Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 41

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Gdy nastał świt, wróciliśmy wszyscy do ojca, do naszych manatków. Ojciec poszedł szukać furmanki, a my z Wojtkiem penetrowaliśmy nastawnię. Budynek był podziurawiony pociskami. Podłoga wypaliła się na wylot, aż do piwnicy, z której wydobywały się kłęby dymu. Widocznie ktoś, chcąc się ogrzać, rozpalił na podłodze ognisko i spowodował pożar. Zaraz za nastawnią zaczynały się perony bez dachów, po których pozostała jedynie konstrukcja z żelaznych słupów, wyglądających jak rząd liter Y.

Niebawem wrócił ojciec. Furmanka czekała. Trzeba było tylko do niej dojść przez tory. Znieśliśmy manatki i załadowaliśmy się. Tak rozpoczęła się wędrówka do domu. Kołomyjską, Skalmierską i Sękocińską wyjechaliśmy na plac Narutowicza. Przypomniały mi się opowieści z 1939 roku o tym, jak właśnie tutaj miejscowa ludność zniszczyła pierwszy niemiecki czołg, który wdarł się do miasta. Pomyślałem równocześnie o ciotce Czekańskiej, o wujku Wacku, którzy tu mieszkali. Czy ocaleli? Dom ich był wypalony, a oni gdzie?

Tu z całą ostrością poczułem jakiś dziwny zapach, który nam towarzyszył od dworca. Zwróciłem na to uwagę ojcu. „To zapach zgliszcz i pogorzelisk”, wyjaśnił. Zapach ten towarzyszył nam potem przez wiele miesięcy.

Mimo że wokół były gruzy i zgliszcza, na ulicy panował ruch. W różne strony szli ludzie z torbami, plecakami, tobołkami, niektórzy ciągnęli obładowane sanki. Jechaliśmy kanionem wypalonych i zniszczonych domów ulicy Grójeckiej. Gdy zobaczyliśmy mur Zieleniaka, powiedziałem: „Ta sama droga, którą nas wygnano.” Skręciliśmy w Opaczewską, a następnie polnymi drogami wjechaliśmy w Rakowiecką. Tu ruch był jeszcze większy. Mijaliśmy dziesiątki przechodniów, furmanki, samochody wojskowe.

Wszędzie domy były wypalone. W murze otaczającym więzienie mokotowskie znajdował się olbrzymi otwór. Dojechaliśmy do rogu, skręciliśmy w Puławską, w kierunku Służewca. Spojrzałem na zajezdnię tramwajową: leżała w ruinie. Z domu, w którym mieszkali państwo Piotrowscy, pozostały szkielety wypalonych murów. Przy Puławskiej też domy były wypalone. U wylotu Rejtana tkwił na torach szkielet tramwaju. Koło kościoła Św. Michała skręciliśmy w Dolną. Ze względu na spadek drogi musieliśmy deską hamować tylne koła. Na wprost Konduktorskiej, po prawej stronie, dostrzegłem betonowe stropy jakiegoś budynku, zwieszające się płasko ku ziemi. Na rogu Chełmskiej minęliśmy na wpół rozebrane barykady i skierowaliśmy się w aleję Sobieskiego. Z lewej strony, spoza kościoła Św. Kazimierza, rysowały się kontury gruzów Domu Opatrzności Bożej. Na zakręcie torów kolejki wilanowskiej, koło fosy przy Forcie Legionów, znów resztki barykady. To ta, którą budował Jędrek. Zaraz za barykadą, po lewej stronie szosy, stał wrak samochodu. Dalej na horyzoncie widać było wypaloną kopułę kościoła czerniakowskiego. Wybojami ulicy Bonifacego zbliżaliśmy się ku Sadybie. Widoczny z daleka mur cmentarza czerniakowskiego posiekany był seriami broni maszynowej i odłamkami pocisków. Dom Jurka Sochackiego leżał całkowicie w gruzach, pozostały z niego tylko cudem ocalałe kolumienki ganku, smętnie stojące jak dwaj wartownicy. Jadąc Powsińską, zobaczyliśmy wreszcie nasz blok. Stał. Podziurawiony pociskami jak sito, bez dachówek, z połamanymi krokwiami, ale stał. Szkoła stanowiła stertę desek, z której wystawały dwa białe cylindry żelaznych pieców, ogrzewających niegdyś naszą klasę. Opuszczony fort i jego pusty dziedziniec pokryty lejami przypominał krajobraz księżycowy.

Wjechaliśmy na podwórko. Przed naszą klatką schodową, w miejscu, gdzie pogrzebaliśmy podczas powstania niemieckiego obergefreitra, widniał na wpół zasypany dół. Widocznie zabrali go Niemcy. Wrócił do swoich, tylko nie tak, jak o tym, biedak, marzył. Z prawej strony podwórka na mogile kobiety poległej w mieszkaniu państwa Krukowskich tkwił krzyż jak przed sześcioma miesiącami, a w głębi, pod zachodnim skrzydłem bloku, widoczna była mogiła babci Rossowskiej. Żegnały i witały nas groby.

W RUINACH WOLNEJ WARSZAWY

Nocowaliśmy u państwa Szczerkowskich. Nie mogłem się nagadać z Mirkiem. Nie widzieliśmy się przecież przeszło pół roku.

Na drugi dzień rano poszliśmy z ojcem do naszego mieszkania. Rzeczywiście przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. W każdym pokoju kupa śmieci z zamarzniętymi i zaskorupiałymi ludzkimi odchodami, książki porozwalane z powydzieranymi kartkami. Piec w jednym z pokojów rozebrany do połowy. Zakasaliśmy rękawy i zabraliśmy się do sprzątania.

Dopiero na trzeci dzień mogliśmy zamieszkać u siebie. Na szczęście przewody kominowe były w jakim takim stanie, mogliśmy więc palić w piecach i pod kuchnią. Na pierwszy ogień poszły śmiecie i gałgany, a potem skrzynia od tapczanu, ponieważ materac został wyszabrowany. Problem stanowiła woda, po którą trzeba było chodzić na drugą stronę ulicy Okrężnej, w sumie około 180 metrów tam i z powrotem plus schody na trzecie piętro.

Podstawę naszego wyżywienia przez te pierwsze dni stanowił „mój” roggen. Niebawem jednak na Sadybie pojawił się pierwszy sklep. Otworzył go pan Antoni Gregorczyk, który ocalał i wrócił. Można już było dostać chleb, margarynę, marmoladę, mleko i kartofle. Naszą walutę wymienną stanowiły przede wszystkim zdobyczne papierosy.

Mróz w tym czasie był niesamowity, więc zasób rupieci znajdujących się w mieszkaniu szybko się wyczerpał i mama kazała mi pójść poszukać, czy nie ocalało coś w piwnicy. Drzwi wejściowe do piwnic były szeroko otwarte. W futrynie po lewej stronie dostrzegłem otwór po kuli karabinowej. To od tej, którą skierował Niemiec do wnętrza piwnicy 2 września, pomyślałem. Korytarz był pusty. Nie było już łóżka polowego, na którym leżał powstaniec ranny w płuca, ani legowiska babci Jurka Sienkiewicza. Drzwi do wszystkich piwnic były też pootwierane. Na niektórych dostrzegłem napisy wykaligrafowane kredą: „Fahrradbunker, Feuerwehrgerate, Kraftstoffbunker…” — ślady po Niemcach. Za rurą wodociągową biegnącą pod stropem coś błysnęło. Zaświeciłem świeczką bliżej i sięgnąwszy ręką, wyjąłem nabój karabinowy w mosiężnej łusce. Na denku łuski znajdował się polski orzełek, litery DZ i cyfry 32 oraz 67 — polski nabój karabinowy. Czyżby pozostałość jeszcze 39 roku? A może któryś z rannych w ostatniej chwili 2 września, opróżniając kieszenie, włożył go za tę rurę? Ze wzruszeniem schowałem nabój do kieszeni.

W naszej piwnicy, po prawej stronie od wejścia, stał zawsze kufer. Mama wrzuciła za ten kufer sztucer ojca. Teraz nie było ani kufra, ani sztucera. Stała tylko skrzynia po pancerfaustach, a po zaśmieconej podłodze walały się jakieś rupiecie i sterczały skamieniałe od mrozu „wizytówki” niemieckich Kulturtragerów z pogniecionymi kartkami encyklopedii Orgelbranda z biblioteki ojca. W pralni podobny bałagan i podobne wizytówki Niemców. Pod oknem leżała kwadratowa zielona skrzynka od miny przeciwczołgowej, otwarta, pusta, bez zapalnika i trotylu, wynik ofiarnej pracy saperów. Przez otwór wykuty w ścianie podczas powstania przez naszego bohaterskiego dozorcę wszedłem do korytarza piwnicznego pod następną klatką schodową. Ten sam bałagan, te same śmiecie. Tak idąc, obszedłem piwnicami cały blok. Piwnica pod mieszkaniem pani Perlowej, pod klatką numer 1, należąca do pułkownika Chełmickiego, do połowy zasypana była gruzem. To po tym pocisku, co uderzył 1 września. Szczęście, że wówczas nikogo w niej nie było. W piwnicach pod klatką numer 7 znalazłem resztki opatrunków. Pozbierałem, co się nadawało do spalenia, i wróciłem do domu.

Refleksje, które mi się nasunęły po obejrzeniu piwnic, trwały dłużej niż czas, na który starczyło zdobytego tam opału. A mróz nie ustępował.

Gdy nazajutrz nie można już było wytrzymać z zimna w mieszkaniu, ojciec ni stąd, ni zowąd powiedział: „Maciek! Musisz iść do szkoły!” Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. „Do szkoły?!”, zapytałem. „Tak, do szkoły. Po drzewo.” Przypomniała mi się wtedy sterta desek, która pozostała po szkole. Zrozumiałem.

Nie przypuszczałem sześć lat temu, że szkoła może być szpitalem, a ławka szkolna chronić przed zamarznięciem. Gdy przyszedłem do rozwalonej szkoły, sterta desek była już niewielka. Nie pierwszy ojciec odkrył, że nasza szkoła może też pełnić funkcję składu opałowego. Wszedłem do klasy, a właściwie do miejsca, gdzie kiedyś była klasa. Wejście polegało na przekroczeniu resztek niskiej podmurówki. O ile kłopotliwsze było dotarcie do klasy jeszcze przed rokiem, kiedy parę minut po ósmej spóźniony musiał uważać, aby nie dostrzegł go nasz woźny, przemiły skądinąd pan Franciszek, i dla uniknięcia przykrego spotkania przechodzić przez szatnię i salę gimnastyczną, a teraz? Tylko biały piec wskazywał, gdzie była klasa.

Wybrałem kilka desek z resztek parapetu, kawałek pulpitu od ławki z wyrzeźbionym scyzorykiem sercem przebitym strzałą i za radą współszabrowników chyłkiem pobiegłem do domu, bo podobno milicjanci nie pozwalali rozbierać szkoły, a komisariat był naprzeciwko, w bloku. W ciągu kilku dni po szkole pozostała tylko podmurówka i dwa okrągłe żelazne piece.

Potem przyszła kolej na resztki słupów telegraficznych, nie dopalone futryny i klepkę podłogową w sąsiednich zrujnowanych willach.

Wędrowałem wówczas w poszukiwaniu drzewa po całej Sadybie. Willa, w której podczas powstania znajdowała się Komenda Placu, zawalona była bombą aż do piwnic. Willa stryja, pani Czosnowskiej, państwa Bagińskich, Wasilewskich i Jacuńskich, podobnie jak willa pani Tapero-wej, gdzie za okupacji była tajna drukarnia, wypaliły się do szczętu. Barykada przy moście była częściowo zasypana. Pomiędzy Okrężną a Ojcowską, na polu niedaleko miejsca, gdzie znajdowało się stanowisko naszego cekaemu, stała samotna mogiła z krzyżem i tabliczką z kawałka deski. Na tabliczce wyczytałem: „Tadeusz Malinowski, strz. «Bogdański», poległ 2.IX.44.”

Pomyślałem znów o Antku. Gdzie on teraz jest? Pan Tadeusz był jego nauczycielem. Za okupacji uczył go matematyki i fizyki. Ni stąd, ni zowąd przyszła mi na myśl zwrotka Maratonu Ujejskiego:

…w nagłej potrzebie, dla kraju posługi

rzucano skarby, warsztaty i pługi,

nawet uczniowie swych mistrzów odbiegli…

Uczniowie czy mistrzowie, zastanawiałem się. Nie, lepiej o tym nie myśleć. Za wszelką cenę nie pamiętać zakończenia zwrotki.

Na pętli tramwajowej widniały leje po pociskach i leżały niewypały. Na Morszyńskiej za mostem, na wprost Straży Ogniowej, naprzeciw fortu, częściowo w jezdni, a częściowo w skarpie fosy znajdowały się dwa olbrzymie leje po bombach, a wokół nich porozrzucane jakieś deski i kawałki blachy. To schron, w którym zginęli ułani „Jelenia”.

Fort i dziedziniec fortowy były puste. Wśród znanych mi lejów po bombach leżały niewypały i resztki szkieletów końskich. W kazamacie, w której zostało zasypane dowództwo, nie było już poległych. Leżeli chyba w tej długiej zbiorowej mogile na wprost bloku, po lewej stronie jezdni, obok szkoły.

W warsztacie rusznikarskim nie znalazłem wiertarki, nie było również kuźni polowej, pozostały jedynie półfabrykaty magazynków do stenów.

W jezdni Goraszewskiej pomiędzy Waszkowskiego a Godebskiego widniał olbrzymi lej, a żelazny parkan przed willą na rogu Waszkowskiego był wygięty i poszarpany. Na dnie leja leżał „kwiat” od moździerza salwowego. Po moście na Jeziorze Czerniakowskim pozostały jedynie kikuty opalonych pali.

Wróciłem do bloku. Na cmentarzyku w ogródku generałowej przybyło kilka mogił, których 30 sierpnia nie widziałem.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: