Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 35

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Z naszymi źródłami utrzymania było bardzo krucho. Podstawę wyżywienia stanowiły zupy RGO oraz to, co babcia otrzymywała od czasu do czasu od nieznajomych a życzliwych ludzi. Zaraz po powrocie ojca rodzice sprzedali pierścionek mamy, potem mój medalik z łańcuszkiem oraz jakiś złoty drobiazg babci Karolci, żeby zapewnić nam skromne śniadania i kolacje. Pieniądze z tej sprzedaży nie na długo wystarczyły, więc po namyśle ojciec zdecydował, że spróbujemy produkować mydło. Jeszcze w Warszawie jeden ze znajomych zajmował się wyrobem mydła i ojciec zapamiętał recepturę. Na targu koło ulicy Garncarskiej kupiliśmy więc niezbędne składniki, od sąsiadów pożyczyliśmy wagę, do garnka od zupy włożyliśmy 1000 g łoju, 170 g sody kaustycznej, 250 g kalafonii, 2 litry wody i postawiliśmy na fajerce. Smród i para w naszym poddaszu były niesamowite, ale niebawem do brytfanny na ciasto, pożyczonej również od życzliwych ludzi, wylaliśmy płynny produkt. Pierwszy wytop się udał. Mydło pieniło się znakomicie i rzeczywiście myło. Natychmiast też zostało sprzedane. Ze względów handlowo-zasadniczych jego cena było odpowiednio niższa niż na rynku. Pierwszych odbiorców naszego mydła stanowili lokatorzy domu, w którym mieszkaliśmy, ludzie ubodzy, robotnicy i kolejarze. Niektóre z kobiet dorabiały praniem.

Obok niewątpliwych zysków ponieśliśmy również straty. Emaliowany garnek, poobijany na dnie, był porządnie przeżarty przez sodę kaustyczną. Do gotowania zupy już się nie nadawał, a, jego dłuższy żywot przy produkcji mydła stanął pod znakiem zapytania. Pożyczona brytfanna tak przeszła zapachem mydła, że nie nadawała się już do ciasta i ojciec postanowił za następne wytopy odkupić sąsiadce nową. Niemniej jednak aktywa były zachęcające do dalszej produkcji. Z czasem mógł ojciec kupić nowy, solidny, żeliwny, wewnątrz emaliowany garnek do wyrobu mydła i garnek do gotowania zupy. Wkrótce też kupił trochę desek, zbił ż nich solidne łoże dla mamy, która dotychczas spała tak jak my wszyscy na podłodze.

Produkcja mydła ruszyła na całego. Pewien kłopot sprawiało nam krojenie go na równe kawałki. Ponieważ nóż się ześlizgiwał, ojciec wpadł na genialny pomysł: z odpadów desek na łóżko sporządził stolarską gierownicę, taką jakiej używają stolarze przy obcinaniu listew, następnie nabył strunę do skrzypiec, którą kładliśmy w szpary gierownicy i naciągając ją z obydwu stron, cięliśmy mydło na równiutkie kawałki. Przedtem ojciec tak obliczył objętość mydła i tak powycinał w nim szczeliny na strunę, że otrzymywane kawałki odpowiadały wadze około pół kilograma. Zachęceni sukcesami technicznymi i handlowymi zaczęliśmy po pewnym czasie produkować również droższe mydło, toaletowe, pachnące, tym bardziej że ojcu udało się znaleźć źródło zakupu odpowiedniego olejku migdałowego.

Tymczasem korespondencja poszukujących się warszawiaków nie ustawała. Pani Janina Sippkowa napisała do ojca 8 października ze wsi Sokole Pole (Distr. Radom, Post Lelów, u p. Stefana Magiery):

„Szanowny Panie, uzyskawszy adres pana z «Dziennika Częstochowskiego*, proszę uprzejmie o łaskawe poinformowanie mnie, czy Pan nie wie, co się stało z ojcem moim, inż. Edwardem Szenfeldem, zamieszkałym na Czerniakowie, ulica Goraszewska 7. Przepraszam za kłopot, ale od lipca straciłam całkowicie kontakt z nim, a jestem b. niespokojna, jak również, przypuszczam, i ojciec o mnie, gdyż nie wie, czy żyję.

Wyszłam: z Warszawy 3 października, a od 5 mieszkam 5 mil od Częstochowy, tam gdzie nas osiedlili. Trudno mi samej przyjechać do Częstochowy celem poszukiwania, gdyż nie miałabym gdzie przenocować…”

Tegoż samego dnia nadszedł list od współtowarzysza ucieczki ojca z Pruszkowa, pana Henryka Moczulskiego: „Korzystając z ogłoszonego adresu, spieszę donieść, że ja odnalazłem swoją rodzinę w Gorzkowicach. Są tu i państwo Rzepowie i tak się razem gnieździmy. O p. Antku na razie nic nie wiem. Kuzyn mój widział się z Edkiem[1], który wybierał się na Mokotów z kolegami. Pan Szczygielski[2] jest w Saksonii, a p. Krukowski[3] w Łowiczu. Pani Biernacka jest w Milanówku…”

13 listopada nadszedł list od ciotki Ohde ze Skierniewic, która pisała między innymi:

„Dowiadywałam się o Antka, ale tutaj, w obozie ani w szpitalu, ani na liście zmarłych, nie ma go. Mam nadzieję, że odezwie się z jakiegoś obozu, bo dopiero teraz przychodzą listy od różnych znajomych z AK.

Miałam wiadomość o swoich Tadziach w Wawra[4], że 9 IX ewakuowali ich do Jabłonny. Widocznie są gdzieś, skąd poczta nie dochodzi. Ciocia Zochna Ruszczykowska przyjechała do nas z Łowicza i poszła piechotą (28 km), gdzie Stenia razem z moją Hanką pracują na kolonii dla dzieci warszawskich…”

Tego samego dnia wieczorem zauważyliśmy, że z mamą jest coś niedobrze. Bladła, pociła się bardzo. Po pomocy naszły ją silne bóle. Ojciec chciał natychmiast iść po akuszerkę. Matka, z trudem opanowując ból, kategorycznie zaoponowała: „Nie po to uciekłeś z obozu, żeby teraz w głupi sposób zginąć!” Z przodu i z tyłu były koszary, a w nich najgorsza swołocz. Noc ciemna. Zanim ojciec dojdzie do wartownika, zanim zdąży cokolwiek wyjaśnić, zastrzelą. Matka powiedziała, że wytrzyma do rana.

I wytrzymała.

Natychmiast gdy zaczęło szarzeć, ojciec wyszedł. Przez otwór w płocie dostał się na pusty plac i szedł prosto na wartownika przed koszarami przy ulicy Mickiewicza. Z daleka głośno, najpierw po niemiecku, a potem po rosyjsku, wyjaśnił cel swej wyprawy. Wartownik łaskawie zezwolił przejść. O szóstej godzinie ojciec był już z powrotem z panią Kaczorową..

Mnie wyproszono z domu. Poszedłem do sąsiadki na pierwszym piętrze, do pani Ireny Chyry. Nerwowo chodząc po mieszkaniu, gryzłem palce. Zdawałem sobie sprawę z sytuacji, w jakiej była matka. Miała trzydzieści dziewięć lat i za sobą trzy i pół miesiąca ciężkich przeżyć. Czy wytrzyma? Czy dziecko będzie żyło?

Po półgodzinie zawołał mnie ojciec. „Masz brata”, oświadczył z radością. Odetchnąłem z głęboką ulgą.

Braciszek darł się wniebogłosy, gdy pani Kaczorowa poddawała go pierwszej kąpieli. O honorarium nie chciała słyszeć. Mało tego, przyniosła ze sobą prześcieradła, pieluchy, a dla mamy koszulę i szlafrok. Obiecała przyjść jutro.

Rytm życia domowego zmienił się diametralnie. Wszystko było podporządkowane maluchowi. Wszyscy chcieli coś koło niego i dla niego robić. Tylko babcia pozostała wierna Jankowi.

„Jakie damy mu imię?”, zapytał ojciec. „Już dawno zdecydowałam, jak jeszcze ciebie nie było — odpowiedziała matka. — Myślałam stale o tobie i o Antku i powiedziałam sobie, że dam dziecku wasze imiona. Który z was pierwszy wróci, jego imię będzie pierwsze. Niech będzie więc Bronisław Antoni.”

W dniu 14 listopada 1944 roku tak też został braciszek zapisany w naszym dokumencie pobytu w Częstochowie, wystawionym przez RGO.

W kilka dni później nadszedł list od pani Rossowskiej:

„Serdecznie dziękuję za kartkę i za wiadomości. Zaraz skorzystałam z adresu i napisałam do Lamsdorf. Cieszy mnie bardzo, że przybył nowy członek rodziny, życzę serdecznie, aby szczęśliwie się chował i jak najprędzej Antka poznał. Dziś mnie ucieszyła wiadomość od siostry[5]. Pisze, że do Monachium Szwedzki Czerwony Krzyż przysłał im po bardzo cennej paczce odzieżowej. Myśmy się bardzo martwili, bo oni nie mieli ubrania. Letnie, co mieli na sobie, poszły w strzępy. Martwi mnie tylko, że tam są częste naloty. Co za nieszczęście spotkało Zawadzkich.[6] Wiedziałam tylko o Lali. Pisano mi, że ich kuzyn, Bolesław, też nie żyje, jak również z Sadyby Stankiewicz i młody Królikowski[7]. Martwię się o Burczyków i Kossakiewiczów, jak również nie wiadomo, co się stało z panią Dobrzańską i jej córką. Myślę, że pani Kamińska z Pawłem i Basią pojechali do brata. On był leśnikiem gdzieś poza Warszawą…”

Drugi list datowany był 17 listopada:

„Jak wiem z ogłoszenia, to Państwo macie to samo zmartwienie, co ja z Leszkiem. Poszukujemy na razie bez skutku. Widziano tylko Jacka Gwiżdża, jak jechał transportem do Niemiec[8], a był w Warszawie razem z Leszkiem, może, jak się odnajdzie adres Jacka, i ja coś będę wiedziała. Przesyłam Państwu kilka adresów, może coś się uda również w sprawie Antka: 1) Prasidium des Deutschen Roten Kreuzes, Berlin, S.W. 61, Blucherplatz 2; 2) Kriegsgefangenenhilfe der YMCA, Sagan, Niederschlesien, Servinerstr. 2. Lepiej, żeby Polski Czerwony Krzyż poszukiwał.

Młodsza siostra z Miką i mężem jest w obozie w Monachium. Z sadybiaków podobno p. Przecławska[9] u siebie siedzi. Nasz blok od Powsińskiej spalony, a od fosy podobno nie. W moim mieszkaniu są oficerowie niemieccy.

Nie wiem, co się stało z panią Żmudzką. Widziałam ją i Ewę z mężem w Pruszkowie. Mąż leżał chory. Co się stało z panią Sipayłło? Widziałam Genię w Białaczewie pod Opocznem na stacji. Prosiłabym Państwa o napisanie o znajomych. Czy nie wie Pani, co się stało z p. Burczykową i p. Kossakiewiczową? Kama podobno żyje. Życzę jak najprędzej odnaleźć syna. Gdybym się dowiedziała coś o Leszku, to go się spytam o Antka. Paweł Kamiński jest z matką…”

23 listopada nadeszła z niemieckiego Zarządu Miejskiego w Częstochowie wybita na 'powielaczu odpowiedź na pismo mamy z początków września w sprawie ustalenia miejsca pobytu ojca. Niemiecki burmistrz informował, że do wniosku w powyższej sprawie nie może się przychylić, ponieważ wyżej wymieniony został już gdzie indziej skierowany do pracy na Dolnym Śląsku. Skoro mama dowie się nowego adresu, może się zwrócić do odnośnego urzędu pracy.

Równocześnie zadawaliśmy sobie pytanie, kiedy nadejdzie odpowiedź z Czerwonego Krzyża o losach Antka.

Któregoś dnia zjawił się u nas najmniej oczekiwany i niezbyt chętnie widziany gość, również z Sadyby. Był nim pan J., ojciec jednego z kolegów szkolnych Antka jeszcze ze szkoły powszechnej. J. był z pochodzenia Ukraińcem, zaś jego żona Niemką. Zaraz w czterdziestym roku przeniosła swego syna do szkoły niemieckiej. Cała młodzież sadybowska omijała potem chłopca z daleka. Pan J. zdawał sobie sprawę, że jego wizyta jest niemiła rodzicom, usiadł więc przy oknie i zaczął opowiadać, że z żoną nie miał nigdy najlepszego współżycia, starała się zawsze nad nim dominować, a okupacja niemiecka dała jej możność zdecydowanej przewagi. On sam poczuł się całkowicie osamotniony wskutek bojkotu wszystkich dotychczasowych znajomych z Sadyby i spoza niej. Na domiar złego z tytułu przynależności do którejś tam kategorii narodu niemieckiego Volkssturm powołał syna do swoich szeregów. Pan J. bolał nad tym. Ta kara losu za podpisanie Volkslisty przez żonę powołaniem ich syna do wojska niemieckiego, gdy Niemcy stały nad przepaścią, nie mogła być dla niego satysfakcją. „Nędzny mój los — powiedział — syn Niemiec, żona Niemka, a ja co, przez nią znienawidzony Ukrainiec, którego z Niemcami nic nie łączy. Zabrali mi syna. Nie chodzi mi o to, że jest w wojsku, ale że dzięki żonie on mnie nienawidzi. Jak przyjdą Rosjanie czy Polacy, to mnie wykończą. Przecież Ukraińcy mordowali i na wschodzie, i w Warszawie. Nikt mi nie uwierzy, że nie mam z tym nic wspólnego.”

Wiedział o udziale ojca w powstaniu. Gdy zapytał o Antka, mama nie ukrywała, że poszedł walczyć.

Pan J. powiedział: „Jeszcze by tego brakowało, żeby koledzy ze szkolnej ławy znaleźli się naprzeciwko siebie po obydwu stronach barykady. Szczęście, że mego syna powołano do wojska dopiero teraz.”

Mimo wszystko żal mi go było. Mama poczęstowała go kawą. Pan J. nie ukrywał, że się boi. Po chwili milczenia powiedział: „Choć Niemcy wojnę przegrali, muszę być z nimi. Muszę z nimi uciekać. Przez żonę taki mój los.”

Nikt z nas się nie odezwał. Potem mama rozpoczęła rozmowę o warunkach w Częstochowie, o drożyźnie i głodzie. Pan J. pożegnał się niebawem. Życzyliśmy sobie wzajem powodzenia i poszedł.

27 listopada dostał ojciec kolejny list od pana Moczulskiego:

„Dziękuję za wiadomość. Mój kuzyn widział się z p. Krukowskim w Łowiczu i ten mówił, że Antka widział w Grodzisku, przeto radzę tam szukać. Edek z Kotlewskim[10] byli ostatnio na Czerniakowskiej, a mieli zamiar przedostać się na Mokotów. Co dalej, nie wiem. Adresu p. Krukowskiego nie znam, ale można pisać na RGO…”

List ten wywołał szaloną radość. Więc Antek żyje! Więc może wreszcie będziemy znów wszyscy razem! Ojciec miał z „Kuriera Częstochowskiego” adres pani Kotlewskiej. Natychmiast też wystosował do niej list z wiadomością o Witku. 8 grudnia nadeszła odpowiedź:

„Dziękuję za otrzymaną wiadomość. Jutro zaraz wybieram się do Gorzkowic, do p. Moczulskiego. Jest to już trzecia wiadomość o moim chłopcu, niestety, ślad dalszy ginie. Pierwsza wiadomość była z połowy września, z ulicy Hożej, gdzie Witold oraz i Edek, i jeszcze jakiś chłopiec z dziewczyną byli u moich znajomych. Tam ich zatrzymano, a ponieważ Edek nie chciał tam siedzieć, ruszono dalej. Druga wiadomość była spod Sadyby, z połowy października, gdzie Witold, ale już sam, przechodził na Sadybę, jakoby mówił, że musi być na Sadybie. Trzecia od Państwa. Pobyt w połowie października na Sadybie… Czy mógł się dostać do Niemiec? Możliwe, że wzięto czyjąś sylwetkę za niego lub inne nieporozumienie. Ja jestem zrozpaczona i kompletnie wykolejona. Naturalnie napiszę do wszystkich obozów. Wychowanek nasz, Piotrek, znalazł się[11]. Bogu dzięki i za to. Gdyby Pan znalazł możliwą chwilę i napisał do mnie, będę bardzo wdzięczna. Panią Irenę Symonowiczową zostawiliśmy w Białaczewie, a gdzie teraz?…”

List ten, donoszący o różnych wersjach losów Witka Kotlewskiego, zmącił trochę naszą radość i wiarę w prawdziwość wiadomości o Antku. Niebawem jednak nadszedł list od ciotki Zosi Ruszczykowskiej z Łowicza, który naszą nadzieję podtrzymał. Ciotka napisała między innymi:

„Przed chwilą widziałam się z Panem Krukowskim (szczęśliwie znalazłam jego adres), który widział kogoś, kto mu mówił, że Antek na pewno żyje i jest gdzieś na wsi. Nie wie gdzie, ale będzie się starał znaleźć. Dałam Panu Krukowskiemu Wasz adres. Może się uda, a tymczasem i tak chyba będziecie spokojniejsi…”

Rozwijająca się pomyślnie produkcja mydła poprawiła warunki naszej egzystencji. W dniu 1 grudnia mógł ojciec spłacić pierwszą ratę (100 złotych) pożyczki zaciągniętej przez nas w RGO, a 9 grudnia złożył 50 złotych ofiary na takich samych wysiedleńców z Warszawy jak my.

Któregoś dnia wracając ze szkoły, postanowiłem odwiedzić Jurka Sochackiego. Adres znałem, Garncarska 23 m. 25.

Dom, w którym mieszkał Jurek, była to stara czynszowa kamienica, jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej. Wyglądała nieźle w otoczeniu innych domów tej ubogiej dzielnicy, gdzie Niemcy urządzili żydowskie getto. Z obszernej sieni prowadziły schody do mieszkania pani Sochackiej na ostatnim piętrze, z którego wiodły drabiniaste schody na galeryjkę. Na brązowo pomalowanych drzwiach widniała staroświecka cynkowa tabliczka z numerem mieszkania. Gdy podczas spotkania Jurek podawał mi adres, zaznaczył: „Pukaj cztery razy, przerwa i jeden raz.” Zapukałem w umówiony sposób. Po dłuższej chwili otworzyła mi pani Sochacka. Przyłożyła palce do ust na znak milczenia i zaprosiła do wnętrza. Wszedłem do wąskiego korytarza, z którego prowadziło troje drzwi. Gdy znaleźliśmy się w niewielkim pokoju, momentalnie zorientowałem się, co znaczył gest milczenia pani Sochackiej. Na stole był rozłożony ręczny walizkowy powielacz. Przy otwartej płaskiej skrzynce stał Zbyszek, młodszy brat Jurka, i rolował zamaszyście wałkiem, rozprowadzając farbę drukarską na woskowej matrycy. Najmłodszy, Wojtek, podkładał Zbyszkowi na matrycę biały papier, a Jurek składał poszczególne numerowane strony. Nie pytając o nic, usiadłem i zacząłem Jurkowi pomagać.

Matka Jurka zaimponowała mi. Zresztą nie tylko mnie. Gdy była w domu mowa o niej, ojciec zawsze dodawał z naciskiem: „To bardzo dzielna kobieta.” Musiał wiedzieć o działalności pani Sochackiej.

Ojciec Jurka wyszedł z domu w sierpniu 1939 roku i ślad po nim zaginął. Pani Sochacka została wówczas z siedmioletnim Jurkiem, pięcioletnim Zbyszkiem i Wojtusiem, który stawiał pierwsze kroki. Dała sobie radę. Nie zabrakło jej również w szeregach tych, którzy w miarę swoich możliwości włączyli się w walkę.

Po wydrukowaniu nakładu Jurek sprawnie złożył powielacz. Teraz była to niepozorna, pomalowana na czarno walizeczka, taka, z jaką wiejscy rekruci szli kiedyś do poboru. W dalszym ciągu nie pytałem o nic, co dotyczyło powielacza, natomiast obydwaj z Jurkiem zaczęliśmy się dzielić wspomnieniami z przeżytych na Sadybie ostatnich miesięcy i tułaczki w Częstochowie. Mieszkaliśmy na Sadybie niedaleko siebie — w prostej linii dzieliło nas kilkaset metrów — ale każdy miał do opowiadania co innego, bo inne wydarzenia miały miejsce na każdym z tych odcinków. Jurek był nawet w gorszej sytuacji, ponieważ jego dom stał niemal w szczerym polu, narażony na bezpośredni ogień niemieckiej artylerii ze Służewa, która mogła ostrzeliwać budynek ogniem na wprost. Jeden z pocisków uderzył w willę i zasypał wszystkich w piwnicy — cudem uszli śmierci i wydostali się spod gruzów.

Od Jurka dowiedziałem się, że jeden z naszych wspólnych kolegów, Jurek Kaczyński, nazywany „Kaczką”, nie żyje. W dom, gdzie przebywał wraz ze swym ojcem, trafiła bomba. Zginęli obydwaj.

Był już wieczór, gdy wróciłem do domu. Mama zaczęła mi robić wymówki, że przyszedłem tak późno. Powiedziałem, gdzie byłem, nie mówiąc, co widziałem. Mama najwyraźniej się wystraszyła (też wie, pomyślałem). Ojciec sprawę zbagatelizował, ale gdy znaleźliśmy się razem w kącie, zapytał retorycznie: „No i co?” Wówczas nie wytrzymałem i opowiedziałem mu o wszystkim. Spokojnie wysłuchał, kiwał głową i powiedział: „Nie chodź tam, proszę. Pamiętaj, że jeszcze nie wiadomo, co z Antkiem.”

Zamilkłem, posmutniałem.



[1] Laudańskim.

[2] Nasz sąsiad i towarzysz broni ojca, Michał Szczygielski, zginął w obozie.

[3] Lucjan Krukowski, również nasz sąsiad.

[4] Chodzi o rodzinę wuja Tadeusza Karasiewicza.

[5] Janiny Wojnarowiczowej.

[6] Łączniczka Lala Zawadzka — „Irma” straciła nogę w powstaniu na Starym Mieście, leżała w szpitalu w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości, Długa 7, i została zamordowana przez Niemców. Jej siostra, Hanka, ranna, przepłynęła Wisłę. Wówczas w Częstochowie obydwie były uważane za poległe.

[7] Andrzej Królikowski — strzelec „Piotr”, kolega brata, poległ 2 września na Sadybie, na ulicy Okrężnej.

[8] Kapral podchorąży „Jacek” — Jacek Gwiżdż, kolega brata, żołnierz Batalionu „Zośka”, poległ 11 sierpnia przy ulicy Okopowej.

[9] Wanda Przecławska, matka koleżanki brata, zamieszkała na Sadybie przy ulicy Ojcowskiej.

[10] Edek Laudański i Witek Kotlewski.

[11] Piotr Godlewski — strzelec „Ciemny”, walczył na Sadybie.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: