honorarium nie chciał słyszeć. Cieszył się, że mamy do czego wrócić. Na pożegnanie życzył odnalezienia Antka. Dziękowaliśmy naszemu nieznanemu z nazwiska przyjacielowi najserdeczniej.

Dzień był niezwykle mroźny, około 18 stopni poniżej zera. Na dworcu, zgodnie z umową, czekała już pani Michalkiewiczowa z Wojtkiem i pani Jaroszyńska. Rozłożyliśmy manatki na peronie, a ojciec poszedł do zawiadowcy. Tłok na dworcu i na peronach był olbrzymi. Wszyscy pragnęli powrotu do miejsc swojej tęsknoty, jeżeli tak można powiedzieć, bo przecież wielu z nich nie miało już ani domostw, ani rodzin. Teraz na dworcu stanowili tłum opanowany jak my jedną myślą: dostać się do pociągu.

Na dalszym peronie stał pociąg wojskowy zdążający w kierunku frontu. Na naszym — kręciło się też kilku radzieckich żołnierzy. Jeden z nich zwrócił moją szczególną uwagę, gdyż jego broń stanowiła powstańcza błyskawica.

Ojciec wrócił niebawem z dobrymi wieściami. Dyżurny ruchu, któremu przedstawił naszą sytuację, obiecał, że udostępni nam pocztowy brankard. Zastrzegł się jednak, że nie może zagwarantować dostania się do wnętrza wagonu, ponieważ tłum będzie walczył o każde miejsce. Doradził, żebyśmy zaczekali, aż tłum zaatakuje wagony, i dopiero po chwili zgromadzili się przy zamkniętym brankardzie, który on znienacka otworzy. Będzie to ostatni wagon w składzie. Pociąg miał nadjechać niedługo. Odetchnąłem z ulgą, nie wierzyłem bowiem, że wobec kłębowiska ludzkiego na peronach dostaniemy się do pociągu.

Po półgodzinie dał się słyszeć świst lokomotywy i długi sznur staroświeckich wagonów wtoczył się na peron. Gdy stanął, to, co nastąpiło teraz, przekroczyło wszelkie moje wyobrażenia. Masa ludzka, zbita na peronie, rzuciła się do okien i drzwi, przewracając i tratując wszystko, co po drodze. Koło nas przerzedziło się trochę, zaczęliśmy więc przesuwać manatki w kierunku brankardu. Widząc to niektórzy ludzie z tłumu, którzy byli najdalej od ścian wagonów, zaczęli się do nas zbliżać. Gdy znaleźliśmy się przed brankardem, zawiadowca obserwujący nas z okna wybiegł z dyżurki i błyskawicznie otworzył wagon. W tym momencie tłum zaatakował. Tylko mama z Bronkiem i Jankiem zdążyli wsiąść i wejście było już oblężone. Znajdowaliśmy się jednak tego wejścia najbliżej. Razem z Wojtkiem i ojcem, ponad głowami wdzierających się do wnętrza ludzi, wrzucaliśmy do środka nasze manatki. Całej tej kotłowaninie towarzyszyły lamenty, krzyki i przekleństwa. Przekrzykując ten tumult, nawoływaliśmy się wzajem i stwierdziliśmy, że jesteśmy w wagonie wszyscy. Udało się! Byliśmy razem, jednakże tak stłoczeni, że nawet o schyleniu się nie mogło być mowy, nie mówiąc już o siedzeniu. Gdzie, w którym miejscu, pod czyimi nogami są i czy w ogóle są nasze tobołki, nie wiedzieliśmy.

Niebawem pociąg ruszył. Warunki podróży były okropne z powodu ciasnoty. Gorsze niż przed pół rokiem, kiedy wieziono nas z Pruszkowa. Jednakże dziś wszystkich radowała jedna myśl: jedziemy do Warszawy.

Dopiero po dobrej godzinie udało nam się jako tako „przerolować” w tłumie, żeby znów stanowić rodzinną gromadkę. Udało się też mimo tłoku ściągnąć nasz dobytek w pobliże naszych nóg, a nawet zorganizować jakieś możliwości „półsiedzenia” dla mamy z Bronkiem na ręku, na zbudowanej z wielkim wysiłkiem piramidzie z bambetli.

Pociąg jechał powoli, zatrzymując się co jakiś czas na stacjach, których nie mogliśmy rozszyfrować. Wysiąść nikt nie mógł i nie chciał z obawy o utratę miejsca. Na każdej zresztą stacji wagon był szturmowany. Zrobiło się strasznie duszno. O wyjściu za tzw. potrzebą nie mogło być mowy. Myśmy z Wojtkiem i Jankiem rozwiązali ten problem w sposób prosty: napełnialiśmy butelki po kawie, które na początku podróży opróżniliśmy, Bronek zaś miał gąbczaste pieluchy. Mama przewidziała, że z przewinięciem mogą być kłopoty. Całe szczęście, że wyjechaliśmy głodni.

Niewątpliwie sytuacja, w jakiej wszyscy się znajdowaliśmy, nie dawała poczucia godności właściwej ludziom wolnym. Chęć podreperowania tegoż poczucia stwarzała wręcz groteskowe sceny. Między innymi babcia Zosia przypomniawszy sobie, że była damą, zaczęła prowadzić z panią Jaroszyńską francuską konwersację, jak w salonie za przedwojennych czasów, Drażniło to mamę, nie mówiąc już o jednym z robotników, któremu trajkotanie babki działało na nerwy. Nas z Wojtkiem też strasznie śmieszyło, ale nie mieliśmy odwagi strofować babci. Zrobił to za nas ojciec.

Zapadał zmierzch. Teraz znowu jedna myśl nurtowała wszystkich: jak wysiądziemy w Warszawie, gdy tłum jadący w innym kierunku zaatakuje pociąg.

Nadeszła noc. Zaczęliśmy przysypiać, mimo że byliśmy w pozycji stojącej, gdy pociąg zatrzymał się i ktoś krzyknął: „Warszawa, wysiadać!”

Obawa, czy uda się wysiąść, nim tłum ruszy na pociąg, spowodowała, że wszyscy napierali na wyjście, niektórzy skakali na oślep, padając w śniegu.

Wzdłuż torów czerniły się szeregi ludzi. Z daleka widać było ogniska. Ale te szeregi stały nieruchomo. To wojsko! Byliśmy uratowani. Okazało się, że nasz pociąg został przeznaczony dla polskiego wojska jadącego na front.

W drzwiach na wpół opróżnionego wagonu ukazał się oficer w polowej rogatywce. Gdy zaświecił latarką i zobaczył naszą gromadkę, odwrócił się i krzyknął: „Czterech do mnie! — Po chwili dodał: Chłopaki! Pomóżcie się warszawiakom wyładować.” Dwaj żołnierze wskoczyli do wagonu, a dwaj pozostali przed wagonem odbierali manatki i pomagali nam wysiadać. Gdy mama stanęła w drzwiach, trzymając na rękach Bronka zakutanego w koc jak tobołek, wyciągnęło się kilka par rąk. Żołnierz, który wziął Bronka, gdy zorientował się po kwileniu, że trzyma na ręku dziecko, zaczął go delikatnie kołysać tuląc do munduru. „Boże, jaki to robaczek”, powiedział. Był bardzo młody, miał może osiemnaście lat.

Na dworze panował siarczysty mróz, niebo skrzyło się gwiazdami, śnieg skrzypiał, gdy szliśmy. Żołnierze, każdy biorąc po dwa tobołki, odprowadzili nas do jakiegoś niewielkiego budyneczku tuż przy torach, przy którym dogasało ognisko. Złożyli nasz dobytek na kupę, zasalutowali i odeszli żegnani serdecznie. „Niech was Bóg prowadzi”, powiedziała babcia. Odprowadzałem ich wzrokiem cały czas, aż znikli za wagonami. Dla nich wojna się nie skończyła. Ilu ich jeszcze zginie?

Zgromadziliśmy się wokół dogasającego ogniska. Budyneczek, przy którym się ono paliło, był starą nastawnią kolejową. Ściany miał całe, ale we wnętrzu dogasał jakiś ogień. O wejściu do środka nie było mowy. Przycupnęliśmy na tobołkach. Za torami dostrzegłem dwa znane mi cylindry zbiorników gazowych. Byliśmy na Woli, na Dworcu Zachodnim, w tym samym miejscu, skąd wywożono nas przed sześcioma miesiącami. Błędne koło tułaczy zamknęło się…

Wojsko niebawem odjechało, pasażerowie naszego pociągu rozeszli się gdzieś w mroku, byliśmy sami na pustych torach. Na możliwość zdobycia furmanki musieliśmy czekać do rana. A tymczasem mróz wzrastał, ognisko ledwo się tliło, bo nie mieliśmy czym podniecić ognia. Było mi zimno, a jednocześnie chciało mi się okropnie spać, lecz mama nie pozwalała zasnąć. Dziadek jednak zaczął drzemać, Janek również. Co chwila trącaliśmy obydwu, to dziadka, to Janka, budząc ich. Baliśmy się, że mogą zamarznąć.

Nieco w lewo od zbiorników gazowych rysowały się kontury parowozowni, w której oknach migały jakieś światła. Musieli tam być ludzie, musiał być jakiś ogień, a może to dogasający pożar jak w naszej nastawni? Ojciec wyruszył na rozpoznanie. Wrócił niebawem w towarzystwie mężczyzny z biało-czerwoną opaską i karabinem na plecach. Był to milicjant pełniący służbę na dworcu. Przeprowadził nas do parowozowni. Ojciec pozostał przy nastawni, pilnując naszego dobytku.

Na środku parowozowni płonęło ognisko, wokół którego jacyś ludzie grzali się. Jeden z mężczyzn od czasu do czasu podrzucał do ognia klepki podłogowe i deski, których cały stos leżał naszykowany obok. Rozsiedliśmy się na jakichś skrzynkach. Dziadek i Janek natychmiast zasnęli, a mama odważyła się na błyskawiczne przewinięcie Bronka przy pomocy babci Karolci. Ja z Wojtkiem co pewien czas kursowałem między parowozownią a nastawnią w obawie, żeby ojciec nie zasnął i nie zamarzł przy tobołkach. Ojciec nas przepędzał, bo bał się z kolei, żebyśmy się nie poprzeziębiali, ale sprawdzaliśmy go dalej. Tak minęła nam pierwsza noc w wyzwolonej Warszawie.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 39

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

W domu zastałem stryja. Zjawił się u nas niespodziewanie. Przyjechał z Krakowa na parowozie za pół litra bimbru. Kilka dni temu urodził mu się syn, Andrzej (o dwa miesiące przed terminem).

Losy stryja w ostatnich dniach sierpnia nie były nam znane. Gdy Niemcy wkroczyli na Sadybę, stryjowi i kilkunastu żołnierzom udało się rozmundurować i uciec. Pozostawiając broń na stanowiskach, w oknach, wyszli z tobołkami w grupie uciekinierów w kierunku Ojcowskiej i przez Wilanów na Piaseczno. Dzięki temu ominęli fort i Pruszków. Na trzeci dzień, idąc szosą w kierunku Piaseczna, stryj został zatrzymany przez żandarmów jako bandyta. Gdy go legitymowano i rozpytywano, do żandarmów podszedł jeden ze stojących w pobliżu żołnierzy niemieckich, który cały czas przyglądał się bacznie stryjowi. Jego twarz wydała się stryjowi dziwnie znajoma. Nagle zdrętwiał. Ten żołnierz to przecież jego niedawny jeniec, wzięty w bagnach na tyłach Okrężnej. Dla stryja stało się jasne, że teraz nadszedł koniec. Żołnierz odwołał jednego z żandarmów na bok, rozmawiali przez chwilę jakby sprzeczali się, zapalili papierosy, a stryj stał pod skierowaną w twarz lufą bergmanna. Wreszcie żandarm podszedł znów do stryja i kazał mu odejść. Oddalając się powoli szosą w kierunku Piaseczna, stryj czekał na strzał. Strzał nie padł.

Z Piaseczna udało się stryjowi dotrzeć do majątku jednego z przyjaciół, do Sędziszowa.

Moment wyzwolenia zastał stryja w wiejskiej chałupie, w drodze ze Skawiny do wsi, w której mieszkał z rodziną.

Niemców w okolicy nie było. Docierały tu tylko odgłosy detonacji zbliżającego się frontu. Stryj wracał ze szpitala, gdzie leżała stryjenka. Ponieważ zmarzł, zaszedł rozgrzać się do stojącej na uboczu chałupy. Zasiadł przy stole, a gospodyni postawiła mu szklankę bimbru. Nagle w pobliżu zaterkotał karabin maszynowy, padło kilka pojedynczych strzałów i po chwili do chałupy weszło trzech rosyjskich żołnierzy. „Germanca niet?”, zapytał jeden. „A niet!”, odpowiedział stryj. Krótkie serdeczne powitanie i żołnierze zaproszeni przez gospodynię zasiedli do stołu. Gdy wznieśli toast: „Za pobiedu!”, stryj dostrzegł przez okno sylwetki kilku przekradających się Niemców. Trącił jednego z Rosjan w ramię i powiedział szeptem: „Wot i German-cy.” Starszyna nie wstając z krzesła, chwycił leżącą na ławie pepeszę i przez szybę okienną wyładował całą serię. Gospodyni podniosła lament, a żołnierz, odkładając pepeszę, powiedział: „Wot i Germancow niet. Tiepier jeszczo za pobiedu!” Za zniszczoną szybę jeden z Rosjan przyprowadził gospodyni niemieckiego „trofiejnego” konia.

Stryj miał fantazję i dar opowiadania. Nie wiem, czy tak się zdarzyło w istocie, w każdym razie słuchałem opowiadania z rozdziawionymi ustami. Stryj wpadł tylko na jeden dzień dowiedzieć się, co słychać, zorientować się w sytuacji i możliwościach powrotu do Warszawy. Częstochowa była przecież bliżej.

Teraz codziennie wychodziłem na miasto. Usiłowałem sprzedawać zdobyczne papierosy. Nie szło mi, ale zawsze zarobiłem trochę grosza na jedzenie. Mogłem też do woli gapić się na wszystko. Coraz więcej ludzi wracających z tułaczki i obozów zatrzymywało się w Częstochowie. W tłumie przechodniów widać było nierzadko ludzi w łachmanach i w pasiakach. Były to postacie-szkielety. Na niektórych pasiakach rzucały się w oczy różnokolorowe kokardki w barwach francuskich, włoskich, jugosłowiańskich. To więźniowie z różnych obozów koncentracyjnych szukali drogi do swoich domów. Najwięcej jednak było pasiaków z czerwonymi trójkątami z literą „P”.

Pewnego dnia wracając do domu, zastałem miłego gościa. Odnalazła się ciotka Mela. Lubiłem ją zawsze bardzo. Była nie sama, przyszła z Genią (dla mnie panią Genią) Molak, jedną z naszych dalszych sąsiadek z Sadyby. Wracały ze Śląska.

Z ciotką rozstaliśmy się w dniu 1 sierpnia rano. Ojciec nie zdążył jej uprzedzić o wybuchu powstania. Zastało ją w Śródmieściu. Usiłowała przedrzeć się do nas. Ostatecznie utkwiła w kamienicy przy ulicy Czerniakowskiej 204 i tam została do końca. Przeszła Pruszków i Wywieziono ją do pracy u Bauera koło Brzegu na Śląsku. Teraz chciała za wszelką cenę dostać się do Warszawy. Ta sama myśl ożywiała panią Genię. Jej rodzinę również rozdzielili Niemcy w Pruszkowie. Ojca zabrali chyba do jakiegoś obozu. Był to miły i dobry człowiek. Pamiętam, że nigdy nie tracił humoru. Miał na Sadybie skład opałowy i często tam posyłała mnie mama po drzewo, brykiety lub lofiks. Niestety, nie wrócił — jak szewc Bronisław Burno, cukiernik Czesław Kmiecik oraz nasi najbliżsi sąsiedzi, inżynier Konstanty Rago i pan Kazimierz Topczewski, i wielu, wielu innych.

Parę dni potem odbyła się u nas „narada wojenna”. Były też panie: Michalkiewiczowa, Sochacka i Jaroszyńska. „Obrady” toczyły się na temat, kto, kiedy i jak wraca do Warszawy. W tym zgromadzeniu ojciec był jedynym mężczyzną. Oczy wszystkich zwróciły się więc na niego. Miał najpierw pojechać sam.

Zaopatrzony w zezwolenie władz miejskich, w bimber i nasze zdobyczne papierosy jako walutę oraz w dziesiątki zleceń od pań Michalkiewiczowej, Jaroszyńskiej i Sochackiej, wyruszył wreszcie ojciec do Warszawy. Byli z nim jeszcze dwaj znajomi warszawiacy. Ciotka Mela i pani Genia też dołączyły do nich.

Baliśmy się wprawdzie o ojca, przecież jeszcze trwała wojna, Niemcy mogli zbombardować pociąg. Chodziły też plotki o niedobitkach esesmanów, włóczących się i atakujących Polaków, nie chcieliśmy jednak dłużej pozostawać w Częstochowie. Warszawa była wolna.

Gdy wracałem z dworca po odjeździe ojca, zauważyłem przy słupie z ogłoszeniami gromadę ludzi. Zatrzymałem się. Plakat głosił, że „4 lutego o 10.30 odbędzie się na Jasnej Górze nabożeństwo dziękczynne za oswobodzenie Narodu Polskiego od Niemców”.

Wyjazd ojca, perspektywa szybkiego powrotu do Warszawy tak mnie absorbowały, że wszystko inne przestało być ważne i interesujące. Niewiele też z tego okresu zapamiętałem. Tylko jedno zdarzenie wryło mi się w pamięć. Po raz pierwszy od sześciu lat poszedłem do kina.

Filmy z przedwojennych, dziecinnych lat przesłoniła najpierw królewna Śnieżka i krasnoludki. Przeżywałem wówczas ten film bardzo. Na wycieczce zuchowej z Antkiem w lesie koło Tłuszcza szukałem nawet krasnoludków, ale od 1 września 1939 roku przestałem w nie wierzyć. Teraz oglądałem radziecki film Niemcy pod Moskwą. Również bardzo go przeżyłem. Nie potrzebowałem jednak wysilać wyobraźni jak przed sześcioma laty. Wszystko było dla mnie proste, jasne i znajome. Gdy na filmie radziecki żołnierz przykładał się do cekaemu, przed oczami stawał mi obraz samotnego powstańczego karabinu maszynowego na przedpolach ulicy Okrężnej.

W kinie „Bałtyk”, gdzie poszedłem wraz z babcią, spotkałem kolegów ze szkoły na Krótkiej. Przyszli na film, jak za przedwojennych czasów, parami, z nauczycielem historii. Siedzieliśmy niedaleko od siebie. Kolega, z którym właśnie o kino się biłem, zaczepił mnie: „No i co, Maciek, już świnie nie siedzą w kinie? Kiedy wracasz?” Do szkoły wówczas — wobec rychłego powrotu do Warszawy — już nie chodziłem. A ponadto po wyjeździe ojca byłem jedynym mężczyzną w domu.

Tego dnia przyszedł list od pani Ireny Symonowiczowej:

„Przez cały czas nie mogłam znaleźć adresu państwa. Byłam w kontakcie z panią Szczerkowską, ale i ona nic nie wiedziała. Po wyjeździe z Pruszkowa miałam wyrzuty sumienia, że nie trzymaliśmy się razem, ale już na forcie usadowiliśmy się oddzielnie, oddzielnie wyszliśmy, a potem z Pruszkowa. Byłam już taka zrezygnowana, że moją główną troską było jak najszybsze wydostanie się z obozu. Widziałam, że po rozstaniu się z panem Bronkiem nie ma Pani ochoty ruszyć dalej (i może dobrze się złożyło). I gdy tylko padła wiadomość: transport, ruszyłyśmy przed siebie, żeby tylko prędzej z tego gnojowiska. Nie dawało mi spokoju sumienie, że nie pociągnęłyśmy Pani ze sobą. Jest mi przykro bardzo, że nie odnaleźliście się jeszcze z Antkiem. Może teraz, gdy zakończą się sprawy wojenne, będzie łatwiej skomunikować się. Ani na chwilę nie przypuszczam, że mu się coś stało. Miałam lekcje w młynie, więc mam trochę mąki. Kto rok temu przypuszczał, że takie zmiany zajdą, że rozproszymy się po świecie…”

Wkrótce też nadszedł tak oczekiwany list od ojca z Warszawy, z datą 14 lutego 1945 roku:

„Drogę mieliśmy nadspodziewanie wygodną. W Skierniewicach zatrzymaliśmy się we trójkę. W sobotę o godzinie 11.30 wyjechaliśmy do Pruszkowa, stąd wozem dostaliśmy się do Warszawy. Na razie zatrzymaliśmy się w mieszkaniu pana O. na Nowogrodzkiej 44 m 14, które ocalało i najzupełniej po sprzątnięciu nadaje się do zamieszkania. Mamy nawet jeden materac, jeden fotel i jedno łóżko. Śpimy więc po dwóch (gdyż jest jeszcze z nami kuzyn p. O.). W niedzielę rano poszedłem na Sadybę. Blok stoi. Antka nie zastałem. Nikt na Sadybie nic o nim nie wie. We wtorek widziałem się z p. Rzepeckim, który jest już w Warszawie. Widział on Antka w połowie września całego i zdrowego. Humor miał dobry i mówił, że ma zamiar udać się na Czerniaków. Pan Rzepecki wątpi jednak, czy mu się udało ze względu na znaczne trudności w drodze. Raczej sądzi, że jeżeli nie jest w niewoli, może być gdzieś pod Warszawą. Na Sadybie mieszkają już pp. Szczerkowscy, u których nocowałem. P. Szczerkowski wyjechał jeszcze do Opoczna. Widziałem się z p. Kuźniarową. Jędrek jest na wsi pod Krakowem. Wyjazd do Lublina jest nieaktualny, gdyż z Hanką Zawadzką był Edek. Edek był na Sadybie, ale nie rozmawiała z nim pani Szczerkowska i nic wskutek tego nie dowiedziała się o Antku. Mieszkanie nasze zastałem całe, ale w stanie opłakanym. Brak dachówek doprowadził do tego, że prawie w całym mieszkaniu kapie z sufitu. W mieszkaniu nieopisany bałagan. Meble są prawie wszystkie. Brak tylko jednej małej (tej z szybkami) półki w gabinecie, łóżeczka Maćkowego i stolika Antka (szuflada od stolika jest). Nadto w stołowym zabrano materac z otomany. U mamy skradli maszynę. Drzwi do szafy są wyłamane (jedno skrzydło) i rozbite na kawałki. Zabiłem nimi otwór w drzwiach wejściowych. W całym mieszkaniu rozrzucone są papiery, listy i fotografie oraz gałgany, które nie posiadały żadnej wartości dla złodzieja. Garnki, naczynia, szklanki itd. całkowicie rozkradzione. Obraz nędzy i rozpaczy. Książki w leju gniją i zaledwie odnalazłem parę sztuk, i to w rozpaczliwym stanie. Książki Mamy rozkradziono i częściowo to, co zostało, zniszczono. Szyby są prawie wszystkie. Tylko w niektórych oknach są poprze-bijane kulami karabinowymi lub odłamkami pocisków. Po uprzątnięciu, na co nie miałem czasu, w mieszkaniu można będzie mieszkać. Mieszkanie Rodziców jest w lepszym stanie, jednak więcej brak mebli. U Ojca z gabinetu skradziono półkę dużą, półkę małą, komplet mebelków stalowych i fotel do biurka. W stołowym brak mebelków wyściełanych, kredensu i stołu. Szafa w przedpokoju stoi cała i nie uszkodzona. Możliwe jest, iż część rzeczy jeszcze się odnajdzie w innych mieszkaniach. Oczywiście, jak wszędzie, i tu pełno papierów na ziemi w gabinecie i w pokoju pp. Symonowiczów (który się znalazł, jest z panią Ireną w majątku; pod Krakowem). Portrety na ścianach wiszą; brak tylko części obrazków. Zabiłem okna w mieszkaniu Rodziców, tekturą i dyktą. Skrzydeł zewnętrznych brak, są tylko wewnętrzne, które były w pokoju Leona. Czesiek podobno był na Sadybie w okresie, gdy do bloku nie wpuszczało nikogo wojsko. Rozmawiał z nim przez ogrodzenie Sieradzki, ale o czym mówili, nie wiem, gdyż jeszcze widziałem się z Sieradzkim. Na Sadybie będę jeszcze i wtedy postaram się o uporządkowanie mieszkania i dowiedzieć się bliższych szczegółów. We wtorek przez 15 minut byłem na Saskiej Kępie. Będę tam jeszcze. Byłem u cioci Nadzi. Na razie jest bądź już na Kępie, bądź na wsi. Żórawski wrócił. Zmarł tylko Wujo Józio w listopadzie.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 38

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

WYZWOLENIE I POWRÓT DO WARSZAWY

Rano, gdy tylko zbudziłem się, wyszedłem na zewnątrz. Był dzień 16 stycznia. Naokoło panowała cisza. Detonacje dochodziły z bardzo daleka, ledwo słyszalne. Wyszedłem na ulicę. Brama koszar była na oścież otwarta, wartownika nie zobaczyłem, ale gacie na sznurze wisiały. Po dziedzińcu przebiegali w różne strony jacyś cywile niosący toboły. Zrozumiałem, że Niemców już nie ma. Wszedłem przez bramę, podbiegłem do sznura i zacząłem z niego zdejmować zamarznięte na deskę kalesony. Z trudem dały się oderwać od sznura. Musiałem je połamać, żeby zwinąć przynajmniej w rulon. Pobiegłem w kierunku wartowni. Po naciśnięciu klamki drzwi ustąpiły. We wnętrzu panował nieład. Stojaki po karabinach były puste, na podłodze walały się puste skrzynki po granatach i amunicji. Na parapecie okna leżała manierka, a tuż pod parapetem chlebak. Chwyciłem manierkę, zawijając ją w kalesony. Sięgnąłem po chlebak. Był ciężki. Stropiło mnie to na chwilę. Odchyliłem klapę chlebaka i zrobiło mi się gorąco. Spod klapy wystawały niebieskie guziczki zawleczek niemieckich granatów jajowych. Były poodkręcane. Sznurki zawleczek tkwiły w granatach, a jedna była zapięta na dziurkę od guzika pod klapą. Całe szczęście, że nie uniosłem chlebaka. Stałem chwilę bezradnie. Wyjąłem manierkę, odkręciłem korek i podsunąłem szyjkę pod nos. Poczułem zapach wina. Popatrzyłem na chlebak i na manierkę i na wszelki wypadek wylałem wino na podłogę.

Po wyjściu z wartowni zajrzałem do bunkra. Całe jego wnętrze było wyładowane niemal pod sufit amunicją karabinową. Ruszyłem w kierunku dziedzińca. Grupki ludzi z baraku, w którym znajdowała się kuchnia, wynosiły jakieś worki. Pobiegłem tam. W pomieszczeniu, gdzie musiał być magazyn, kilku ludzi ładowało do worków, co się dało. Wziąłem i ja z kąta pusty worek po mące, wrzuciłem do niego zdobyte kalesony i manierkę i zacząłem się rozglądać. Na dużym masarskim stole leżały jakieś kawałki mięsa. Wrzuciłem szybko jeden do worka. Gdy sięgałem po drugi, wyrwał mi go jakiś mężczyzna. W głębi na stole stała waga. Gdy sięgnąłem, jakaś ręka również sprzątnęła mi ją sprzed nosa. Między stołem a ścianą spostrzegłem skrzynki z pudłami kartonowymi. W kartonach znajdowały się brązowe paczuszki oklejone celofanem z nalepkami i napisem: „Roggen Eintopfessen”. Zrozumiałem, że są to zupy konserwowe w kostkach. Ukryty za stołem, w pośpiechu zacząłem ładować je do worka. Z trudem mogłem go teraz udźwignąć. Wychodząc z baraku, schwyciłem jeszcze menażkę leżącą na pieńku do rąbania mięsa i ruszyłem żwawo do domu. Bojąc się, żeby mi ktoś zdobyczy nie odebrał, omijałem krążących po dziedzińcu innych szabrowników.

Gdy wszedłem do mieszkania i wyładowałem worek, mama była oburzona. „Jak mogłeś? To kradzież!” Ale ojciec przyszedł mi w sukurs, odpowiadając: „Jaka kradzież?! A oni co? Skąd to mają? Myśmy dawali im podarunki?” Układałem więc spokojnie kostki, potem je policzyłem i gdy ojciec przetłumaczył przepis, okazało się, że dzięki mojej zdobyczy mamy zapewnione zupy co najmniej na dwa miesiące. Byłem bardzo zadowolony z siebie. Tylko ojciec trochę mnie potem zgasił: „Manierka wojskowa to rozumiem, zdobycz wojenna, ale te gacie to cię, Maćku, kompromitują.” Jednakże za dwa dni ojciec tę „kalumnię” odwołał, bo okazało się, że kalesony, w których wyszedł z Warszawy, rozlazły się całkiem w praniu i były jeszcze bardziej dziurawe niż te, które ja „zdobyłem”.

Głód mogliśmy teraz jako tako zaspokoić. Gorsza była sytuacja rodziców, jeżeli chodzi o palenie. Od dwóch dni papierosów nie można było dostać, a zapasów żadnych nie mieli. Ojcu wpadła do głowy genialna, jak się później okazało, myśl, żeby spróbować coś kupić w składach Monopolu Tytoniowego. Znajdowały się one niedaleko nas, za wąwozem. Poszliśmy tam obaj. Gdy znaleźliśmy się w pobliżu, do uszu naszych doszedł charakterystyczny chrzęst gąsienic i równocześnie zobaczyliśmy czołg z czerwoną gwiazdą na wieży. Jego lufa zwrócona była do tyłu. Wyglądało to jak by ktoś czapkę z daszkiem założył tyłem na przód. Czołg staranował bramę ogrodzenia Monopolu i wjechał do środka, a za nim zaczęli się wlewać ludzie. „Zdaje się, że kupimy bardzo dużo papierosów, i to za darmo”, powiedział ojciec. Po lewej stronie znajdował się duży, długi, ceglany magazyn z wysoką rampą. Czołg stanął przy rampie, a czołgiści w myszatych mundurach i futrzanych hełmofonach ładowali do wieży kartony z papierosami. Ojciec uśmiechnął się do nich i krzyknął głośno: „Zdarowo, bojcy!” „Zdarowo!”, odkrzyknęli uśmiechając się od ucha do ucha.

Magazyn roił się od ludzi. Momentalnie rampa, jeszcze przed chwilą pusta, została zapełniona skrzyniami z papierosami, wyciąganymi z magazynu. Trudno nam było udźwignąć dużą skrzynię. Mniejsze kartony, po 40 tysięcy sztuk machorkowych i haudegenów, były też ciężkie i niewygodne do niesienia. Ojciec został więc przy papierosach, a ja pobiegłem pożyczyć od sąsiadów sanki. Po kilku minutach byłem z powrotem. Czołgiści szykowali się właśnie do odjazdu. Nagle dał się słyszeć warkot nadlatującego samolotu i w chwilę potem klekot karabinu maszynowego. Dostrzegłem kątem oka załamane skrzydła sztukasa. Uskoczyłem za skrzynię z papierosami, ojciec przyciągnął mnie do siebie, a żołnierze przylgnęli do wieży czołgu od strony rampy. W tym momencie ze ściany magazynu zaczęły się sypać jak po sznurku odpryski cegieł. Jedna ze skrzyń na rampie rozprysła się w drobny mak, aż tytoń z papierosów utworzył obłok kurzu.

Samolot przeleciał nisko nad dachem, ogłuszając nas warkotem. Zamknięta klapa wieży czołgowej uchyliła się i najpierw ukazała się lufa kaemu, a potem żołnierz opierający długą podpórkę karabinu o wywietrznik wieży, ale samolot już zniknął i warkot ucichł. Czołgiści wgramolili się do wieży, na której szczycie pozostał tylko żołnierz z kaemem, czołg wykonał efektowny zwrot w miejscu, rozwalając przy okazji kawałek rampy, i ruszył w kierunku bramy. Pomachaliśmy żołnierzowi ręką, odkiwnął przyjaźnie i poprawił się na swoim miejscu, spuszczając nogi do wnętrza włazu.

„No, Maciek, nie ma osłony przeciwlotniczej, wracamy do domu”, powiedział ojciec. Wrzuciłem jeszcze do torby, którą przyniosłem, kilkadziesiąt paczek klubów, damskich i extrapłaskich i przytrzymując ją na sankach, które ciągnął ojciec, ruszyliśmy do domu.

 

Zdobycz była cenna, ale też trochę kompromitująca. Cóż było w owym czasie jednak robić — sytuacja wojenna. Dola wysiedleńców trochę nas w naszym sumieniu rozgrzeszała. Okazało się przy tym, że kartony po papierosach to wspaniałe łóżko dla Bronka, którego dotychczas mama układała nisko, na małej walizeczce. Teraz leżał w becie na kartonach na poziomie łóżka i był w nocy w każdej chwili w zasięgu matczynej ręki.

Ku zmartwieniu mamy postanowiliśmy z ojcem znów wyjść na miasto. Gdy przechodziliśmy koło szpitala, ojciec zdecydował się zajrzeć do środka. Weszliśmy do dużego hallu, kierując się na piętro. Na półpiętrze leżały na podłodze otwarte skrzynki z granatami o poodkręcanych zawleczkach, związanych do kupy drutem. Minęliśmy ostrożnie niebezpieczną pułapkę. W salach szpitalnych panował straszny bałagan: łóżka stały porozsuwane w nieładzie, pozbawione pościeli lub zarzucone brudną, nierzadko pokrwawioną bielizną. Na łóżku pod oknem leżał nowiutki mauzer z wylotem lufy zasłoniętym zielonym kapturkiem. Chwyciłem go, odryglowując zamek. W magazynku tkwiły trzy naboje. Wprowadziłem do lufy nabój, oparłem karabin na parapecie, kierując lufę w niebo

i przykładając kolbę do ramienia. W tym momencie ojciec chwycił za szyjkę kolby i przekręcił bezpiecznik. „Nie strzelaj! — krzyknął. — Zostaw to! Pomyśli ktoś, że tutaj są jeszcze Niemcy, i można w głupi sposób zginąć w dniu wyzwolenia.” Z żalem przyznałem ojcu rację, rozładowałem karabin, zabierając amunicję i kapturek z lufy na pamiątkę. Mauzera zostawiłem na łóżku.

Z sali zeszliśmy na dół. W przyziemiu znajdował się warsztat ślusarski. Ojciec załadował imadło, dwie laubzegi, kilka mesli, pilników, obcęgi i młotek do skądś wygrzebanego worka. „Po co?”, zapytałem. „W Warszawie przydadzą nam się te narzędzia bardzo, przecież teraz będziemy mogli już wrócić”, powiedział.

Odnieśliśmy zdobycz do domu i powtórnie wyszliśmy na miasto. W alei Wolności panowały pustki. Nieliczni przechodnie sunęli pod ścianami domów. Skierowaliśmy się ku II Alei. Gdy dochodziliśmy do ulicy Biegańskiego, poczuliśmy zapach spalenizny, a po chwili zobaczyliśmy dym wydobywający się z wypalonego wnętrza, gdzie mieścił się Soldatenheim. Jeden z mijanych przechodniów prawie biegł. Ostrzegł nas, żebyśmy uciekali w kierunku Jasnej Góry, bo na dworcu stoi pociąg z amunicją, który za chwilę może wylecieć w powietrze. Zastanawialiśmy się chwilę, czy nie lepiej szybko przejść ku alei Panny Marii i tamtędy od tyłu wrócić do domu, gdy nagle powietrzem wstrząsnęła potężna detonacja. Na ulicy zrobiło się ciemno. Po tej detonacji nastąpiła seria następnych eksplozji. Czy to pociąg wyleciał w powietrze, czy Niemcy nie dają jeszcze za wygraną i walą z armat? Jeżeli pociąg wyleciał, to nam już nic nie grozi. Eksplozje ucichły, więc ruszyliśmy dalej.

Przed bramą jednej z kamienic za Domem Księcia stała na chodniku skrzynka pełna konserw. Ważyła z kilkadziesiąt kilo. Podnieśliśmy ją i rąbnęliśmy kantem o chodnik. Rozleciała się na kawałki, a puszki rozsypały się aż na jezdnię. W tym momencie z bramy wyskoczyła jakaś elegancka kobieta i uderzając ojca pięścią w plecy, zaczęła krzyczeć: „Złodzieje! Złodzieje!” Wrzasnąłem na damę:

„Samaś złodziejka! To takie twoje, jak i nasze! Niemieckie!” Gdy ja kłóciłem się z babskiem, ojciec zdołał podnieść jedną puszkę. W tym czasie z bramy wyskoczyła kilku ludzi i puszki momentalnie zostały rozchwytane. Baba, klnąc jak nie przystoi damie, została sama nad deszczułkami po skrzynce. Przechodnie, których detonacje zapędziły do bramy, znikali teraz szybko, dzierżąc w dłoniach po kilka puszek baraniny. Nam, niestety, trafiła się tylko jedna.

Szliśmy dalej. Gdy byliśmy niedaleko ulicy Waszyngtona, zza węgła wyjechał odkryty samochód pancerny. Zza tarczy wystawała lufa karabinu maszynowego, a spoza niej widać było postacie dwóch radzieckich żołnierzy. Pokiwali nam rękami i samochód skręcił w kierunku Stradomia.

Na rogu alei Wolności i II Alei stał wbity w narożnik kamienicy wrak olbrzymiego tygrysa z lufą smętnie spuszczoną do dołu. W II Alei pośrodku stała dla odmiany wypalona pantera, obok której leżał z jednej strony na wpół spalony i częściowo rozjechany gąsienicą trup niemieckiego czołgisty, a kilkanaście metrów dalej — drugi wrak czołgu z wychylonym z górnego włazu trupem. Musiało tu być gorąco. Idąc w kierunku klasztoru, jeszcze kilkakrotnie mijaliśmy niemieckie trupy. Lokal obok fryzjera, w którym niedawno jeszcze mieściła się siedziba NSDAP, ział wypalonymi oczodołami okien. Spojrzałem w kierunku Jasnej Góry. Na wieży klasztoru łopotała na wietrze biało-czerwona chorągiew. Częstochowa była wolna.

Na drugi dzień sam wyszedłem na miasto. Zaskoczył mnie niesamowity ruch na ulicach. Sklepy były otwarte, choć towarów w nich nie widziałem. Poszedłem ulicą Orlicz-Dreszera. Na placu koło Katedry stał spalony niemiecki czołg. Na kamiennej barierze schodów katedralnych dostrzegłem gotową do strzału pięść przeciwpancerną, pod którą na trotuarze leżał trup niemieckiego żołnierza. Nie zdążył wystrzelić. Radziecki żołnierz był szybszy, prędzej pociągnął za spust. Na Małym Rynku znów niemieckie trupy. Jeden z nich leżał w zejściu do schronu przeciwlotniczego, jakich wiele w okresie okupacji Niemcy pobudowali pod Rynkiem.

Nagle poczułem dziwny skurcz w sercu. Na Rynku stało trzech ludzi w cywilnych ubraniach, z pistoletami maszynowymi, z biało-czerwonymi opaskami na ramionach. Czyżby powstańcy? Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że w Częstochowie wojna już się skończyła, Niemców nie ma, a ci trzej mężczyźni z opaskami i pistoletami to patrol miejskiej milicji.

Dużych zniszczeń na mieście nie było poza spalonym budynkiem „Renomy”, lokalem NSDAP i Domem Księcia, i oczywiście niemieckimi czołgami. Z satysfakcją odnotowałem, że nie ma zniszczonych czołgów radzieckich. Niemcy w mieście musieli zostać całkowicie zaskoczeni, tak jak ten strzelec przy pięści pancernej.

Niestety, byli i radzieccy polegli. Na placu Pierackiego na wprost cerkwi Św. Jakuba, po zachodniej stronie I Alei, widniało kilkanaście świeżych mogił z drewnianymi obeliskami i pięcioramiennymi gwiazdami. Tabliczki z dykty zapisane były rosyjskim alfabetem. Na każdej z mogił leżały świeże kwiaty. To mogiły tych, którzy swoim życiem okupili naszą wolność.

Wracałem do domu ulicą Pułaskiego i Sobieskiego. Za Domem Księcia skręciłem w kierunku ulicy Biegańskiego. Na tyłach Domu, za niskim parkanem, w ogrodzie, leżał na śniegu rozkraczony trup niemieckiego oficera, ubranego w elegancki wyjściowy mundur i nowiutkie buty z cholewami, lśniące, jak by były przed chwilą pastowane. Spojrzałem na swoje buty, w których wyszedłem z Warszawy — były szare ze zniszczenia i nie miały prawie wcale zelówek. Zapragnąłem tych oficerków. Ale przecież on nie żyje, tłumaczyłem sobie w myślach. Nie Nie zedrę ich z trupa!

Ruszyłem do domu, ciągle myśląc o tych pięknych butach. Chyba uporczywa myśl spowodowała, że poczułem iż w nogi jest mi bardzo zimno. Przecież tamtemu są nie-potrzebne. Ale co mama powie? Co ja powiem mamie?

Ale buty są tak piękne! Machinalnie zawróciłem. Przyspieszyłem kroku, wszedłem przez furtkę. Oficer leżał na boku, jego sztywne nogi rozkraczone były już inaczej. Jedna leżała płasko na ziemi, a druga sterczała ku niebu. Trup był bosy i tylko w kalesonach. Do domu wróciłem biegiem.

Jedyną myślą, która nas od 17 stycznia nie opuszczała, był wymarzony powrót do Warszawy.

Warszawiacy zachowywali się w Częstochowie jak mrówki w mrowisku, w które ktoś kij wsadził. Każdemu spotkaniu towarzyszyły pozornie stereotypowe pytania: „Kiedy pan wraca? Kiedy państwo jadą? Czy był już ktoś w Warszawie?”

Ponieważ ofensywa trwała nadal, na przejazd pociągiem trzeba więc było uzyskać specjalne zezwolenie. Przez Częstochowę szły transporty na front, który na szczęście był już poza nami.

Około 20 stycznia, idąc aleją Wolności, zobaczyłem niedaleko Domu Księcia tłum na chodniku. Zaintrygowany pobiegłem zobaczyć, co się stało. Gromada ludzi otaczała oficera w rogatywce i mundurze koloru khaki. Uśmiechnięty, coś opowiadał. Jego rogatywka była nieco inna niż te, które dotychczas widziałem. Była to bowiem rogatywka polowa z usztywnionym denkiem, którego rogi sterczały zawadiacko. Inny był też orzeł. Z szeroko rozpostartymi skrzydłami, bez korony — budził sensację. Gdzieś już tego orła chyba widziałem. Przypomniały mi się obrazki z Ilustrowanych dziejów Polski, które babcia miała w swojej bibliotece. Na jednym obrazku był grobowiec któregoś z królów polskich. Na płycie grobowca rozpościerał skrzydła właśnie taki orzeł.

Trudno się było przebić do tego żołnierza bliżej, tak zwarty tłum tworzyli otaczający go ludzie. Zdawało się, że rozedrą go na kawałki. Każdy bowiem chciał go dokładnie widzieć i niemal dotknąć. Przyznam się, że i ja też. Tłum ustąpił tylko trzem dziewczynom, które skądś zdobyły wiązanką kwiatów. Skorzystałem z okazji i wcisnąłem się bliżej.

Na rogach kołnierza oficer miał czarno-żółte paski artylerzysty, lśniący pas z koalicyjką, a przy pasie w pięknej nowiutkiej brązowej kaburze pistolet, który sobie co chwila wraz z pasem podciągał do góry. Postałem trochę w tłumie i wróciłem szybko do domu powiedzieć, że jest polskie wojsko.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 37

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Święta bez choinki to nie święta, więc ojciec kupił choinkę. Była taka nędzna jak nasza ówczesna egzystencja — ale była.

Na wigilii powinni być również i goście. I była pani Karnawalska. W dalszym ciągu nie miała żadnych wiadomości o mężu.

Na stole było ubogo, ale było. Babcia wystała gdzieś w kolejce trochę śledzi i koniny. Mama upiekła jakiś placek i zasiedliśmy do wigilijnego stołu. Mimo uzasadnionego smutku obyło się bez płaczu. Życzenia dotyczyły jednego — rychłego ruszenia frontu, zakończenia wojny i powrotu bliskich. Myślami byliśmy ze wszystkimi przyjaciółmi i znajomymi, nie istniał bowiem wówczas podział na bliższych i dalszych. Wszyscy byli jednakowo bliscy. W wigilii uczestniczyło nas dziewięcioro: dziadek, obydwie babcie, ojciec, mama, pani Klaudia, Janek, ja i Bronek. Normalnych nakryć też było dziewięć. Bronek miał własne nakrycie: butelkę ze smoczkiem. Dziewiąte nakrycie było puste — czekało na Antka.

Jak zwykle podczas wigilii nie obyło się bez wspomnień. Ojciec skierował je na odległe lata swego dzieciństwa w Rosji, powrotu do kraju, bliskiego sąsiedztwa po powrocie z państwem Karnawalskimi, gdy zamieszkiwali w Warszawie na Długiej pod numerem hipotecznym 501, w Pasażu Simonsa. Nie wiedzieliśmy wówczas, że Pasaż Simonsa był redutą, na której walczył Antek.

Zaraz po świętach nadszedł list od pani Szczerkowskiej z Opoczna:

„Kochana Pani Janino. Od pana Sowińskiego dowiedziałam się o adresie Państwa. Podobno było ogłoszenie w «Kurierze». Po 6-tygodniowym pobycie na wsi zjechaliśmy do Opoczna. W okolicy jest sporo sąsiadów. Rzepeccy też są w Opocznie. Pan Rzepecki widział Antka we wrześniu w Warszawie — on sam wyszedł w pierwszych dniach października. Ja byłam dwa razy na Czerniakowie, ale już nic nie zastałam — wszystko zabrane przez tych, co wcześniej wrócili. Na domiar książki męża mojego i Pani, które były w piwnicy, zostały wyrzucone i zakopane na podwórzu, w leju po bombie. Trzeba się wziąć w garść i zaczynać od początku — nie mamy nic — ale trudno, co zrobić. Do tej pory na Sadybie mieszkali Sieradzcy, Rogowiczowie i p. Maria[1], ale kazano im podobno w ubiegłym tygodniu wyjść stamtąd…”

Znowu nadzieja wstąpiła nam w serca. Może wreszcie ta wiadomość o Antku okaże się prawdziwa? Ale przecież od połowy września do końca powstania pozostawały jeszcze tygodnie ciężkich i krwawych walk.

Ostatni dzień roku minął prawie niezauważalnie. O północy zbudziła nas kanonada. To Kałmucy z batalionu „Turkestan” witali Nowy Rok. Rozpoczynał się szósty rok wojny. Złożyliśmy sobie życzenia. Każdy w samotności zastanawiał się, co nam ten rok przyniesie, za ile miesięcy skończy się wojna.

2 stycznia ojciec otrzymał nowe Arbeitsbescheinigung, które stwierdzało, że w firmie Kuhn jest zatrudniony w istotnych sprawach wojennych. Jest ważne tylko z dowodem osobistym i gdy w poszczególnych rubrykach na odwrotnej stronie ma odnotowaną wykonywaną regularnie pracę. Służy jako dowód przy kontrolach ulicznych przeprowadzanych przez wojsko lub organa policyjne. Nie zwalnia ono jednak od obywatelskiego obowiązku kopania rowów i umocnień w oznaczonym terminie na wezwanie kierownika przedsiębiorstwa, a szczególnie w ramach akcji wymiennej pracowników okopowych, ani też od prac jednodniowych przy umocnieniach, na publiczne wezwanie organizowanych. Zaświadczenie to musiał ojciec codziennie opatrywać stemplem firmy Kuhn, potwierdzającym obecność w pracy, i był bezpieczny.

Tego samego dnia po sprzedaży nowej porcji mydła mogliśmy spłacić ostatnią stuzłotową ratę pożyczki zaciągniętej przed trzema miesiącami w RGO.

10 stycznia nadszedł list od naszej długoletniej nieocenionej niani, Izabelli Szmurło, i jej męża, która nosiła nas obu z Antkiem na rękach:

„…ucieszyliśmy się bardzo, że dostaliśmy wiadomość od Państwa. Bardzo nam przykro, że nie ma całej rodziny w komplecie. Co tylko będzie w naszych siłach, to będę się rozpytywać o Anteczka. Jesteśmy przy zdrowiu i dzięki Bogu jakoś żyjemy, a Marian[2] z żoną 20 sierpnia wyjechał z Warszawy. Przyjechał do Płochocina na stację i jest teraz u teściowej. Jakoś żyjemy, co będzie dalej, Bóg raczy wiedzieć…”

10 stycznia nadszedł też list od Zenka: „Wyobraźcie sobie moją straszną radość. 6 I dostałem wiadomość o Matce. Znajduje się w obozie w Ravensbruck. Wiadomość na razie ogólna. Niedługo mam dostać oficjalne zawiadomienie, wówczas będę mógł Wam coś bliższego napisać. Wolno mi będzie tylko pisać do niej po niemiecku. Jestem myślą z Wami…” 12 stycznia nadszedł następny list od Zenka: „Przed paroma dniami wysłałem Wam pierwszą wiadomość o Matce na kartce z widoczkiem Brwinowa. Teraz odpisuję na Waszą kartkę z 28 XII. Niestety, moje święta były także bardzo niewesołe. Wigilii nie chciałem oglądać na oczy. No, bo co to za Bilans w takim uroczystym dla mnie dniu. Pomyślcie tylko: Ojciec[3] poległ w 1939 roku,; Bajer nie żyje, Wacek w Weimarze, Babcia[4] i Ciotka[5] nie żyją, o Matce w tym dniu nie miałem żadnej, choćby najmniejszej wiadomości. Czy to nie jest straszne, w ciągu tak krótkiego bądź co bądź czasu zostać zupełnie sam, dosłownie jak palec? Co wieczór wzdycham do losu, żeby pozwolił nam to wszystko przetrzymać i pewnego dnia może i dla nas zaświeci jaśniej słonko w kolorze białym i czerwonym, żeby się wszyscy razem zeszli i policzyli, ilu nas jeszcze pozostało, i cieszyli się z powrotu wszystkich naszych najbliższych osób…”

Do wschodu słońca w biało-czerwonym kolorze pozostało jeszcze około 168 godzin. Do Częstochowy doszły już wieści, że ofensywa radziecka ruszyła. Na mieście był duży ruch. Liczne patrole legitymowały nie tylko Polaków, ale nawet żołnierzy niemieckich. Był to najlepszy znak, że okupanci szykują się do ucieczki.

14 stycznia nadszedł kolejny list od pani Szczerkowskiej:

„Cieszą się, że Pan Broneczek jest z Panią. Pisząc pierwszą kartę, nie byłam tego pewna. Adres pp. Rzepeckich: Opoczno, Staromiejska 55/57. Pani Topczewska mieszka w Białaczewie, Rynek 7; mąż jej z p. Szczygielskim są w Saksonii. Żmudzcy są koło Przysuchej z p. Kociatkiewiczową, która nie ma od męża wiadomości. Antek jak wielu na pewno jest i znajdzie się, ciągle się słyszy o tym; ja osobiście wczoraj dopiero dostałam znak życia o mojej siostrze. Tak mi przykro, że nie mogę jej nic pomóc, ale wszyscy dziś prawie na tym samym wózku, tzn. pod wozem. Oczywiście są tacy, którzy majątki porobili. O jednym takim wspomina Maciek w swej karcie. Był na Czerniakowie przez cały czas uprzątania piwnic i, jak mi mówiono na Sadybie, gdy byłam po raz drugi, wyjechał stamtąd w końcu listopada, twierdząc, że ma dość na długi okres czasu… My mieszkamy u opoczyńskiego kabokla, jak mówi mój mąż. Śpimy we troje na jednym łóżku, bo na podłodze urzędują karaluchy i żadne z nas nie chce im wchodzić w drogę. Znajomy lekarz jak był u nas, to orzekł, że ani stary, ani mały w tej wilgoci nie mogą mieszkać, ale dzięki Bogu połowa stycznia, może się zima szczęśliwie przewali. Mirek zbiera się pisać do Maćka, ale pióra gęsiego szuka. Życzę cierpliwości i wytrwałości. Mnie osobiście bardzo tego brak, jestem ciągle otumaniona i nie mogę opanować apatii i zmęczenia.”

W mieście ruch był jeszcze większy niż przed kilkoma dniami. Niemcy nie ukrywali niepokoju. Gestapo podobno szykowało się do ewakuacji. Przed Soldatenheim w tzw. Domu Księcia na rogu alei Wolności i Biegańskiego zajeżdżały ciężarówki, do których ładowano jakieś skrzynie. Obydwa dworce, główny i na Stradomiu, przepełnione były transportami wojskowymi i ewakuującymi się volksdeutschami. Słychać było dalekie detonacje. Podobno Rosjanie bombardowali Herby i Lubliniec. Czołgi radzieckie widziano już koło Włoszczowy.

Zbliżanie się frontu wpłynęło na skurczenie się rynku. Ceny skoczyły, z żywnością było krucho. 15 stycznia zajrzał do naszego domu dotkliwy głód. Zabrakło nawet marmolady. Chleb częstochowski, tzw. popularka, był nieosiągalny. Bardzo mi tego dnia pachniał. Jak na warunki okupacyjne, był zresztą smaczny, różnił się zasadniczo od warszawskiego „dźwiękowca”. Jego czarna spękana skórka korciła zawsze do odłamania. Niosąc go ze sklepu, nigdy nie mogłem sobie odmówić ułamania kawałka. Ale tego dnia, niestety, musieliśmy się zadowolić macą z ostatniej torby czarnej mąki, pieczoną na blasze. Nie można było dostać nawet kartofli.

Dopiero nazajutrz udało się babci Karolci zdobyć trochę koniny, po którą stała trzy godziny w kolejce w II Alei. Front wówczas był już blisko miasta.

Koło południa nad koszarami ukazał się niemiecki samolot rozpoznawczy, storch, podobny do tego, który nas fotografował przed kilkoma miesiącami na forcie. Czy w kierunku samolotu, czy z samolotu wystrzeliła zielona rakieta.

Tego dnia lekcje w szkole rozpoczynały się o czternastej. Byłem głodny i zły. Nie chciało mi się iść na Krótką. Czułem, że coś wisi w powietrzu. W koszarach wszczął się jakiś ruch, ale na wartowni panował spokój — jeden z wartowników rozwiesił na sznurze świeżo wyprane kalesony.

Po południu kanonada wzrosła. Nad miastem przeleciał klucz radzieckich samolotów. Leciały tak szybko, że żadna z niemieckich armat nie zdążyła wystrzelić. A może Niemcy już uciekli? Sąsiadki przyniosły wiadomość, że radzieckie czołgi są już na ulicy Warszawskiej. Poszedłem w kierunku alei Wolności. Gdy dochodziłem do szpitala, który znajdował się na rogu ulicy Curie-Skłodowskiej i Mickiewicza, w dawnym budynku szkolnym, oczom moim ukazał się zaskakujący widok. Budka, w której zazwyczaj stał wartownik, była pusta, a przez otwartą bramę sunął sznur dziwnych postaci. Na wpół umundurowani żołnierze niemieccy, w wojskowych spodniach i bluzach szpitalnych lub odwrotnie, częściowo w szlafrokach, po-owijani w koce, z bandażami na rękach i nogach lub głowach, z rękami w gipsie, niektórzy kulejąc, bądź wręcz opierając się na kulach, sunęli bezładnie w kierunku dworca towarowego na Stradomiu. Na wychudłych twarzach malował się przestrach lub beznadziejność. Przed samym wejściem do budynku stał samochód terenowy, na który kilku oficerów ładowało metalowe skrzynie.

Gdy patrzyłem na ten tłum szpitalny, przypomniała mi się nasza wędrówka do Pruszkowa. Współczucie, które na chwilę zakiełkowało mi w sercu, ustąpiło miejsca satysfakcji. Ruszyłem do domu, aby podzielić się z rodzicami radosną nowiną, że Niemcy wieją.

Wchodząc do furtki, nie mogłem dostrzec wartownika z przeciwka, który zawsze stał w budce. Widocznie zszedł do drewnianego bunkra przed wartownią, bo jego gacie jeszcze wisiały na sznurze.

Mama z babcią zaczęły przygotowywać koninę, nacierając ją czymś. Gdy włożyły ją do garnka i postawiły na blasze, nastąpiła seria bardzo bliskich detonacji i dom zatrząsł się w posadach. Myśleliśmy, że to przypadkowe pociski, ale niebawem kanonada rozpętała się na dobre ze wszystkich stron. Ponieważ mieszkaliśmy na poddaszu, mając nad głową tylko poszycie z cienkich desek, mama zdecydowała, że zejdziemy wszyscy do sąsiadki na parter. Konina dusiła się sama na wolnym ogniu.

Zapadł zmrok. Po którejś z rzędu detonacji zgasło światło elektryczne i sąsiadka zapaliła świeczkę. Siedzieliśmy stłoczeni w półmroku, zastanawiając się, co nas czeka. Chyba tym razem, w Częstochowie, Niemcy nie będą stawiali długo oporu. Myślałem jednak z niepokojem o zaporze przeciwczołgowej i bunkrach na Warszawskiej i Wilsona. Przypomniałem sobie też, że naprzeciwko są koszary Kałmuków i Ukraińców — a jak zechcą nas na odchodnym wymordować? Myśli te przerwało mi wejście sąsiadki zamieszkałej kilka domów dalej. Była zdenerwowana, bo wpadł do niej jakiś Niemiec i grożąc pistoletem, kazał sobie dać ubranie cywilne. Znaczyłoby to, pomyślałem, że Niemcy już nie mają szans odwrotu.

Oby tylko nie zechcieli się tutaj bronić. Nasz dom nie wytrzyma uderzenia nawet jednego pocisku.

Kanonada trwała dalej. Nie robiła już na mnie większego wrażenia. Myślałem o 2 września w Warszawie. Wtedy to było piekło. Wtedy nas atakowali Niemcy, teraz Rosjanie atakują ich. Mama, dziadek, babcia i Janek byli mniej odporni. Mnie natomiast dręczył przede wszystkim niemożliwy do zniesienia głód. W naszym mieszkaniu na blasze dusiła się przecież konina. Gdy przypomniałem o tym ojcu, wstał z krzesła i oświadczył, że idzie na górę zobaczyć, co z mięsem. Mama wystraszona próbowała oponować. Ojciec uśmiechnął się i powiedział: „Już drugi raz nie będziemy tacy lekkomyślni. Przecież nie odejdziemy znów głodni, zostawiając pełen garnek pachnący świeżym ścierwem.” Spojrzeliśmy na ojca pytająco. Ale widząc, jak się uśmiecha, zrozumieliśmy, że o tym odejściu to był żart. Mama pozwoliła mi iść razem z ojcem.

W mieszkaniu nie potrzebowaliśmy nawet zapalać świeczki — blask dalekiego pożaru, gdzieś na Stradomiu, świecił nam wystarczająco. Zaspokoiliśmy łapczywie głód, wzięliśmy garnek ze sobą i zeszliśmy na dół. Zachciało mi się okropnie spać. Wtuliłem się gdzieś w kąt koło mamy i mimo rozlegających się od czasu do czasu dość silnych detonacji zasnąłem.


[1] Maria Chwalibóg.

[2] Brat Izabelli Szmurło.

[3] Porucznik Stanisław Czekański z 6 Pułku Strzelców Podhalańskich. (zginął w Katyniu – przyp.MKP.)

[4] Henryka Orlicka

[5] Wanda Poniatowska.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 36

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Z początkiem grudnia zima rozpoczęła się na dobre. Spadł śnieg, więc wyszedłem z Jankiem na dwór pojeździć na pożyczonych sankach. Poszliśmy w kierunku wąwozu, w którym płynął strumyk. Zaczęliśmy biegać dla rozgrzewki, ponieważ nasze ubrania były bardzo lekkie. Rzuciłem w Janka paroma pigułkami. Chcąc mi oddać, malec również chwycił za śnieg — krzyknął i strasznie się rozpłakał. Przyciskając rączki do piersi, wołał przez łzy, że go parzy. Początkowo nie zorientowałem się, o co chodzi. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że odezwały się odmrożenia z obozu w Zamościu. Jasio nie przestawał krzyczeć. Przechodziło akurat obok dwóch żołnierzy niemieckich. Słysząc krzyk dziecka, łamaną polszczyzną zapytali, co mu się stało. Spojrzałem na nich niechętnie i z kolei łamaną niemczyzną odpowiedziałem: „Er ist gefroren.” To spotkanie z Niemcami speszyło Jasia. Widocznie coś mu się skojarzyło. Przestał płakać i zaczął szybko iść do domu. Ruszyłem za nim. Nic już nie mówił, ale górkę, na której spotkała go ta przygoda, nazywał odtąd „Niemcową górką”.

W domu mama mnie zrugała, że jestem stary a głupi i nie dbam o dzieciaka. Natychmiast zagrzała wody i zanurzyła Jasiowi rączki w letniej kąpieli. Ból zaczął ustępować. Potem posmarowała mu rączki jedynym dostępnym tłuszczem, resztkami margaryny.

Wiadomość od ciotki Zosi Ruszczykowskiej, że Antka widziano żywego, poruszyła nas wszystkich — lada dzień spodziewaliśmy się jego przyjazdu. Ojciec od razu chciał wyruszyć na poszukiwania, ale nie było to sprawą łatwą ani bezpieczną. Na podróż pociągiem, zwłaszcza w kierunku frontu, trzeba było mieć specjalne zezwolenie. Ale jak je zdobyć? Znów doszła do głosu ludzka życzliwość i w dniu 11 grudnia uzyskał ojciec delegację służbową, tzw. Marschbefehl:

„Der Herr Piekarski Bronisław — Ausweis Nr 61 von der Firma Br. Kuhn — Baustelle Tschenstochau, welche fur kriegswichtige Bauvorhaben eingesetz ist, fahrt in unserem Auftrag von Tschenstochau nach Lowitsch — Grodzisk — Wiochy — und zuruck. Dieser Marschbefehl gilt fur wiederholte Reisen bis 31.12.44. Tschenstochau, den 11 Dezember 1944.” Pieczęć okrągła z „gapą” i napisem: „Ostbahn — Bauinspektion Tschenstochau” oraz jakiś podpis.

Nie dowiedzieliśmy się nigdy, ile wynosiła łapówka, którą zapłacił Niemcom inżynier Kuhn za ten dokument.

Sprawa wyjazdu wymagała jeszcze pieniędzy, a ponadto czekaliśmy, jak ustaną trochę łapanki, które teraz się wzmogły. Tymczasem zaszły nowe okoliczności i wstrzymały na pewien czas wyjazd ojca.

Był wieczór. Bronek, wykąpany już, leżał na walizkach zawinięty w bet i zasypiał. Mama też się położyła, gdy na schodach dały się słyszeć męskie kroki. Zawsze, gdy słyszałem ruch w sieni, zdawało mi się, że za chwilę wejdzie Antek. Teraz ktoś szedł na pewno do nas, bo jego kroki słychać było na naszych drabiniastych schodach. Wszyscy utkwiliśmy wzrok w drzwiach. Klamka się ruszyła i pchnięte energicznie drzwi otworzyły się. Na progu stanął mój cioteczny brat, Zenek Czekański.

O jego losach nic nie wiedzieliśmy, więc radość ze spotkania była tak wielka, że nawet nikt z nas nie uświadomił sobie rozczarowania, że to nie Antek. Obustronnym pytaniom nie było końca. Mama zwlekła się z łóżka i zaczęła szykować coś do jedzenia, a Zenek opowiadał o swoich dziejach.

1 sierpnia jego oddział uderzył na Dom Akademicki na placu Narutowicza. Niestety, daremnie. Po krwawej walce, w której poległo kilkudziesięciu powstańców, wycofali się wszyscy w rejon bloków między Filtrową a Niemcewicza. W nocy dowództwo podjęło decyzję przebicia się do lasów sękocińskich. Wzdłuż torów EKD, walcząc po drodze z niemieckimi patrolami, przez Reguły powstańcy dotarli do Pęcic. Okazało się jednak, że dwór jest obsadzony przez Niemców. I powstańcy, i Niemcy byli zaskoczeni. Wywiązała się chaotyczna walka, w której początkowo powstańcy, a później Niemcy zdobyli przewagę — byli okopani i doskonale uzbrojeni. Nasi rozproszyli się. Na polu walki zostało wielu zabitych i rannych. Części powstańców, którzy mieli jeszcze amunicję i szli zwartym oddziałem, udało się przebić. Wielu jednak zaległo w krzakach wokół Utraty. Niemcy urządzili potem obławę i wzięli do niewoli kilkudziesięciu naszych. Zenkowi udało się wyjść z oddziałem cało. Dotarł do lasów w Radomskiem, gdzie przyłączył się do partyzantów. Ze względu na silne dolegliwości żołądkowe uzyskał zwolnienie z oddziału i ruszył w kierunku Warszawy. Za wszelką cenę chciał zdobyć wiadomości o matce, która mieszkała na Filtrowej. Dotarł do Brwinowa, gdzie przez RGO daremnie szukał wieści o bliskich. Dopiero ogłoszenie w „Kurierze Częstochowskim” naprowadziło go na nasz ślad.

Gdy Zenek snuł swą opowieść, ja chłonąc ją, zdejmowałem kolejne części garderoby i robiłem rytualne polowanie. Widząc to, Zenek uśmiechnął się, poprosił mamę o pozwolenie i rozebrawszy się częściowo, rozpoczął łowy. Dalszy ciąg jego opowieści przerywał od czasu do czasu wtręt: „Dostała, cholera!” Zrobiło się bardzo późno, byłem tak senny, że kiwając się na sienniku, traciłem chwilami świadomość i nie wiedziałem, czy wykrzyknik Zenka odnosi się do zabitych Niemców, czy do wszy.

Nazajutrz rano Zenek wyjechał. Chciał szukać wszędzie, we wszystkich placówkach RGO i Czerwonego Krzyża, wiadomości o matce. Będzie szukał ponadto Antka.

Po kilku dniach nadszedł od niego list, który nas bardzo rozkleił:

„Wróciłem jakoś cało i szczęśliwie z Częstochowy do Brwinowa. Od Żyrardowa do Grodziska Mazowieckiego szedłem pieszo 14 km po błocie. Żebyście mogli wiedzieć, jaką ogromną radość sprawiło mi odnalezienie Was. Wy jesteście mi przecież z całej rodziny najbliżsi i zdaje się jedyni, którzy przy życiu pozostali, poza Wami jestem na świecie kompletnie sam, żebym chociaż cośkolwiek wiedział o matce, może byłoby mi lżej, a tak to przecież można oszaleć. Co dzień od rana do wieczora jota w jotę te same myśli, jeszcze trochę w ten sposób dalej, to dostanę kręćka. Niedługo wpadnę do Grodziska, aby poszukać Antka…”

Następny list od Zenka nadszedł 20 grudnia, przed samymi świętami:

„Dotychczas o Antku jeszcze nic nie wiem, o matce też. Z obozu w Weimarze dostałem odpowiedź od komendanta z dokładnym adresem Wacka Orlickiego, gdybyście chcieli do niego napisać, podaję Wam adres: An Schutz-haftling Nr 1239 Wacław Orlicki, 15. Weimar — Buchenwald, Konzentrationslager Buchenwald. W Brwinowie spotkałem się wczoraj z pp. Szmurło. Pan Szmurło wyjechał do dn. 23 XII na okopy do Sochaczewa. A adres ich: P. Szmurło, Brwinów — Grodzisk Maz. 7a, ul. Pszczeliń-ska 5, u p. Wojtczaka…”

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Wszędzie tłok i kolejki. Ceny rosły. Stale brakowało nam czegoś do garnka. W tych przedświątecznych dniach ze szczególnym ociąganiem się wracałem ze szkoły do domu. Często idąc w towarzystwie szkolnych kolegów, opowiadałem im trochę o powstaniu. O ile początkowo obawiałem się im o tym mówić, to po ucieczce przed żandarmerią z budynku szkolnego przez mur byłem całkowicie pewien, że ożywia nas wszystkich ten sam duch. Potwierdziło się to niebawem. Jeden z kolegów zaprosił mnie do swego domu przy ulicy Warszawskiej. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem jego ojca w granatowym mundurze policjanta. Byłem widać bardzo zmieszany, bo pan W. szybko skierował rozmowę na niemieckie łajdactwa, na konieczność solidarności i walki na wszelkich możliwych stanowiskach, tak że obawy moje prysły. Było jasne, że pan W. nosi ten mundur dla uczciwego celu.

Początkowo koledzy dawali mi też odczuć, że jestem najmłodszy w klasie. Ja z kolei zdawałem sobie sprawę, że pod względem doświadczeń życiowych byłem od nich o wiele starszy. Uświadomiłem to sobie, gdy jeden z nich, nie wiedząc, że jestem z Warszawy, usiłował mi zaimponować naiwnymi opowieściami o powstaniu.

Raz doszło między nim a mną do zwykłego mordobicia. Gdy okazało się, że ten kolega wiedzę o wojennych i powstańczych epizodach wynosi z kina, z niemieckich dodatków propagandowych, nie wytrzymałem, powiedziałem, że to brednie i kłamstwa, i zacytowałem obowiązujące w całej patriotycznej Warszawie hasło: „Tylko świnie siedzą w kinie.” Zawrzało. Koledzy moi byli namiętnymi kinomanami. Chodzili na wszystkie filmy, podczas gdy ja ostatni raz byłem w 1939 roku na Królewnie Śnieżce. Oczywiście dostałem, ale moralne zwycięstwo należało do mnie. Wyszliśmy ze szkoły w całkowitej zgodzie, omawiając nędzne perspektywy Niemców. A na tę nędzę wskazywało wiele: kamienna zapora przeciwczołgowa na ulicy Warszawskiej i na ulicy Wilsona, liczne ceglane i betonowe bunkry jak ten na rogu Krótkiej, niedaleko szkoły. Gdy oglądaliśmy zaporę na Warszawskiej, zwróciłem uwagę, że przerwa pomiędzy obydwoma odcinkami zapory jest taka wąska, iż z trudem przejedzie samochód ciężarowy, a wiadomo, że czołgi są szersze. Uwagą tą wykazałem swoją orientację w analizie sprzętu i budownictwa wojennego.

Przed samymi świętami nadeszła z Berlina odpowiedź niemieckiego Czerwonego Krzyża na pismo mamy poszukujące Antka w obozach jenieckich. W polskim tłumaczeniu brzmiało następująco:

„Odnośnie nadesłanego wniosku w sprawie wyżej wymienionego zostanie zrobione wszystko, ażeby go odnaleźć. Ponieważ wszyscy jeńcy wojenni wzięci do niewoli w Powstaniu Warszawskim zostali rozesłani do poszczególnych obozów jenieckich, należy przyjąć, że meldunki o jego pobycie nadejdą wkrótce. Aby jednakże wszystkie możliwości były wykorzystane, niezbędne są dla DEK Prezydium zdjęcia poszukiwanego, jak również poszukującego, które należy załączyć do nadesłanej karty. W tym celu należy nadesłać kartę z wnioskami dla każdej z poszukiwanych osób w dwóch egzemplarzach i listy formularza 25 na każdą poszukiwaną osobę, wypełniając uważnie i czytelnie w języku niemieckim albo polskim. Po nadesłaniu będzie Pani wkrótce poinformowana o wynikach. Gdyby Pani zmieniła adres, niech Pani o tym powiadomi.”

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 35

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Z naszymi źródłami utrzymania było bardzo krucho. Podstawę wyżywienia stanowiły zupy RGO oraz to, co babcia otrzymywała od czasu do czasu od nieznajomych a życzliwych ludzi. Zaraz po powrocie ojca rodzice sprzedali pierścionek mamy, potem mój medalik z łańcuszkiem oraz jakiś złoty drobiazg babci Karolci, żeby zapewnić nam skromne śniadania i kolacje. Pieniądze z tej sprzedaży nie na długo wystarczyły, więc po namyśle ojciec zdecydował, że spróbujemy produkować mydło. Jeszcze w Warszawie jeden ze znajomych zajmował się wyrobem mydła i ojciec zapamiętał recepturę. Na targu koło ulicy Garncarskiej kupiliśmy więc niezbędne składniki, od sąsiadów pożyczyliśmy wagę, do garnka od zupy włożyliśmy 1000 g łoju, 170 g sody kaustycznej, 250 g kalafonii, 2 litry wody i postawiliśmy na fajerce. Smród i para w naszym poddaszu były niesamowite, ale niebawem do brytfanny na ciasto, pożyczonej również od życzliwych ludzi, wylaliśmy płynny produkt. Pierwszy wytop się udał. Mydło pieniło się znakomicie i rzeczywiście myło. Natychmiast też zostało sprzedane. Ze względów handlowo-zasadniczych jego cena było odpowiednio niższa niż na rynku. Pierwszych odbiorców naszego mydła stanowili lokatorzy domu, w którym mieszkaliśmy, ludzie ubodzy, robotnicy i kolejarze. Niektóre z kobiet dorabiały praniem.

Obok niewątpliwych zysków ponieśliśmy również straty. Emaliowany garnek, poobijany na dnie, był porządnie przeżarty przez sodę kaustyczną. Do gotowania zupy już się nie nadawał, a, jego dłuższy żywot przy produkcji mydła stanął pod znakiem zapytania. Pożyczona brytfanna tak przeszła zapachem mydła, że nie nadawała się już do ciasta i ojciec postanowił za następne wytopy odkupić sąsiadce nową. Niemniej jednak aktywa były zachęcające do dalszej produkcji. Z czasem mógł ojciec kupić nowy, solidny, żeliwny, wewnątrz emaliowany garnek do wyrobu mydła i garnek do gotowania zupy. Wkrótce też kupił trochę desek, zbił ż nich solidne łoże dla mamy, która dotychczas spała tak jak my wszyscy na podłodze.

Produkcja mydła ruszyła na całego. Pewien kłopot sprawiało nam krojenie go na równe kawałki. Ponieważ nóż się ześlizgiwał, ojciec wpadł na genialny pomysł: z odpadów desek na łóżko sporządził stolarską gierownicę, taką jakiej używają stolarze przy obcinaniu listew, następnie nabył strunę do skrzypiec, którą kładliśmy w szpary gierownicy i naciągając ją z obydwu stron, cięliśmy mydło na równiutkie kawałki. Przedtem ojciec tak obliczył objętość mydła i tak powycinał w nim szczeliny na strunę, że otrzymywane kawałki odpowiadały wadze około pół kilograma. Zachęceni sukcesami technicznymi i handlowymi zaczęliśmy po pewnym czasie produkować również droższe mydło, toaletowe, pachnące, tym bardziej że ojcu udało się znaleźć źródło zakupu odpowiedniego olejku migdałowego.

Tymczasem korespondencja poszukujących się warszawiaków nie ustawała. Pani Janina Sippkowa napisała do ojca 8 października ze wsi Sokole Pole (Distr. Radom, Post Lelów, u p. Stefana Magiery):

„Szanowny Panie, uzyskawszy adres pana z «Dziennika Częstochowskiego*, proszę uprzejmie o łaskawe poinformowanie mnie, czy Pan nie wie, co się stało z ojcem moim, inż. Edwardem Szenfeldem, zamieszkałym na Czerniakowie, ulica Goraszewska 7. Przepraszam za kłopot, ale od lipca straciłam całkowicie kontakt z nim, a jestem b. niespokojna, jak również, przypuszczam, i ojciec o mnie, gdyż nie wie, czy żyję.

Wyszłam: z Warszawy 3 października, a od 5 mieszkam 5 mil od Częstochowy, tam gdzie nas osiedlili. Trudno mi samej przyjechać do Częstochowy celem poszukiwania, gdyż nie miałabym gdzie przenocować…”

Tegoż samego dnia nadszedł list od współtowarzysza ucieczki ojca z Pruszkowa, pana Henryka Moczulskiego: „Korzystając z ogłoszonego adresu, spieszę donieść, że ja odnalazłem swoją rodzinę w Gorzkowicach. Są tu i państwo Rzepowie i tak się razem gnieździmy. O p. Antku na razie nic nie wiem. Kuzyn mój widział się z Edkiem[1], który wybierał się na Mokotów z kolegami. Pan Szczygielski[2] jest w Saksonii, a p. Krukowski[3] w Łowiczu. Pani Biernacka jest w Milanówku…”

13 listopada nadszedł list od ciotki Ohde ze Skierniewic, która pisała między innymi:

„Dowiadywałam się o Antka, ale tutaj, w obozie ani w szpitalu, ani na liście zmarłych, nie ma go. Mam nadzieję, że odezwie się z jakiegoś obozu, bo dopiero teraz przychodzą listy od różnych znajomych z AK.

Miałam wiadomość o swoich Tadziach w Wawra[4], że 9 IX ewakuowali ich do Jabłonny. Widocznie są gdzieś, skąd poczta nie dochodzi. Ciocia Zochna Ruszczykowska przyjechała do nas z Łowicza i poszła piechotą (28 km), gdzie Stenia razem z moją Hanką pracują na kolonii dla dzieci warszawskich…”

Tego samego dnia wieczorem zauważyliśmy, że z mamą jest coś niedobrze. Bladła, pociła się bardzo. Po pomocy naszły ją silne bóle. Ojciec chciał natychmiast iść po akuszerkę. Matka, z trudem opanowując ból, kategorycznie zaoponowała: „Nie po to uciekłeś z obozu, żeby teraz w głupi sposób zginąć!” Z przodu i z tyłu były koszary, a w nich najgorsza swołocz. Noc ciemna. Zanim ojciec dojdzie do wartownika, zanim zdąży cokolwiek wyjaśnić, zastrzelą. Matka powiedziała, że wytrzyma do rana.

I wytrzymała.

Natychmiast gdy zaczęło szarzeć, ojciec wyszedł. Przez otwór w płocie dostał się na pusty plac i szedł prosto na wartownika przed koszarami przy ulicy Mickiewicza. Z daleka głośno, najpierw po niemiecku, a potem po rosyjsku, wyjaśnił cel swej wyprawy. Wartownik łaskawie zezwolił przejść. O szóstej godzinie ojciec był już z powrotem z panią Kaczorową..

Mnie wyproszono z domu. Poszedłem do sąsiadki na pierwszym piętrze, do pani Ireny Chyry. Nerwowo chodząc po mieszkaniu, gryzłem palce. Zdawałem sobie sprawę z sytuacji, w jakiej była matka. Miała trzydzieści dziewięć lat i za sobą trzy i pół miesiąca ciężkich przeżyć. Czy wytrzyma? Czy dziecko będzie żyło?

Po półgodzinie zawołał mnie ojciec. „Masz brata”, oświadczył z radością. Odetchnąłem z głęboką ulgą.

Braciszek darł się wniebogłosy, gdy pani Kaczorowa poddawała go pierwszej kąpieli. O honorarium nie chciała słyszeć. Mało tego, przyniosła ze sobą prześcieradła, pieluchy, a dla mamy koszulę i szlafrok. Obiecała przyjść jutro.

Rytm życia domowego zmienił się diametralnie. Wszystko było podporządkowane maluchowi. Wszyscy chcieli coś koło niego i dla niego robić. Tylko babcia pozostała wierna Jankowi.

„Jakie damy mu imię?”, zapytał ojciec. „Już dawno zdecydowałam, jak jeszcze ciebie nie było — odpowiedziała matka. — Myślałam stale o tobie i o Antku i powiedziałam sobie, że dam dziecku wasze imiona. Który z was pierwszy wróci, jego imię będzie pierwsze. Niech będzie więc Bronisław Antoni.”

W dniu 14 listopada 1944 roku tak też został braciszek zapisany w naszym dokumencie pobytu w Częstochowie, wystawionym przez RGO.

W kilka dni później nadszedł list od pani Rossowskiej:

„Serdecznie dziękuję za kartkę i za wiadomości. Zaraz skorzystałam z adresu i napisałam do Lamsdorf. Cieszy mnie bardzo, że przybył nowy członek rodziny, życzę serdecznie, aby szczęśliwie się chował i jak najprędzej Antka poznał. Dziś mnie ucieszyła wiadomość od siostry[5]. Pisze, że do Monachium Szwedzki Czerwony Krzyż przysłał im po bardzo cennej paczce odzieżowej. Myśmy się bardzo martwili, bo oni nie mieli ubrania. Letnie, co mieli na sobie, poszły w strzępy. Martwi mnie tylko, że tam są częste naloty. Co za nieszczęście spotkało Zawadzkich.[6] Wiedziałam tylko o Lali. Pisano mi, że ich kuzyn, Bolesław, też nie żyje, jak również z Sadyby Stankiewicz i młody Królikowski[7]. Martwię się o Burczyków i Kossakiewiczów, jak również nie wiadomo, co się stało z panią Dobrzańską i jej córką. Myślę, że pani Kamińska z Pawłem i Basią pojechali do brata. On był leśnikiem gdzieś poza Warszawą…”

Drugi list datowany był 17 listopada:

„Jak wiem z ogłoszenia, to Państwo macie to samo zmartwienie, co ja z Leszkiem. Poszukujemy na razie bez skutku. Widziano tylko Jacka Gwiżdża, jak jechał transportem do Niemiec[8], a był w Warszawie razem z Leszkiem, może, jak się odnajdzie adres Jacka, i ja coś będę wiedziała. Przesyłam Państwu kilka adresów, może coś się uda również w sprawie Antka: 1) Prasidium des Deutschen Roten Kreuzes, Berlin, S.W. 61, Blucherplatz 2; 2) Kriegsgefangenenhilfe der YMCA, Sagan, Niederschlesien, Servinerstr. 2. Lepiej, żeby Polski Czerwony Krzyż poszukiwał.

Młodsza siostra z Miką i mężem jest w obozie w Monachium. Z sadybiaków podobno p. Przecławska[9] u siebie siedzi. Nasz blok od Powsińskiej spalony, a od fosy podobno nie. W moim mieszkaniu są oficerowie niemieccy.

Nie wiem, co się stało z panią Żmudzką. Widziałam ją i Ewę z mężem w Pruszkowie. Mąż leżał chory. Co się stało z panią Sipayłło? Widziałam Genię w Białaczewie pod Opocznem na stacji. Prosiłabym Państwa o napisanie o znajomych. Czy nie wie Pani, co się stało z p. Burczykową i p. Kossakiewiczową? Kama podobno żyje. Życzę jak najprędzej odnaleźć syna. Gdybym się dowiedziała coś o Leszku, to go się spytam o Antka. Paweł Kamiński jest z matką…”

23 listopada nadeszła z niemieckiego Zarządu Miejskiego w Częstochowie wybita na 'powielaczu odpowiedź na pismo mamy z początków września w sprawie ustalenia miejsca pobytu ojca. Niemiecki burmistrz informował, że do wniosku w powyższej sprawie nie może się przychylić, ponieważ wyżej wymieniony został już gdzie indziej skierowany do pracy na Dolnym Śląsku. Skoro mama dowie się nowego adresu, może się zwrócić do odnośnego urzędu pracy.

Równocześnie zadawaliśmy sobie pytanie, kiedy nadejdzie odpowiedź z Czerwonego Krzyża o losach Antka.

Któregoś dnia zjawił się u nas najmniej oczekiwany i niezbyt chętnie widziany gość, również z Sadyby. Był nim pan J., ojciec jednego z kolegów szkolnych Antka jeszcze ze szkoły powszechnej. J. był z pochodzenia Ukraińcem, zaś jego żona Niemką. Zaraz w czterdziestym roku przeniosła swego syna do szkoły niemieckiej. Cała młodzież sadybowska omijała potem chłopca z daleka. Pan J. zdawał sobie sprawę, że jego wizyta jest niemiła rodzicom, usiadł więc przy oknie i zaczął opowiadać, że z żoną nie miał nigdy najlepszego współżycia, starała się zawsze nad nim dominować, a okupacja niemiecka dała jej możność zdecydowanej przewagi. On sam poczuł się całkowicie osamotniony wskutek bojkotu wszystkich dotychczasowych znajomych z Sadyby i spoza niej. Na domiar złego z tytułu przynależności do którejś tam kategorii narodu niemieckiego Volkssturm powołał syna do swoich szeregów. Pan J. bolał nad tym. Ta kara losu za podpisanie Volkslisty przez żonę powołaniem ich syna do wojska niemieckiego, gdy Niemcy stały nad przepaścią, nie mogła być dla niego satysfakcją. „Nędzny mój los — powiedział — syn Niemiec, żona Niemka, a ja co, przez nią znienawidzony Ukrainiec, którego z Niemcami nic nie łączy. Zabrali mi syna. Nie chodzi mi o to, że jest w wojsku, ale że dzięki żonie on mnie nienawidzi. Jak przyjdą Rosjanie czy Polacy, to mnie wykończą. Przecież Ukraińcy mordowali i na wschodzie, i w Warszawie. Nikt mi nie uwierzy, że nie mam z tym nic wspólnego.”

Wiedział o udziale ojca w powstaniu. Gdy zapytał o Antka, mama nie ukrywała, że poszedł walczyć.

Pan J. powiedział: „Jeszcze by tego brakowało, żeby koledzy ze szkolnej ławy znaleźli się naprzeciwko siebie po obydwu stronach barykady. Szczęście, że mego syna powołano do wojska dopiero teraz.”

Mimo wszystko żal mi go było. Mama poczęstowała go kawą. Pan J. nie ukrywał, że się boi. Po chwili milczenia powiedział: „Choć Niemcy wojnę przegrali, muszę być z nimi. Muszę z nimi uciekać. Przez żonę taki mój los.”

Nikt z nas się nie odezwał. Potem mama rozpoczęła rozmowę o warunkach w Częstochowie, o drożyźnie i głodzie. Pan J. pożegnał się niebawem. Życzyliśmy sobie wzajem powodzenia i poszedł.

27 listopada dostał ojciec kolejny list od pana Moczulskiego:

„Dziękuję za wiadomość. Mój kuzyn widział się z p. Krukowskim w Łowiczu i ten mówił, że Antka widział w Grodzisku, przeto radzę tam szukać. Edek z Kotlewskim[10] byli ostatnio na Czerniakowskiej, a mieli zamiar przedostać się na Mokotów. Co dalej, nie wiem. Adresu p. Krukowskiego nie znam, ale można pisać na RGO…”

List ten wywołał szaloną radość. Więc Antek żyje! Więc może wreszcie będziemy znów wszyscy razem! Ojciec miał z „Kuriera Częstochowskiego” adres pani Kotlewskiej. Natychmiast też wystosował do niej list z wiadomością o Witku. 8 grudnia nadeszła odpowiedź:

„Dziękuję za otrzymaną wiadomość. Jutro zaraz wybieram się do Gorzkowic, do p. Moczulskiego. Jest to już trzecia wiadomość o moim chłopcu, niestety, ślad dalszy ginie. Pierwsza wiadomość była z połowy września, z ulicy Hożej, gdzie Witold oraz i Edek, i jeszcze jakiś chłopiec z dziewczyną byli u moich znajomych. Tam ich zatrzymano, a ponieważ Edek nie chciał tam siedzieć, ruszono dalej. Druga wiadomość była spod Sadyby, z połowy października, gdzie Witold, ale już sam, przechodził na Sadybę, jakoby mówił, że musi być na Sadybie. Trzecia od Państwa. Pobyt w połowie października na Sadybie… Czy mógł się dostać do Niemiec? Możliwe, że wzięto czyjąś sylwetkę za niego lub inne nieporozumienie. Ja jestem zrozpaczona i kompletnie wykolejona. Naturalnie napiszę do wszystkich obozów. Wychowanek nasz, Piotrek, znalazł się[11]. Bogu dzięki i za to. Gdyby Pan znalazł możliwą chwilę i napisał do mnie, będę bardzo wdzięczna. Panią Irenę Symonowiczową zostawiliśmy w Białaczewie, a gdzie teraz?…”

List ten, donoszący o różnych wersjach losów Witka Kotlewskiego, zmącił trochę naszą radość i wiarę w prawdziwość wiadomości o Antku. Niebawem jednak nadszedł list od ciotki Zosi Ruszczykowskiej z Łowicza, który naszą nadzieję podtrzymał. Ciotka napisała między innymi:

„Przed chwilą widziałam się z Panem Krukowskim (szczęśliwie znalazłam jego adres), który widział kogoś, kto mu mówił, że Antek na pewno żyje i jest gdzieś na wsi. Nie wie gdzie, ale będzie się starał znaleźć. Dałam Panu Krukowskiemu Wasz adres. Może się uda, a tymczasem i tak chyba będziecie spokojniejsi…”

Rozwijająca się pomyślnie produkcja mydła poprawiła warunki naszej egzystencji. W dniu 1 grudnia mógł ojciec spłacić pierwszą ratę (100 złotych) pożyczki zaciągniętej przez nas w RGO, a 9 grudnia złożył 50 złotych ofiary na takich samych wysiedleńców z Warszawy jak my.

Któregoś dnia wracając ze szkoły, postanowiłem odwiedzić Jurka Sochackiego. Adres znałem, Garncarska 23 m. 25.

Dom, w którym mieszkał Jurek, była to stara czynszowa kamienica, jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej. Wyglądała nieźle w otoczeniu innych domów tej ubogiej dzielnicy, gdzie Niemcy urządzili żydowskie getto. Z obszernej sieni prowadziły schody do mieszkania pani Sochackiej na ostatnim piętrze, z którego wiodły drabiniaste schody na galeryjkę. Na brązowo pomalowanych drzwiach widniała staroświecka cynkowa tabliczka z numerem mieszkania. Gdy podczas spotkania Jurek podawał mi adres, zaznaczył: „Pukaj cztery razy, przerwa i jeden raz.” Zapukałem w umówiony sposób. Po dłuższej chwili otworzyła mi pani Sochacka. Przyłożyła palce do ust na znak milczenia i zaprosiła do wnętrza. Wszedłem do wąskiego korytarza, z którego prowadziło troje drzwi. Gdy znaleźliśmy się w niewielkim pokoju, momentalnie zorientowałem się, co znaczył gest milczenia pani Sochackiej. Na stole był rozłożony ręczny walizkowy powielacz. Przy otwartej płaskiej skrzynce stał Zbyszek, młodszy brat Jurka, i rolował zamaszyście wałkiem, rozprowadzając farbę drukarską na woskowej matrycy. Najmłodszy, Wojtek, podkładał Zbyszkowi na matrycę biały papier, a Jurek składał poszczególne numerowane strony. Nie pytając o nic, usiadłem i zacząłem Jurkowi pomagać.

Matka Jurka zaimponowała mi. Zresztą nie tylko mnie. Gdy była w domu mowa o niej, ojciec zawsze dodawał z naciskiem: „To bardzo dzielna kobieta.” Musiał wiedzieć o działalności pani Sochackiej.

Ojciec Jurka wyszedł z domu w sierpniu 1939 roku i ślad po nim zaginął. Pani Sochacka została wówczas z siedmioletnim Jurkiem, pięcioletnim Zbyszkiem i Wojtusiem, który stawiał pierwsze kroki. Dała sobie radę. Nie zabrakło jej również w szeregach tych, którzy w miarę swoich możliwości włączyli się w walkę.

Po wydrukowaniu nakładu Jurek sprawnie złożył powielacz. Teraz była to niepozorna, pomalowana na czarno walizeczka, taka, z jaką wiejscy rekruci szli kiedyś do poboru. W dalszym ciągu nie pytałem o nic, co dotyczyło powielacza, natomiast obydwaj z Jurkiem zaczęliśmy się dzielić wspomnieniami z przeżytych na Sadybie ostatnich miesięcy i tułaczki w Częstochowie. Mieszkaliśmy na Sadybie niedaleko siebie — w prostej linii dzieliło nas kilkaset metrów — ale każdy miał do opowiadania co innego, bo inne wydarzenia miały miejsce na każdym z tych odcinków. Jurek był nawet w gorszej sytuacji, ponieważ jego dom stał niemal w szczerym polu, narażony na bezpośredni ogień niemieckiej artylerii ze Służewa, która mogła ostrzeliwać budynek ogniem na wprost. Jeden z pocisków uderzył w willę i zasypał wszystkich w piwnicy — cudem uszli śmierci i wydostali się spod gruzów.

Od Jurka dowiedziałem się, że jeden z naszych wspólnych kolegów, Jurek Kaczyński, nazywany „Kaczką”, nie żyje. W dom, gdzie przebywał wraz ze swym ojcem, trafiła bomba. Zginęli obydwaj.

Był już wieczór, gdy wróciłem do domu. Mama zaczęła mi robić wymówki, że przyszedłem tak późno. Powiedziałem, gdzie byłem, nie mówiąc, co widziałem. Mama najwyraźniej się wystraszyła (też wie, pomyślałem). Ojciec sprawę zbagatelizował, ale gdy znaleźliśmy się razem w kącie, zapytał retorycznie: „No i co?” Wówczas nie wytrzymałem i opowiedziałem mu o wszystkim. Spokojnie wysłuchał, kiwał głową i powiedział: „Nie chodź tam, proszę. Pamiętaj, że jeszcze nie wiadomo, co z Antkiem.”

Zamilkłem, posmutniałem.



[1] Laudańskim.

[2] Nasz sąsiad i towarzysz broni ojca, Michał Szczygielski, zginął w obozie.

[3] Lucjan Krukowski, również nasz sąsiad.

[4] Chodzi o rodzinę wuja Tadeusza Karasiewicza.

[5] Janiny Wojnarowiczowej.

[6] Łączniczka Lala Zawadzka — „Irma” straciła nogę w powstaniu na Starym Mieście, leżała w szpitalu w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości, Długa 7, i została zamordowana przez Niemców. Jej siostra, Hanka, ranna, przepłynęła Wisłę. Wówczas w Częstochowie obydwie były uważane za poległe.

[7] Andrzej Królikowski — strzelec „Piotr”, kolega brata, poległ 2 września na Sadybie, na ulicy Okrężnej.

[8] Kapral podchorąży „Jacek” — Jacek Gwiżdż, kolega brata, żołnierz Batalionu „Zośka”, poległ 11 sierpnia przy ulicy Okopowej.

[9] Wanda Przecławska, matka koleżanki brata, zamieszkała na Sadybie przy ulicy Ojcowskiej.

[10] Edek Laudański i Witek Kotlewski.

[11] Piotr Godlewski — strzelec „Ciemny”, walczył na Sadybie.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 34

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Tego samego dnia, dzięki RGO, uzyskaliśmy samodzielny dach nad głową. Zamieszkaliśmy na ulicy Curie-Skłodowskiej 19, przemianowanej przez Niemców na Weizen-strasse. Dom był przedostatnim budynkiem na tej ulicy, którą dalej przecinał wąwóz ze strumieniem. Budynek, jak większość tego rodzaju ubogich kamieniczek, wzniesiony został z wapienia. Do naszego mieszkania wchodziło się z drugiej klatki schodowej. Znajdowało się ono tuż pod dachem, którego więźba wystawała z sufitu. Był to właściwie strych z drewnianymi drabiniastymi schodami.

Był tak niski, że dorosły człowiek mógł stanąć wyprostowany jedynie przy ścianie szczytowej. Dla nas, w naszej sytuacji, mieszkanie to było luksusem, znajdował się w nim bowiem piec kuchenny z żelazną płytą, a ponadto po przeciwnej stronie ściany szczytowej komórka, a właściwie stryszek, do którego można było wejść jedynie na czworakach, gdyż w tym kierunku biegł spadek dachu. Powierzchnia mieszkalna miała wymiary 5 na 3 metry i wysokość od 80 centymetrów do 2 metrów, ale teraz mogliśmy już być wszyscy razem. Na razie było nas siedmioro. Obijaliśmy się o siebie w tej ciasnocie. Sypialiśmy na podłodze, na papierowych siennikach, przydzielonych nam przez RGO.

Przez kilka pierwszych dni towarzyszyłem ojcu w wędrówkach po mieście. Bez żadnej żenady szedłem obok niego jak mały chłopczyk, prowadzony dosłownie za rękę.

Po przeciwnej stronie ulicy, na wprost naszego domu, znajdowały się koszary Kałmuków. Skośnooki wartownik przed bunkrem ziemnym broniącym wstępu do koszar miał na lewym ramieniu munduru emblemat z wizerunkiem meczetu, z półksiężycem i napisem: „Turkestan.” Koszary znajdowały się również i na zapleczu domu za nie zabudowanym placem przy ulicy Mickiewicza. Tam stacjonowali Ukraińcy.

W całym mieście roiło się od wojska. Prócz różnorodnych mundurów niemieckich można też było spotkać mundury węgierskie. Przy niektórych budynkach obsadzonych przez wojsko czy niemieckie urzędy stały półkoliste, bądź prostokątne betonowe lub ceglane bunkry przylepione do ścian albo bram, a na trawnikach były wykopane dość głębokie, klinowe, wąskie rowy dla obrony przeciwlotniczej.

Ojca broda i czerwony golf intrygowały przechodniów. Gdy zaszliśmy do RGO, ktoś z życzliwych powiedział: „Panie, zgól pan tę brodę, bo pan wyglądasz jak Jędruś.” Nie zrozumiałem tego porównania, dopiero ojciec wyjaśnił mi, że tutaj Jędrusiami nazywają partyzantów.

Posłuchaliśmy dobrej rady i poszliśmy do fryzjera. Zakład mieścił się w II Alei, tuż koło lokalu NSDAP, który rzucał się w oczy krzykliwą dekoracją z hitlerowskich flag. Fryzjer miał akurat dużo klientów, więc usiedliśmy na krzesełkach, czekając na swoją kolej. Mistrz właśnie zamaszyście golił jakiegoś łysawego starszego żołnierza niemieckiego, który odstawił przed tą ceremonią nowiutkiego mauzera w kąt. Karabin lśnił oksydem, na lufie miał kapturek chroniący wnętrze lufy przed zabrudzeniem. Po jakimś czasie, widząc w lustrze moje zainteresowanie bronią, przeprosił fryzjera, wstał, zabrał z kąta karabin i usiadł z powrotem, umieszczając mauzer między nogami.

Gdy nadeszła nasza kolej, fryzjer zlustrował ojca i zapytał krótko: „Golem?” Ojciec kiwnął głową. W trakcie golenia zerkał na ojca w lustrze i zapytał półgłosem: „Panie, pan chyba w lesie hodował tę brodę?” Ojciec uśmiechnął się i sprostował: „Nie, w Warszawie.” Fryzjer kiwnął głową i mruknął: „Na jedno wychodzi.” Gdy przyszło do regulowania rachunku, fryzjer schował dłonie w kieszeniach fartucha i powiedział krótko: „Od was nie biorę. Zapłacicie po wojnie.”

Czas płynął bardzo prędko. W dalszym ciągu stołowaliśmy się w RGO przy ulicy Biegańskiego 1. Dzięki tej stołówce mieliśmy zapewniony posiłek. Nasze wędrówki do niej i do biur RGO należały do codziennego rytuału. Babcia Karolcia zawsze chodziła z Jankiem. Zawiązała się pomiędzy nimi gorąca, serdeczna przyjaźń, choć przed półtora rokiem, gdy rodzice wzięli go z sierocińca, babcia — zazdrosna w moim i Antka imieniu — była nie-chętna przygarnięciu obcego dziecka. Ja chodziłem z ojcem. Stałym miejscem naszych wędrówek były też biura RGO przy ulicy Kościuszki. Z uporem szukaliśmy jakiejś, choćby najskąpszej, wiadomości o Antku. Przy tej okazji znaleźliśmy sporo adresów i spotkaliśmy wielu znajomych. Jednym z pierwszych był Wojtek Michalkiewicz, mój kolega ze szkoły, z którym siedziałem w jednej ławce. Mieszkał wraz z matką na Lisińcu, u jakiegoś rolnika. Oni nie mieli już na kogo czekać ani kogo szukać. Ojciec Wojtka, podporucznik rezerwy Tadeusz Michalkiewicz, znajdował się w oflagu w Dossel koło Wartburga. Obóz został omyłkowo zbombardowany przez aliantów. Jedna z bomb uderzyła w barak, w którym znajdował się ojciec Wojtka… Na pierwszy list wysłany przez panią Michalkiewiczową po przyjeździe do Częstochowy nadeszła z oflagu dość obszerna odpowiedź z informacją o śmierci jej męża oraz plik fotografii znalezionych przy poległym. Klisza z wizerunkiem podporucznika Michalkiewicza przebita była odłamkiem. Wojtek z matką stołował się w RGO. Jedynym źródłem ich „dochodów” było robienie z płótna sztucznych kwiatów do kapeluszy przez panią Michalkiewiczową. Od nich dowiedzieliśmy się, że w Częstochowie przebywa pani Sochacka wraz z Jurkiem, moim i Wojtka kolegą z klasy, oraz dwoma młodszymi synami. Mieszkali przy ulicy Garncarskiej 25, na terenie byłego getta.

Sochaccy korzystali również ze stołówki RGO. Dodatkowym źródłem ich utrzymania było karmienie przez panią Sochacką wszy przeznaczonych do produkcji szczepionek w jednej z częstochowskich wytwórni farmaceutycznych. Czynność ta polegała na tym, że do łydki krwiodawcy przystawiano specjalne naczynie z insektami, aby się krwią opiły. Ślady po tym „seansie” wyglądały jak po bańkach. Z tego źródła utrzymania korzystało zresztą wówczas wielu warszawiaków. W trudnej sytuacji życiowej żadna uczciwa praca nie była hańbą.

W stołówce RGO spotkaliśmy też inne znajome z Sadyby. Jedną z nich była pani Jaroszyńska z córką Elżbietą-inwalidką. Syn jej od roku 1939 przebywał za granicą i walczył w szeregach wojska polskiego na froncie zachodnim. Spotkaliśmy również znajomą dziadków i ojca jeszcze z Rosji, panią Klaudię Karnawalską. Mieszkała z mężem na Żoliborzu w WSM. Jej jakoś udało się wyjść przez halę numer 1, męża zaś skierowano do hali numer 2 i nie miała dotąd żadnej wiadomości od niego.

Pewnego dnia postanowiliśmy odwiedzić pana Cekierę na Lisińcu. Pan Marek ucieszył się bardzo, że poznał ojca, gratulował mu z całego serca ucieczki z obozu. Był szczerym patriotą. Czuliśmy przez skórę, że tkwi po uszy w konspiracji, rozmowa więc była szczera, serdeczna i swobodna. W sadzie pana Marka wisiały jeszcze na drzewach śliwki węgierki, toteż ku zmartwieniu mamy objadałem się nimi, ile wlezie. Uzyskałem jednocześnie zezwolenie rodziców na zanocowanie i powrót do domu dopiero na drugi dzień wieczorem. Po raz pierwszy od kilkunastu tygodni beztrosko bawiłem się z synem pana Cekiery, również Markiem, młodszym ode mnie o dwa lata. Było to jedyne jasne moje przeżycie w tych smutnych dniach wysiedlenia.

Częstochowa nie była miastem spokojnym. Częstokroć na ulicach żandarmi rewidowali i legitymowali ludzi, nierzadko też zdarzały się łapanki, toteż ojciec rozglądał się za pracą w jakiejś instytucji, która dawałaby zaświadczenia o zatrudnieniu respektowane przez Niemców. 26 września, idąc aleją Wolności, ojciec zauważył szyld prywatnej firmy budowlanej: „Bronisław Kuhn Hoch-und Tiefbauunternehmen.” Zatrzymaliśmy się. Ojciec stwierdził, że zna właściciela. Inżynier Kuhn pochodził z Warszawy i widocznie jakimś cudem udało mu się tutaj otworzyć firmę. Ojciec postanowił wejść, z nadzieją, że może uda mu się coś załatwić. Istotnie. Inżynier Kuhn natychmiast wydał ojcu zaświadczenie, że jest pracownikiem firmy. Treść dokumentu nie odpowiadała prawdzie. Inżynier Kuhn nie był w stanie ojca zatrudnić, bo wobec zbliżającego się frontu nikt nic nie budował. W jego firmie pracowało tylko kilku ludzi, choć zaświadczenia o zatrudnieniu posiadało bardzo wielu i przedsiębiorca musiał płacić podatki rosnące w miarę wzrostu liczby zatrudnionych. Ręka inżyniera Kuhna okazała się dla nas jeszcze jedną z wielu życzliwych.

Wydarzenia wojenne przerwały moją edukację. Rok szkolny był w pełni. Od 1 września w Chełmie czy Lublinie młodzież chodziła już do polskiej szkoły. Nawet w Częstochowie ci, co mieli warunki, mogli iść do jakiej takiej zawodówki. Moja szkoła od uderzenia bomby poszła w gruzy. Dzięki znajomościom w RGO, przede wszystkim dzięki pani Marczewskiej, udało się ojcu załatwić mi możliwość uczęszczania do tajnego gimnazjum braci szkolnych przy ulicy Krótkiej. Szkoła funkcjonowała pod szyldem zawodówki, jednakże lekcje odbywały się w niej według przedwojennego programu gimnazjalnego. Rozpocząłem więc przerwaną powstaniem i wysiedleniem naukę. Poza matematyką i polskim uczyłem się historii starożytnej, łaciny i fizyki. Jak się szybko zorientowałem, w szkole tej odbywały się również wykłady tajnego uniwersytetu, gdyż razem z nami, tylko w sali obok, rozpoczynali „lekcje” uczniowie pod wąsem i dorośli. Nauka nie bardzo mi szła. Miałem miesięczne zaległości. O zdobyciu podręczników nie mogłem marzyć, gdyż po prostu nie mieliśmy pieniędzy. Na lekcjach częściej wracałem myślami do przeżyć ostatnich miesięcy niż do tematu lekcji. O nauce w domu nie było mowy, nie starczało bowiem miejsca ani czasu. Do szkoły było daleko, wędrówka na obiady lub po obiady do RGO pożerała co najmniej dwie godziny. Nie spieszyłem się zresztą. Na Krótką chodziłem dwoma trasami: aleją Wolności do II Alei i ulicą Wilsona, koło spalonej synagogi, lub przez przejazd kolejowy ulicą Orlicz-Dreszera do Małego Rynku i ulicy Warszawskiej. Często zatrzymywałem się przed wystawami lub po prostu na ulicy, obserwując życie miasta. Wieczory wypełniało odwszawianie. Ta upokarzająca spuścizna Pruszkowa w naszych warunkach była nie do opanowania — na spalenie odzieży wraz z gnidami nie było nas stać. Mieliśmy tylko to, w czym wyszliśmy z Sadyby. Plaga wszy szczególnie dawała mi się we znaki na lekcjach. Wstydziłem się kolegów i z największym trudem opanowywałem chęć podrapania się w swędzące miejsca.

Jedynym magnesem przyciągającym mnie wówczas do szkoły była jej tajność i związane z tym ryzyko. Pamiętam, jak kiedyś wpadł do klasy jeden z zakonników-nauczycieli, każąc nam uciekać, bo na portierni są Niemcy. Błyskawicznie, bez hałasu opuściliśmy klasę, przeskakując z dziedzińca przez wysoki mur na ulicę Kawią. Szkoła była właściwie internatem i dlatego mogła funkcjonować.

30 września wracając ze szkoły, na II Alei, za mostem, na tablicy z ogłoszeniami koło składu materiałów piśmiennych „Renoma”, przykuła moją uwagę gazetka ścienna wydana przez Niemców. Tekst informował o kapitulacji Mokotowa. Zdjęcia ukazywały powstańców składających broń. Coś mnie ścisnęło za gardło. Z godzinę analizowałem każde zdjęcie. Szukałem Antka. Przygnębiony, ze spuszczoną głową odszedłem od tablicy i powlokłem się do domu.

Tablica z gadzinowymi gazetkami i ogłoszeniami koło „Renomy” przyciągała mnie teraz codziennie. Któregoś dnia oglądałem właśnie zmontowane w prymitywny sposób zdjęcia obrazujące rzekome formowanie batalionów polskich ochotników do walki z bolszewizmem, gdy w pobliżu padło kilka szybko następujących po sobie strzałów. Przechodnie w panice rzucili się w moją stronę. Wszyscy instynktownie zaczęliśmy się pchać do bramy kamienicy, w której mieściła się „Renoma”. Równocześnie przez tłum przeciskał się do wnętrza gruby żandarm w zielonym płaszczu z brązowym aksamitnym kołnierzem. Uderzenie jego łokcia odczułem boleśnie w brzuchu. Nagle tłum się rozsunął i zobaczyłem przed żandarmem wysokiego mężczyznę w jesionce „w jodełkę” i butach z cholewami, jak trzymał w ręku parabellum i przykładając niemal lufę do brzucha żandarma, oddal kilka strzałów, W bramie podniósł się krzyk. Ludzie zaczęli uciekać. Ja rzuciłem się na klatkę schodową, chcąc się schronić w którymś z mieszkań, ale daremnie. Drzwi zatrzaskiwały się przede mną, a na pukanie i dzwonienie nikt nie reagował. Uciekłem aż na ostatnie piętro i przycupnąłem w najciemniejszym kącie. Dopiero po dłuższej chwili zdecydowałem się wyjść.

Ludzi w bramie nie była Kręciło się tylko kilku zdenerwowanych żołnierzy niemieckich z bronią w rękach. Na ścianie na wprost wyjścia z klatki schodowej spływała struga świeżej krwi. Plama krwi widniała też na asfalcie, na którym leżały rozrzucone żelazne łuski pistoletowe. Sprzed bramy odjeżdżała właśnie dorożka, na której spoczywał bezwładnie gruby żandarm.

Udając spokój, zacząłem się oddalać z miejsca zamachu. Potem truchtem puściłem się aleją Wolności w kierunku domu. Starałem się zachowywać normalnie, toteż zdziwiło mnie, że zwracam na siebie uwagę przechodniów. Muszę być bardzo blady, pomyślałem. W połowie drogi zorientowałem się, że ktoś zaczyna za mną biec. Obejrzałem się w trwodze. Jakaś pani zbliżała się do mnie, wołając: „Chłopcze, poczekaj! Tobie coś jest! Jesteś cały zakrwawiony!” Zatrzymałem się, dotknąłem ręką piersi i poczułem, że ręce są lepkie, a gdy spojrzałem na dłoń, była cała we krwi. Szybko drugą dłonią dotknąłem pleców i znów poczułem krew. Włosy stanęły mi dęba na głowie. Przypomniała mi się opowieść partyzanta W szpitalu powstańczym w szkole, jak nawet nie poczuł, kiedy został ranny. Troskliwej pani odpowiedziałem szybko, że pracuję u rzeźnika i idę do domu po pracy. Spojrzała zaskoczona, a ja pędem pobiegłem dalej.

Gdy wpadłem do mieszkania, przeraziłem wszystkich. Opowiedziałem szybko i krótko, co się stało. Matka kazała mi się natychmiast rozebrać do naga. Na szczęście byłem cały. Krew okazała się krwią żandarma, którą musiałem się ubrudzić podczas kotłowaniny w bramie. A więc nie tylko Warszawa walczyła. Nie tylko Jędrusie z lasu. Front walki z Niemcami był wszędzie. A z tymi polskimi ochotnikami na bolszewików to zwykła lipa.

Niebawem na łamach gadzinowego „Kuriera Częstochowskiego” zaczęły się ukazywać ogłoszenia, za których pomocą mieszkańcy Warszawy poszukiwali bliskich. Ojciec zamówił ogłoszenie poszukujące Antka. Miało ukazać się 21, 23 i 25 października. Kosztowało sumę niebagatelną jak na naszą ówczesną sytuację materialną: dwadzieścia trzy złote. Z czasem redakcja zaczęła wydawać oddzielną wkładkę pt. Listy poszukiwań.

W „Kurierze” z 9 października, donoszącym o wymarszu AK z Warszawy, znaleźliśmy dwa interesujące nas ogłoszenia: „Welze, W-wa, Goraszewska 28 m 2, lub Jordanowa Lena, Sadyba, Czerniaków. Uprasza się o zgłoszenie, osobiście lub pisemnie, za: wynagrodzeniem: Gasińska, Piotrków, Ziem Wschodnich 93, celem podania informacji o Przeździeckim Władysławie, zam. u p. Welze.” „Rossowskiego Leszka, lat 18, z W-wy, poszukuje matka, Łucja Rossowska, zam. p-ta Gorzkowice, maj. Niechcice, Łuczyeki.”

Najczęściej daremne były te ogłoszenia. Jak się okazało, Jurek Welze, którego rodziców poszukiwała pani Gasińska, był w Oświęcimiu, gdzie czekała go męczeńska śmierć, a Leszek Rossowski, żołnierz kompanii „Giewont” Batalionu „Zośka”, wówczas już od pięciu tygodni spoczywał pod gruzami domu przy ulicy Zakroczymskiej 7, pochylony nad menażką kaszy.

Tymczasem uzyskane adresy spowodowały lawinę korespondencji. Moi rodzice też korzystali z tych adresów.

19 października nadszedł list od ojca Heleny Reinsteinowej, znajomej ojca, z informacjami o przyjaciołach rodziców:

„Odpowiadając na Ich kartkę, komunikujemy, że dom nasz, zresztą jak i wszystkie inne, został spalony wraz z całym mieniem, wobec czego przebywamy w Busku u znajomych. Marian[1] w Rzeszy, dokładnych wiadomości o nim nie mamy. Lidia[2] prawdopodobnie u Konwerskich w Gołąbkach, ulica Wiejska 2. Rodzice Lidii[3] zmarli — matka 31 lipca, a ojciec w połowie września w Kielcach. O Podgórskich[4] nic nie wiemy. Ojciec Lidii był w Busku, u nas, i pojechał do Kielc w poszukiwaniu dzieci, gdzie zmarł…”

27 października nadszedł list od Stanisława Szymborskiego, również znajomego ojca:

„Kartka Pana ucieszyła mnie bardzo, tym bardziej że mogę dać definitywną odpowiedź na Pańskie pytanie. W poszukiwaniu mojej rodziny udałem się osobiście w drogę i znalazłem: brat mój, Zbigniew, wraz z całą rodziną pp. Tomaszewskich[5] zamieszkał pod Warszawą — Zalesie koło Piaseczna, pow. Grójec, ulica Ogrodowa 8. Połączenia pocztowego nie ma. Los ich jest również ciężki, uratowali życie.”

30 października nadszedł list od matki ciotki Steni, z Łowicza:

„Kochani Bronkowie, Wanda[6] i jej córka jest w domu, a Julek[7] w oflagu. Jeszcze nie było od niego wiadomości prócz lakonicznej kartki z drogi. Oboje Paderewscy są w Pruszkowie, u teściów Janusza, jest tam też od dawna jego żona i córka, a o samym Januszu nie ma żadnej wiadomości[8]. Ja tu jestem od 7 X. Aż do tego dnia nic nie wiedziałam o Steni…” Ponieważ stale byłem głodny, babcia wystarała mi się, dzięki przygodnym znajomym, o obiady u pani K., jednej z charytatywnie nastawionych obywatelek miasta Często-chowy. Pani K. mieszkała w alei Wolności, więc wracając ze szkoły jadałem u niej przez pewien okres luksusowe obiady. Dom był z antykami. Wszędzie panował pedantyczny porządek i czystość. Gdy siedziałem przy obiedzie, bałem się nawet gwałtowniej poruszyć, żeby się nie zdradzić, że mam wszy. Obok mnie siedział syn państwa K., elegancik starszy ode mnie zaledwie o dwa lata. Bardzo mu imponowało, że mówiłem do niego per pan. Starszy syn państwa K., oficer, znajdował się w oflagu. Byli to mili i dobrzy ludzie. Podczas jedzenia pan domu, starszy już człowiek, wciągał mnie zawsze w rozmowy na temat powstania. Gdy snułem pełne entuzjazmu opowieści, od czasu do czasu przerywał mi, twierdząc, że Niemcy są bardzo silni i że dość ofiar, niech Rosjanie i Anglicy się wykrwawiają. Któregoś dnia, gdy nie zrażony jego stałym komentarzem, znów się rozentuzjazmowałem powstaniem, nie wytrzymał i powiedział, że w Warszawie walczyli idioci. Kotlet uwiązł mi w gardle. Nie dokończyłem obiadu. Powiedziałem, że źle się czuję. Pani K. gderała, że „przecież to kosztuje”. Zrobiło mi się słabo. Przeprosiłem grzecznie i wyszedłem.

Podczas drogi cały czas powtarzałem sobie w myślach: „Antek nie jest idiotą!”

Po przyjściu do domu powiedziałem, że obiady są niedobre, że wolę RGO. Mama domyśliła się od razu, że spotkała mnie jakaś przykrość, ale o nic nie pytała. Dopiero na drugi dzień opowiedziałem ojcu o wszystkim. Dla rozweselenia powtórzył mi krążącą wówczas anegdotę o krakowianach: ponieważ exodus warszawiaków spotkał się z obojętnością lub niechęcią części mieszkańców Krakowa, do zarządu miejskiego zgłosiła się delegacja z następującym ultimatum: „Jeżeli krakowiacy nie zmienią stosunku do wysiedlonych z Warszawy i nie okażą im pomocy, to w Krakowie wybuchnie powstanie” — dopiero po tym ultimatum jeden z byłych radców C. K. przyjął do swych apartamentów panią prezesową z Warszawy.

Ale to był tylko dowcip. Stryj przecież zawdzięczał egzystencję właśnie mieszkańcom Krakowa.



[1] Marian Chwalibóg.

[2] Lidia z Piotrowskich Chwalibogowa.

[3] Piotrowscy.

[4] Rodzina inż. Mariana Podgórskiego i Eugenii z Piotrowskich.

[5] Chodzi o rodzinę inż. arch. Leonarda Tomaszewskiego.

[6] Wanda Kokczyńska.

[7] Juliusz Kokczyński.

[8] Wiadomość o Januszu Paderewskim uzyskali jego najbliżsi dopiero w r. 1946 — podczas ekshumacji zwłok ponad stu powstańców rozstrzelanych pod Pęcicami zidentyfikowano jego zwłoki.

 

 

Udostępnij na: