Michał Stalski to nieżyjący już daleki kuzyn. Konkretnie wnuk Kazimierza Stalskiego, rodzonego brata mojej praprababci Julii ze Stalskich Piekarskiej, matki mojego pradziadka Ludwika Rocha Piekarskiego. jego wspomnienia znalazłam w Podkowiańskim Magazynie Kulturalnym (Nr 38). Oto pierwsza część.
Michał Stalski
Podkowa Leśna — nowa metropolia?
Wypuszczono mnie z przejściowego obozu pruszkowskiego dzięki staraniom nieocenionej pani Kazimiery Drescherowej (polskiej kierowniczki pielęgniarek obozowych) w połowie października 1944 roku. Obóz był dla mnie pomocą w stopniowym powracaniu do życia i zdrowia po horrorze przesłuchań w gestapo i oceniałem go jako względnie wygodny „dworzec”, tyle tylko, że spało się w nim na betonowej zimnej podłodze byłych warsztatów kolejowych.
Późnym wieczorem, poprzez Otrębusy, trafiłem do rodzicielskiego domu w Podkowie Leśnej zwanego „Natusin”.
Własny dom, Rodzina, swoi, kąpiel, pościel, jedzenie i to przy stole, a więc wszystko to, czego byłem pozbawiony od prawie trzech miesięcy. Stanąłem przy zamkniętej furtce. Zarysy budynku ledwo majaczyły. Tylko w dwóch oknach paliło się światło. A co za tymi oknami? Kogo zastanę, a kogo nie? Byłem wzruszony i nie chciałem wzruszeń. Byłem na to za słaby, nie chciałem się ani cieszyć, ani martwić. Nie miałem na to psychicznej odporności. Jakiś lej utworzył się wewnątrz mnie i wszystkie doznania ześlizgiwały się na jego dno bez żadnego rezonansu. Czekałem. Nikt się nie pojawił w ogrodzie. Przeszedłem przez furtkę. Zapukałem do drzwi. Otworzył mi ktoś nieznany.
I tak oto znalazłem się w tym rojowisku natusińskim, w tym nowym życiu, które dla blisko trzydziestu mieszczących się tam osób było trwaniem, przeczekiwaniem, zachowywaniem swego jestestwa.
Prawie wszystkich „rezydentów” natusińskich znałem. Z rodziny nikogo nie brakowało, Bogu dzięki. A jednak stanąłem na uboczu wobec tego zbiorowiska uciekinierów z Warszawy. Nie czułem z nimi więzi, nie miałem wśród nich swojej roli, ani funkcji. Przyszedłem z innego świata. Ze świata również wyzutych ze swego dzieciństwa, kultury, dumy, ale tamten obozowy świat funkcjonował w innym wymiarze. Tam chodziło też o to samo: „żeby przeżyć”, ale to była kipiel napięć i tymczasowości liczonej na godziny, a tu, w Natusinie zastałem zorganizowaną grupę według reguł stabilizacji na miesiące.
Siadywałem w stołowym pokoju, który w czasie dnia przybierał pozory normalnego pomieszczenia i gdzie wieczorami gromadzili się wszyscy, którzy chcieli pogadać, szyć, czytać przy dwu palących się karbidówkach. Pozornie byłem obojętnym obserwatorem, ale w rzeczywistości przeżywałem wszystko, co zdarzyło mi się w ciągu ostatnich trzech miesięcy i… porównywałem. Porównywałem zadając sobie pytania. Jakie? Liczne. Tak liczne, jak wiele wyłaniało się w moim niespokojnym umyśle konfrontacji celowego usystematyzowanego życia z aktami unicestwienia Warszawy, jej mieszkańców, jej wspaniałych żołnierzy…
To ojciec wciągnął mnie po paru tygodniach na poligon tych małych, powszednich manewrów natusińskich. Byłem najwęższy w biodrach, a więc było moim obowiązkiem wydobyć zapasy żywnościowe ze schowka o podwójnej ścianie, poprzez malusieńki właz. Potem okazało się, że mam podobno najsprawniejszą koordynację ruchową nóg i rąk. Chodziło o przećwiczenie z dziesięcioma „trefnymi”, czyli młodymi mężczyznami, szybkiego schodzenia do zamaskowanej piwnicy na wypadek łapanki w domu. Trzeba było szybko przebierać nogami po niewygodnych schodkach, a ostatni musiał, przytrzymując rękami, zamknąć za sobą bezgłośnie klapę wyciętą w posadce przedpokoju. Ustalono kolejność, no i zabawa była duża! Wykonałem zadanie bojowe i dziesięciu facetów znikało z powierzchni ziemi w dwadzieścia sekund, nie licząc czynności przygotowawczych. Oprócz tej piwniczki była w domu jeszcze duża piwnica na węgiel, kartofle itp, którą pokazywało się Niemcom przeprowadzającym rewizję.
Te różne funkcje, nawet niekiedy zabawne, na krótko wiązały moją uwagę i myśli. Nachodziły mnie fale wizji moich koszmarnych przeżyć w gestapo. Dostrzegałem świat jako bardzo niedoskonałe urządzenie i z popłochem w mej świadomości stwierdzałem, że deprecjonuję wszystkich winnych tego stanu rzeczy. A więc perspektywa życia bez uznanych autorytetów? A wartości nadrzędne? Żadnej ze znanych mi nie potrafiłem adaptować i włączyć w obieg życia, jako dźwigary, które byłyby zdolne unieść mnie z tego bezwładu i zrekonstruować moją czynną postawę. A może, w tym stanie rzeczy, ja sam muszę być dla siebie autorytetem i zbudować własnymi rękoma piramidę wykoncypowanych przez siebie wartości?
c.d.n.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...