Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 34

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Tego samego dnia, dzięki RGO, uzyskaliśmy samodzielny dach nad głową. Zamieszkaliśmy na ulicy Curie-Skłodowskiej 19, przemianowanej przez Niemców na Weizen-strasse. Dom był przedostatnim budynkiem na tej ulicy, którą dalej przecinał wąwóz ze strumieniem. Budynek, jak większość tego rodzaju ubogich kamieniczek, wzniesiony został z wapienia. Do naszego mieszkania wchodziło się z drugiej klatki schodowej. Znajdowało się ono tuż pod dachem, którego więźba wystawała z sufitu. Był to właściwie strych z drewnianymi drabiniastymi schodami.

Był tak niski, że dorosły człowiek mógł stanąć wyprostowany jedynie przy ścianie szczytowej. Dla nas, w naszej sytuacji, mieszkanie to było luksusem, znajdował się w nim bowiem piec kuchenny z żelazną płytą, a ponadto po przeciwnej stronie ściany szczytowej komórka, a właściwie stryszek, do którego można było wejść jedynie na czworakach, gdyż w tym kierunku biegł spadek dachu. Powierzchnia mieszkalna miała wymiary 5 na 3 metry i wysokość od 80 centymetrów do 2 metrów, ale teraz mogliśmy już być wszyscy razem. Na razie było nas siedmioro. Obijaliśmy się o siebie w tej ciasnocie. Sypialiśmy na podłodze, na papierowych siennikach, przydzielonych nam przez RGO.

Przez kilka pierwszych dni towarzyszyłem ojcu w wędrówkach po mieście. Bez żadnej żenady szedłem obok niego jak mały chłopczyk, prowadzony dosłownie za rękę.

Po przeciwnej stronie ulicy, na wprost naszego domu, znajdowały się koszary Kałmuków. Skośnooki wartownik przed bunkrem ziemnym broniącym wstępu do koszar miał na lewym ramieniu munduru emblemat z wizerunkiem meczetu, z półksiężycem i napisem: „Turkestan.” Koszary znajdowały się również i na zapleczu domu za nie zabudowanym placem przy ulicy Mickiewicza. Tam stacjonowali Ukraińcy.

W całym mieście roiło się od wojska. Prócz różnorodnych mundurów niemieckich można też było spotkać mundury węgierskie. Przy niektórych budynkach obsadzonych przez wojsko czy niemieckie urzędy stały półkoliste, bądź prostokątne betonowe lub ceglane bunkry przylepione do ścian albo bram, a na trawnikach były wykopane dość głębokie, klinowe, wąskie rowy dla obrony przeciwlotniczej.

Ojca broda i czerwony golf intrygowały przechodniów. Gdy zaszliśmy do RGO, ktoś z życzliwych powiedział: „Panie, zgól pan tę brodę, bo pan wyglądasz jak Jędruś.” Nie zrozumiałem tego porównania, dopiero ojciec wyjaśnił mi, że tutaj Jędrusiami nazywają partyzantów.

Posłuchaliśmy dobrej rady i poszliśmy do fryzjera. Zakład mieścił się w II Alei, tuż koło lokalu NSDAP, który rzucał się w oczy krzykliwą dekoracją z hitlerowskich flag. Fryzjer miał akurat dużo klientów, więc usiedliśmy na krzesełkach, czekając na swoją kolej. Mistrz właśnie zamaszyście golił jakiegoś łysawego starszego żołnierza niemieckiego, który odstawił przed tą ceremonią nowiutkiego mauzera w kąt. Karabin lśnił oksydem, na lufie miał kapturek chroniący wnętrze lufy przed zabrudzeniem. Po jakimś czasie, widząc w lustrze moje zainteresowanie bronią, przeprosił fryzjera, wstał, zabrał z kąta karabin i usiadł z powrotem, umieszczając mauzer między nogami.

Gdy nadeszła nasza kolej, fryzjer zlustrował ojca i zapytał krótko: „Golem?” Ojciec kiwnął głową. W trakcie golenia zerkał na ojca w lustrze i zapytał półgłosem: „Panie, pan chyba w lesie hodował tę brodę?” Ojciec uśmiechnął się i sprostował: „Nie, w Warszawie.” Fryzjer kiwnął głową i mruknął: „Na jedno wychodzi.” Gdy przyszło do regulowania rachunku, fryzjer schował dłonie w kieszeniach fartucha i powiedział krótko: „Od was nie biorę. Zapłacicie po wojnie.”

Czas płynął bardzo prędko. W dalszym ciągu stołowaliśmy się w RGO przy ulicy Biegańskiego 1. Dzięki tej stołówce mieliśmy zapewniony posiłek. Nasze wędrówki do niej i do biur RGO należały do codziennego rytuału. Babcia Karolcia zawsze chodziła z Jankiem. Zawiązała się pomiędzy nimi gorąca, serdeczna przyjaźń, choć przed półtora rokiem, gdy rodzice wzięli go z sierocińca, babcia — zazdrosna w moim i Antka imieniu — była nie-chętna przygarnięciu obcego dziecka. Ja chodziłem z ojcem. Stałym miejscem naszych wędrówek były też biura RGO przy ulicy Kościuszki. Z uporem szukaliśmy jakiejś, choćby najskąpszej, wiadomości o Antku. Przy tej okazji znaleźliśmy sporo adresów i spotkaliśmy wielu znajomych. Jednym z pierwszych był Wojtek Michalkiewicz, mój kolega ze szkoły, z którym siedziałem w jednej ławce. Mieszkał wraz z matką na Lisińcu, u jakiegoś rolnika. Oni nie mieli już na kogo czekać ani kogo szukać. Ojciec Wojtka, podporucznik rezerwy Tadeusz Michalkiewicz, znajdował się w oflagu w Dossel koło Wartburga. Obóz został omyłkowo zbombardowany przez aliantów. Jedna z bomb uderzyła w barak, w którym znajdował się ojciec Wojtka… Na pierwszy list wysłany przez panią Michalkiewiczową po przyjeździe do Częstochowy nadeszła z oflagu dość obszerna odpowiedź z informacją o śmierci jej męża oraz plik fotografii znalezionych przy poległym. Klisza z wizerunkiem podporucznika Michalkiewicza przebita była odłamkiem. Wojtek z matką stołował się w RGO. Jedynym źródłem ich „dochodów” było robienie z płótna sztucznych kwiatów do kapeluszy przez panią Michalkiewiczową. Od nich dowiedzieliśmy się, że w Częstochowie przebywa pani Sochacka wraz z Jurkiem, moim i Wojtka kolegą z klasy, oraz dwoma młodszymi synami. Mieszkali przy ulicy Garncarskiej 25, na terenie byłego getta.

Sochaccy korzystali również ze stołówki RGO. Dodatkowym źródłem ich utrzymania było karmienie przez panią Sochacką wszy przeznaczonych do produkcji szczepionek w jednej z częstochowskich wytwórni farmaceutycznych. Czynność ta polegała na tym, że do łydki krwiodawcy przystawiano specjalne naczynie z insektami, aby się krwią opiły. Ślady po tym „seansie” wyglądały jak po bańkach. Z tego źródła utrzymania korzystało zresztą wówczas wielu warszawiaków. W trudnej sytuacji życiowej żadna uczciwa praca nie była hańbą.

W stołówce RGO spotkaliśmy też inne znajome z Sadyby. Jedną z nich była pani Jaroszyńska z córką Elżbietą-inwalidką. Syn jej od roku 1939 przebywał za granicą i walczył w szeregach wojska polskiego na froncie zachodnim. Spotkaliśmy również znajomą dziadków i ojca jeszcze z Rosji, panią Klaudię Karnawalską. Mieszkała z mężem na Żoliborzu w WSM. Jej jakoś udało się wyjść przez halę numer 1, męża zaś skierowano do hali numer 2 i nie miała dotąd żadnej wiadomości od niego.

Pewnego dnia postanowiliśmy odwiedzić pana Cekierę na Lisińcu. Pan Marek ucieszył się bardzo, że poznał ojca, gratulował mu z całego serca ucieczki z obozu. Był szczerym patriotą. Czuliśmy przez skórę, że tkwi po uszy w konspiracji, rozmowa więc była szczera, serdeczna i swobodna. W sadzie pana Marka wisiały jeszcze na drzewach śliwki węgierki, toteż ku zmartwieniu mamy objadałem się nimi, ile wlezie. Uzyskałem jednocześnie zezwolenie rodziców na zanocowanie i powrót do domu dopiero na drugi dzień wieczorem. Po raz pierwszy od kilkunastu tygodni beztrosko bawiłem się z synem pana Cekiery, również Markiem, młodszym ode mnie o dwa lata. Było to jedyne jasne moje przeżycie w tych smutnych dniach wysiedlenia.

Częstochowa nie była miastem spokojnym. Częstokroć na ulicach żandarmi rewidowali i legitymowali ludzi, nierzadko też zdarzały się łapanki, toteż ojciec rozglądał się za pracą w jakiejś instytucji, która dawałaby zaświadczenia o zatrudnieniu respektowane przez Niemców. 26 września, idąc aleją Wolności, ojciec zauważył szyld prywatnej firmy budowlanej: „Bronisław Kuhn Hoch-und Tiefbauunternehmen.” Zatrzymaliśmy się. Ojciec stwierdził, że zna właściciela. Inżynier Kuhn pochodził z Warszawy i widocznie jakimś cudem udało mu się tutaj otworzyć firmę. Ojciec postanowił wejść, z nadzieją, że może uda mu się coś załatwić. Istotnie. Inżynier Kuhn natychmiast wydał ojcu zaświadczenie, że jest pracownikiem firmy. Treść dokumentu nie odpowiadała prawdzie. Inżynier Kuhn nie był w stanie ojca zatrudnić, bo wobec zbliżającego się frontu nikt nic nie budował. W jego firmie pracowało tylko kilku ludzi, choć zaświadczenia o zatrudnieniu posiadało bardzo wielu i przedsiębiorca musiał płacić podatki rosnące w miarę wzrostu liczby zatrudnionych. Ręka inżyniera Kuhna okazała się dla nas jeszcze jedną z wielu życzliwych.

Wydarzenia wojenne przerwały moją edukację. Rok szkolny był w pełni. Od 1 września w Chełmie czy Lublinie młodzież chodziła już do polskiej szkoły. Nawet w Częstochowie ci, co mieli warunki, mogli iść do jakiej takiej zawodówki. Moja szkoła od uderzenia bomby poszła w gruzy. Dzięki znajomościom w RGO, przede wszystkim dzięki pani Marczewskiej, udało się ojcu załatwić mi możliwość uczęszczania do tajnego gimnazjum braci szkolnych przy ulicy Krótkiej. Szkoła funkcjonowała pod szyldem zawodówki, jednakże lekcje odbywały się w niej według przedwojennego programu gimnazjalnego. Rozpocząłem więc przerwaną powstaniem i wysiedleniem naukę. Poza matematyką i polskim uczyłem się historii starożytnej, łaciny i fizyki. Jak się szybko zorientowałem, w szkole tej odbywały się również wykłady tajnego uniwersytetu, gdyż razem z nami, tylko w sali obok, rozpoczynali „lekcje” uczniowie pod wąsem i dorośli. Nauka nie bardzo mi szła. Miałem miesięczne zaległości. O zdobyciu podręczników nie mogłem marzyć, gdyż po prostu nie mieliśmy pieniędzy. Na lekcjach częściej wracałem myślami do przeżyć ostatnich miesięcy niż do tematu lekcji. O nauce w domu nie było mowy, nie starczało bowiem miejsca ani czasu. Do szkoły było daleko, wędrówka na obiady lub po obiady do RGO pożerała co najmniej dwie godziny. Nie spieszyłem się zresztą. Na Krótką chodziłem dwoma trasami: aleją Wolności do II Alei i ulicą Wilsona, koło spalonej synagogi, lub przez przejazd kolejowy ulicą Orlicz-Dreszera do Małego Rynku i ulicy Warszawskiej. Często zatrzymywałem się przed wystawami lub po prostu na ulicy, obserwując życie miasta. Wieczory wypełniało odwszawianie. Ta upokarzająca spuścizna Pruszkowa w naszych warunkach była nie do opanowania — na spalenie odzieży wraz z gnidami nie było nas stać. Mieliśmy tylko to, w czym wyszliśmy z Sadyby. Plaga wszy szczególnie dawała mi się we znaki na lekcjach. Wstydziłem się kolegów i z największym trudem opanowywałem chęć podrapania się w swędzące miejsca.

Jedynym magnesem przyciągającym mnie wówczas do szkoły była jej tajność i związane z tym ryzyko. Pamiętam, jak kiedyś wpadł do klasy jeden z zakonników-nauczycieli, każąc nam uciekać, bo na portierni są Niemcy. Błyskawicznie, bez hałasu opuściliśmy klasę, przeskakując z dziedzińca przez wysoki mur na ulicę Kawią. Szkoła była właściwie internatem i dlatego mogła funkcjonować.

30 września wracając ze szkoły, na II Alei, za mostem, na tablicy z ogłoszeniami koło składu materiałów piśmiennych „Renoma”, przykuła moją uwagę gazetka ścienna wydana przez Niemców. Tekst informował o kapitulacji Mokotowa. Zdjęcia ukazywały powstańców składających broń. Coś mnie ścisnęło za gardło. Z godzinę analizowałem każde zdjęcie. Szukałem Antka. Przygnębiony, ze spuszczoną głową odszedłem od tablicy i powlokłem się do domu.

Tablica z gadzinowymi gazetkami i ogłoszeniami koło „Renomy” przyciągała mnie teraz codziennie. Któregoś dnia oglądałem właśnie zmontowane w prymitywny sposób zdjęcia obrazujące rzekome formowanie batalionów polskich ochotników do walki z bolszewizmem, gdy w pobliżu padło kilka szybko następujących po sobie strzałów. Przechodnie w panice rzucili się w moją stronę. Wszyscy instynktownie zaczęliśmy się pchać do bramy kamienicy, w której mieściła się „Renoma”. Równocześnie przez tłum przeciskał się do wnętrza gruby żandarm w zielonym płaszczu z brązowym aksamitnym kołnierzem. Uderzenie jego łokcia odczułem boleśnie w brzuchu. Nagle tłum się rozsunął i zobaczyłem przed żandarmem wysokiego mężczyznę w jesionce „w jodełkę” i butach z cholewami, jak trzymał w ręku parabellum i przykładając niemal lufę do brzucha żandarma, oddal kilka strzałów, W bramie podniósł się krzyk. Ludzie zaczęli uciekać. Ja rzuciłem się na klatkę schodową, chcąc się schronić w którymś z mieszkań, ale daremnie. Drzwi zatrzaskiwały się przede mną, a na pukanie i dzwonienie nikt nie reagował. Uciekłem aż na ostatnie piętro i przycupnąłem w najciemniejszym kącie. Dopiero po dłuższej chwili zdecydowałem się wyjść.

Ludzi w bramie nie była Kręciło się tylko kilku zdenerwowanych żołnierzy niemieckich z bronią w rękach. Na ścianie na wprost wyjścia z klatki schodowej spływała struga świeżej krwi. Plama krwi widniała też na asfalcie, na którym leżały rozrzucone żelazne łuski pistoletowe. Sprzed bramy odjeżdżała właśnie dorożka, na której spoczywał bezwładnie gruby żandarm.

Udając spokój, zacząłem się oddalać z miejsca zamachu. Potem truchtem puściłem się aleją Wolności w kierunku domu. Starałem się zachowywać normalnie, toteż zdziwiło mnie, że zwracam na siebie uwagę przechodniów. Muszę być bardzo blady, pomyślałem. W połowie drogi zorientowałem się, że ktoś zaczyna za mną biec. Obejrzałem się w trwodze. Jakaś pani zbliżała się do mnie, wołając: „Chłopcze, poczekaj! Tobie coś jest! Jesteś cały zakrwawiony!” Zatrzymałem się, dotknąłem ręką piersi i poczułem, że ręce są lepkie, a gdy spojrzałem na dłoń, była cała we krwi. Szybko drugą dłonią dotknąłem pleców i znów poczułem krew. Włosy stanęły mi dęba na głowie. Przypomniała mi się opowieść partyzanta W szpitalu powstańczym w szkole, jak nawet nie poczuł, kiedy został ranny. Troskliwej pani odpowiedziałem szybko, że pracuję u rzeźnika i idę do domu po pracy. Spojrzała zaskoczona, a ja pędem pobiegłem dalej.

Gdy wpadłem do mieszkania, przeraziłem wszystkich. Opowiedziałem szybko i krótko, co się stało. Matka kazała mi się natychmiast rozebrać do naga. Na szczęście byłem cały. Krew okazała się krwią żandarma, którą musiałem się ubrudzić podczas kotłowaniny w bramie. A więc nie tylko Warszawa walczyła. Nie tylko Jędrusie z lasu. Front walki z Niemcami był wszędzie. A z tymi polskimi ochotnikami na bolszewików to zwykła lipa.

Niebawem na łamach gadzinowego „Kuriera Częstochowskiego” zaczęły się ukazywać ogłoszenia, za których pomocą mieszkańcy Warszawy poszukiwali bliskich. Ojciec zamówił ogłoszenie poszukujące Antka. Miało ukazać się 21, 23 i 25 października. Kosztowało sumę niebagatelną jak na naszą ówczesną sytuację materialną: dwadzieścia trzy złote. Z czasem redakcja zaczęła wydawać oddzielną wkładkę pt. Listy poszukiwań.

W „Kurierze” z 9 października, donoszącym o wymarszu AK z Warszawy, znaleźliśmy dwa interesujące nas ogłoszenia: „Welze, W-wa, Goraszewska 28 m 2, lub Jordanowa Lena, Sadyba, Czerniaków. Uprasza się o zgłoszenie, osobiście lub pisemnie, za: wynagrodzeniem: Gasińska, Piotrków, Ziem Wschodnich 93, celem podania informacji o Przeździeckim Władysławie, zam. u p. Welze.” „Rossowskiego Leszka, lat 18, z W-wy, poszukuje matka, Łucja Rossowska, zam. p-ta Gorzkowice, maj. Niechcice, Łuczyeki.”

Najczęściej daremne były te ogłoszenia. Jak się okazało, Jurek Welze, którego rodziców poszukiwała pani Gasińska, był w Oświęcimiu, gdzie czekała go męczeńska śmierć, a Leszek Rossowski, żołnierz kompanii „Giewont” Batalionu „Zośka”, wówczas już od pięciu tygodni spoczywał pod gruzami domu przy ulicy Zakroczymskiej 7, pochylony nad menażką kaszy.

Tymczasem uzyskane adresy spowodowały lawinę korespondencji. Moi rodzice też korzystali z tych adresów.

19 października nadszedł list od ojca Heleny Reinsteinowej, znajomej ojca, z informacjami o przyjaciołach rodziców:

„Odpowiadając na Ich kartkę, komunikujemy, że dom nasz, zresztą jak i wszystkie inne, został spalony wraz z całym mieniem, wobec czego przebywamy w Busku u znajomych. Marian[1] w Rzeszy, dokładnych wiadomości o nim nie mamy. Lidia[2] prawdopodobnie u Konwerskich w Gołąbkach, ulica Wiejska 2. Rodzice Lidii[3] zmarli — matka 31 lipca, a ojciec w połowie września w Kielcach. O Podgórskich[4] nic nie wiemy. Ojciec Lidii był w Busku, u nas, i pojechał do Kielc w poszukiwaniu dzieci, gdzie zmarł…”

27 października nadszedł list od Stanisława Szymborskiego, również znajomego ojca:

„Kartka Pana ucieszyła mnie bardzo, tym bardziej że mogę dać definitywną odpowiedź na Pańskie pytanie. W poszukiwaniu mojej rodziny udałem się osobiście w drogę i znalazłem: brat mój, Zbigniew, wraz z całą rodziną pp. Tomaszewskich[5] zamieszkał pod Warszawą — Zalesie koło Piaseczna, pow. Grójec, ulica Ogrodowa 8. Połączenia pocztowego nie ma. Los ich jest również ciężki, uratowali życie.”

30 października nadszedł list od matki ciotki Steni, z Łowicza:

„Kochani Bronkowie, Wanda[6] i jej córka jest w domu, a Julek[7] w oflagu. Jeszcze nie było od niego wiadomości prócz lakonicznej kartki z drogi. Oboje Paderewscy są w Pruszkowie, u teściów Janusza, jest tam też od dawna jego żona i córka, a o samym Januszu nie ma żadnej wiadomości[8]. Ja tu jestem od 7 X. Aż do tego dnia nic nie wiedziałam o Steni…” Ponieważ stale byłem głodny, babcia wystarała mi się, dzięki przygodnym znajomym, o obiady u pani K., jednej z charytatywnie nastawionych obywatelek miasta Często-chowy. Pani K. mieszkała w alei Wolności, więc wracając ze szkoły jadałem u niej przez pewien okres luksusowe obiady. Dom był z antykami. Wszędzie panował pedantyczny porządek i czystość. Gdy siedziałem przy obiedzie, bałem się nawet gwałtowniej poruszyć, żeby się nie zdradzić, że mam wszy. Obok mnie siedział syn państwa K., elegancik starszy ode mnie zaledwie o dwa lata. Bardzo mu imponowało, że mówiłem do niego per pan. Starszy syn państwa K., oficer, znajdował się w oflagu. Byli to mili i dobrzy ludzie. Podczas jedzenia pan domu, starszy już człowiek, wciągał mnie zawsze w rozmowy na temat powstania. Gdy snułem pełne entuzjazmu opowieści, od czasu do czasu przerywał mi, twierdząc, że Niemcy są bardzo silni i że dość ofiar, niech Rosjanie i Anglicy się wykrwawiają. Któregoś dnia, gdy nie zrażony jego stałym komentarzem, znów się rozentuzjazmowałem powstaniem, nie wytrzymał i powiedział, że w Warszawie walczyli idioci. Kotlet uwiązł mi w gardle. Nie dokończyłem obiadu. Powiedziałem, że źle się czuję. Pani K. gderała, że „przecież to kosztuje”. Zrobiło mi się słabo. Przeprosiłem grzecznie i wyszedłem.

Podczas drogi cały czas powtarzałem sobie w myślach: „Antek nie jest idiotą!”

Po przyjściu do domu powiedziałem, że obiady są niedobre, że wolę RGO. Mama domyśliła się od razu, że spotkała mnie jakaś przykrość, ale o nic nie pytała. Dopiero na drugi dzień opowiedziałem ojcu o wszystkim. Dla rozweselenia powtórzył mi krążącą wówczas anegdotę o krakowianach: ponieważ exodus warszawiaków spotkał się z obojętnością lub niechęcią części mieszkańców Krakowa, do zarządu miejskiego zgłosiła się delegacja z następującym ultimatum: „Jeżeli krakowiacy nie zmienią stosunku do wysiedlonych z Warszawy i nie okażą im pomocy, to w Krakowie wybuchnie powstanie” — dopiero po tym ultimatum jeden z byłych radców C. K. przyjął do swych apartamentów panią prezesową z Warszawy.

Ale to był tylko dowcip. Stryj przecież zawdzięczał egzystencję właśnie mieszkańcom Krakowa.



[1] Marian Chwalibóg.

[2] Lidia z Piotrowskich Chwalibogowa.

[3] Piotrowscy.

[4] Rodzina inż. Mariana Podgórskiego i Eugenii z Piotrowskich.

[5] Chodzi o rodzinę inż. arch. Leonarda Tomaszewskiego.

[6] Wanda Kokczyńska.

[7] Juliusz Kokczyński.

[8] Wiadomość o Januszu Paderewskim uzyskali jego najbliżsi dopiero w r. 1946 — podczas ekshumacji zwłok ponad stu powstańców rozstrzelanych pod Pęcicami zidentyfikowano jego zwłoki.

 

 

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: