Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
WYZWOLENIE I POWRÓT DO WARSZAWY
Rano, gdy tylko zbudziłem się, wyszedłem na zewnątrz. Był dzień 16 stycznia. Naokoło panowała cisza. Detonacje dochodziły z bardzo daleka, ledwo słyszalne. Wyszedłem na ulicę. Brama koszar była na oścież otwarta, wartownika nie zobaczyłem, ale gacie na sznurze wisiały. Po dziedzińcu przebiegali w różne strony jacyś cywile niosący toboły. Zrozumiałem, że Niemców już nie ma. Wszedłem przez bramę, podbiegłem do sznura i zacząłem z niego zdejmować zamarznięte na deskę kalesony. Z trudem dały się oderwać od sznura. Musiałem je połamać, żeby zwinąć przynajmniej w rulon. Pobiegłem w kierunku wartowni. Po naciśnięciu klamki drzwi ustąpiły. We wnętrzu panował nieład. Stojaki po karabinach były puste, na podłodze walały się puste skrzynki po granatach i amunicji. Na parapecie okna leżała manierka, a tuż pod parapetem chlebak. Chwyciłem manierkę, zawijając ją w kalesony. Sięgnąłem po chlebak. Był ciężki. Stropiło mnie to na chwilę. Odchyliłem klapę chlebaka i zrobiło mi się gorąco. Spod klapy wystawały niebieskie guziczki zawleczek niemieckich granatów jajowych. Były poodkręcane. Sznurki zawleczek tkwiły w granatach, a jedna była zapięta na dziurkę od guzika pod klapą. Całe szczęście, że nie uniosłem chlebaka. Stałem chwilę bezradnie. Wyjąłem manierkę, odkręciłem korek i podsunąłem szyjkę pod nos. Poczułem zapach wina. Popatrzyłem na chlebak i na manierkę i na wszelki wypadek wylałem wino na podłogę.
Po wyjściu z wartowni zajrzałem do bunkra. Całe jego wnętrze było wyładowane niemal pod sufit amunicją karabinową. Ruszyłem w kierunku dziedzińca. Grupki ludzi z baraku, w którym znajdowała się kuchnia, wynosiły jakieś worki. Pobiegłem tam. W pomieszczeniu, gdzie musiał być magazyn, kilku ludzi ładowało do worków, co się dało. Wziąłem i ja z kąta pusty worek po mące, wrzuciłem do niego zdobyte kalesony i manierkę i zacząłem się rozglądać. Na dużym masarskim stole leżały jakieś kawałki mięsa. Wrzuciłem szybko jeden do worka. Gdy sięgałem po drugi, wyrwał mi go jakiś mężczyzna. W głębi na stole stała waga. Gdy sięgnąłem, jakaś ręka również sprzątnęła mi ją sprzed nosa. Między stołem a ścianą spostrzegłem skrzynki z pudłami kartonowymi. W kartonach znajdowały się brązowe paczuszki oklejone celofanem z nalepkami i napisem: „Roggen Eintopfessen”. Zrozumiałem, że są to zupy konserwowe w kostkach. Ukryty za stołem, w pośpiechu zacząłem ładować je do worka. Z trudem mogłem go teraz udźwignąć. Wychodząc z baraku, schwyciłem jeszcze menażkę leżącą na pieńku do rąbania mięsa i ruszyłem żwawo do domu. Bojąc się, żeby mi ktoś zdobyczy nie odebrał, omijałem krążących po dziedzińcu innych szabrowników.
Gdy wszedłem do mieszkania i wyładowałem worek, mama była oburzona. „Jak mogłeś? To kradzież!” Ale ojciec przyszedł mi w sukurs, odpowiadając: „Jaka kradzież?! A oni co? Skąd to mają? Myśmy dawali im podarunki?” Układałem więc spokojnie kostki, potem je policzyłem i gdy ojciec przetłumaczył przepis, okazało się, że dzięki mojej zdobyczy mamy zapewnione zupy co najmniej na dwa miesiące. Byłem bardzo zadowolony z siebie. Tylko ojciec trochę mnie potem zgasił: „Manierka wojskowa to rozumiem, zdobycz wojenna, ale te gacie to cię, Maćku, kompromitują.” Jednakże za dwa dni ojciec tę „kalumnię” odwołał, bo okazało się, że kalesony, w których wyszedł z Warszawy, rozlazły się całkiem w praniu i były jeszcze bardziej dziurawe niż te, które ja „zdobyłem”.
Głód mogliśmy teraz jako tako zaspokoić. Gorsza była sytuacja rodziców, jeżeli chodzi o palenie. Od dwóch dni papierosów nie można było dostać, a zapasów żadnych nie mieli. Ojcu wpadła do głowy genialna, jak się później okazało, myśl, żeby spróbować coś kupić w składach Monopolu Tytoniowego. Znajdowały się one niedaleko nas, za wąwozem. Poszliśmy tam obaj. Gdy znaleźliśmy się w pobliżu, do uszu naszych doszedł charakterystyczny chrzęst gąsienic i równocześnie zobaczyliśmy czołg z czerwoną gwiazdą na wieży. Jego lufa zwrócona była do tyłu. Wyglądało to jak by ktoś czapkę z daszkiem założył tyłem na przód. Czołg staranował bramę ogrodzenia Monopolu i wjechał do środka, a za nim zaczęli się wlewać ludzie. „Zdaje się, że kupimy bardzo dużo papierosów, i to za darmo”, powiedział ojciec. Po lewej stronie znajdował się duży, długi, ceglany magazyn z wysoką rampą. Czołg stanął przy rampie, a czołgiści w myszatych mundurach i futrzanych hełmofonach ładowali do wieży kartony z papierosami. Ojciec uśmiechnął się do nich i krzyknął głośno: „Zdarowo, bojcy!” „Zdarowo!”, odkrzyknęli uśmiechając się od ucha do ucha.
Magazyn roił się od ludzi. Momentalnie rampa, jeszcze przed chwilą pusta, została zapełniona skrzyniami z papierosami, wyciąganymi z magazynu. Trudno nam było udźwignąć dużą skrzynię. Mniejsze kartony, po 40 tysięcy sztuk machorkowych i haudegenów, były też ciężkie i niewygodne do niesienia. Ojciec został więc przy papierosach, a ja pobiegłem pożyczyć od sąsiadów sanki. Po kilku minutach byłem z powrotem. Czołgiści szykowali się właśnie do odjazdu. Nagle dał się słyszeć warkot nadlatującego samolotu i w chwilę potem klekot karabinu maszynowego. Dostrzegłem kątem oka załamane skrzydła sztukasa. Uskoczyłem za skrzynię z papierosami, ojciec przyciągnął mnie do siebie, a żołnierze przylgnęli do wieży czołgu od strony rampy. W tym momencie ze ściany magazynu zaczęły się sypać jak po sznurku odpryski cegieł. Jedna ze skrzyń na rampie rozprysła się w drobny mak, aż tytoń z papierosów utworzył obłok kurzu.
Samolot przeleciał nisko nad dachem, ogłuszając nas warkotem. Zamknięta klapa wieży czołgowej uchyliła się i najpierw ukazała się lufa kaemu, a potem żołnierz opierający długą podpórkę karabinu o wywietrznik wieży, ale samolot już zniknął i warkot ucichł. Czołgiści wgramolili się do wieży, na której szczycie pozostał tylko żołnierz z kaemem, czołg wykonał efektowny zwrot w miejscu, rozwalając przy okazji kawałek rampy, i ruszył w kierunku bramy. Pomachaliśmy żołnierzowi ręką, odkiwnął przyjaźnie i poprawił się na swoim miejscu, spuszczając nogi do wnętrza włazu.
„No, Maciek, nie ma osłony przeciwlotniczej, wracamy do domu”, powiedział ojciec. Wrzuciłem jeszcze do torby, którą przyniosłem, kilkadziesiąt paczek klubów, damskich i extrapłaskich i przytrzymując ją na sankach, które ciągnął ojciec, ruszyliśmy do domu.
Zdobycz była cenna, ale też trochę kompromitująca. Cóż było w owym czasie jednak robić — sytuacja wojenna. Dola wysiedleńców trochę nas w naszym sumieniu rozgrzeszała. Okazało się przy tym, że kartony po papierosach to wspaniałe łóżko dla Bronka, którego dotychczas mama układała nisko, na małej walizeczce. Teraz leżał w becie na kartonach na poziomie łóżka i był w nocy w każdej chwili w zasięgu matczynej ręki.
Ku zmartwieniu mamy postanowiliśmy z ojcem znów wyjść na miasto. Gdy przechodziliśmy koło szpitala, ojciec zdecydował się zajrzeć do środka. Weszliśmy do dużego hallu, kierując się na piętro. Na półpiętrze leżały na podłodze otwarte skrzynki z granatami o poodkręcanych zawleczkach, związanych do kupy drutem. Minęliśmy ostrożnie niebezpieczną pułapkę. W salach szpitalnych panował straszny bałagan: łóżka stały porozsuwane w nieładzie, pozbawione pościeli lub zarzucone brudną, nierzadko pokrwawioną bielizną. Na łóżku pod oknem leżał nowiutki mauzer z wylotem lufy zasłoniętym zielonym kapturkiem. Chwyciłem go, odryglowując zamek. W magazynku tkwiły trzy naboje. Wprowadziłem do lufy nabój, oparłem karabin na parapecie, kierując lufę w niebo
i przykładając kolbę do ramienia. W tym momencie ojciec chwycił za szyjkę kolby i przekręcił bezpiecznik. „Nie strzelaj! — krzyknął. — Zostaw to! Pomyśli ktoś, że tutaj są jeszcze Niemcy, i można w głupi sposób zginąć w dniu wyzwolenia.” Z żalem przyznałem ojcu rację, rozładowałem karabin, zabierając amunicję i kapturek z lufy na pamiątkę. Mauzera zostawiłem na łóżku.
Z sali zeszliśmy na dół. W przyziemiu znajdował się warsztat ślusarski. Ojciec załadował imadło, dwie laubzegi, kilka mesli, pilników, obcęgi i młotek do skądś wygrzebanego worka. „Po co?”, zapytałem. „W Warszawie przydadzą nam się te narzędzia bardzo, przecież teraz będziemy mogli już wrócić”, powiedział.
Odnieśliśmy zdobycz do domu i powtórnie wyszliśmy na miasto. W alei Wolności panowały pustki. Nieliczni przechodnie sunęli pod ścianami domów. Skierowaliśmy się ku II Alei. Gdy dochodziliśmy do ulicy Biegańskiego, poczuliśmy zapach spalenizny, a po chwili zobaczyliśmy dym wydobywający się z wypalonego wnętrza, gdzie mieścił się Soldatenheim. Jeden z mijanych przechodniów prawie biegł. Ostrzegł nas, żebyśmy uciekali w kierunku Jasnej Góry, bo na dworcu stoi pociąg z amunicją, który za chwilę może wylecieć w powietrze. Zastanawialiśmy się chwilę, czy nie lepiej szybko przejść ku alei Panny Marii i tamtędy od tyłu wrócić do domu, gdy nagle powietrzem wstrząsnęła potężna detonacja. Na ulicy zrobiło się ciemno. Po tej detonacji nastąpiła seria następnych eksplozji. Czy to pociąg wyleciał w powietrze, czy Niemcy nie dają jeszcze za wygraną i walą z armat? Jeżeli pociąg wyleciał, to nam już nic nie grozi. Eksplozje ucichły, więc ruszyliśmy dalej.
Przed bramą jednej z kamienic za Domem Księcia stała na chodniku skrzynka pełna konserw. Ważyła z kilkadziesiąt kilo. Podnieśliśmy ją i rąbnęliśmy kantem o chodnik. Rozleciała się na kawałki, a puszki rozsypały się aż na jezdnię. W tym momencie z bramy wyskoczyła jakaś elegancka kobieta i uderzając ojca pięścią w plecy, zaczęła krzyczeć: „Złodzieje! Złodzieje!” Wrzasnąłem na damę:
„Samaś złodziejka! To takie twoje, jak i nasze! Niemieckie!” Gdy ja kłóciłem się z babskiem, ojciec zdołał podnieść jedną puszkę. W tym czasie z bramy wyskoczyła kilku ludzi i puszki momentalnie zostały rozchwytane. Baba, klnąc jak nie przystoi damie, została sama nad deszczułkami po skrzynce. Przechodnie, których detonacje zapędziły do bramy, znikali teraz szybko, dzierżąc w dłoniach po kilka puszek baraniny. Nam, niestety, trafiła się tylko jedna.
Szliśmy dalej. Gdy byliśmy niedaleko ulicy Waszyngtona, zza węgła wyjechał odkryty samochód pancerny. Zza tarczy wystawała lufa karabinu maszynowego, a spoza niej widać było postacie dwóch radzieckich żołnierzy. Pokiwali nam rękami i samochód skręcił w kierunku Stradomia.
Na rogu alei Wolności i II Alei stał wbity w narożnik kamienicy wrak olbrzymiego tygrysa z lufą smętnie spuszczoną do dołu. W II Alei pośrodku stała dla odmiany wypalona pantera, obok której leżał z jednej strony na wpół spalony i częściowo rozjechany gąsienicą trup niemieckiego czołgisty, a kilkanaście metrów dalej — drugi wrak czołgu z wychylonym z górnego włazu trupem. Musiało tu być gorąco. Idąc w kierunku klasztoru, jeszcze kilkakrotnie mijaliśmy niemieckie trupy. Lokal obok fryzjera, w którym niedawno jeszcze mieściła się siedziba NSDAP, ział wypalonymi oczodołami okien. Spojrzałem w kierunku Jasnej Góry. Na wieży klasztoru łopotała na wietrze biało-czerwona chorągiew. Częstochowa była wolna.
Na drugi dzień sam wyszedłem na miasto. Zaskoczył mnie niesamowity ruch na ulicach. Sklepy były otwarte, choć towarów w nich nie widziałem. Poszedłem ulicą Orlicz-Dreszera. Na placu koło Katedry stał spalony niemiecki czołg. Na kamiennej barierze schodów katedralnych dostrzegłem gotową do strzału pięść przeciwpancerną, pod którą na trotuarze leżał trup niemieckiego żołnierza. Nie zdążył wystrzelić. Radziecki żołnierz był szybszy, prędzej pociągnął za spust. Na Małym Rynku znów niemieckie trupy. Jeden z nich leżał w zejściu do schronu przeciwlotniczego, jakich wiele w okresie okupacji Niemcy pobudowali pod Rynkiem.
Nagle poczułem dziwny skurcz w sercu. Na Rynku stało trzech ludzi w cywilnych ubraniach, z pistoletami maszynowymi, z biało-czerwonymi opaskami na ramionach. Czyżby powstańcy? Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że w Częstochowie wojna już się skończyła, Niemców nie ma, a ci trzej mężczyźni z opaskami i pistoletami to patrol miejskiej milicji.
Dużych zniszczeń na mieście nie było poza spalonym budynkiem „Renomy”, lokalem NSDAP i Domem Księcia, i oczywiście niemieckimi czołgami. Z satysfakcją odnotowałem, że nie ma zniszczonych czołgów radzieckich. Niemcy w mieście musieli zostać całkowicie zaskoczeni, tak jak ten strzelec przy pięści pancernej.
Niestety, byli i radzieccy polegli. Na placu Pierackiego na wprost cerkwi Św. Jakuba, po zachodniej stronie I Alei, widniało kilkanaście świeżych mogił z drewnianymi obeliskami i pięcioramiennymi gwiazdami. Tabliczki z dykty zapisane były rosyjskim alfabetem. Na każdej z mogił leżały świeże kwiaty. To mogiły tych, którzy swoim życiem okupili naszą wolność.
Wracałem do domu ulicą Pułaskiego i Sobieskiego. Za Domem Księcia skręciłem w kierunku ulicy Biegańskiego. Na tyłach Domu, za niskim parkanem, w ogrodzie, leżał na śniegu rozkraczony trup niemieckiego oficera, ubranego w elegancki wyjściowy mundur i nowiutkie buty z cholewami, lśniące, jak by były przed chwilą pastowane. Spojrzałem na swoje buty, w których wyszedłem z Warszawy — były szare ze zniszczenia i nie miały prawie wcale zelówek. Zapragnąłem tych oficerków. Ale przecież on nie żyje, tłumaczyłem sobie w myślach. Nie Nie zedrę ich z trupa!
Ruszyłem do domu, ciągle myśląc o tych pięknych butach. Chyba uporczywa myśl spowodowała, że poczułem iż w nogi jest mi bardzo zimno. Przecież tamtemu są nie-potrzebne. Ale co mama powie? Co ja powiem mamie?
Ale buty są tak piękne! Machinalnie zawróciłem. Przyspieszyłem kroku, wszedłem przez furtkę. Oficer leżał na boku, jego sztywne nogi rozkraczone były już inaczej. Jedna leżała płasko na ziemi, a druga sterczała ku niebu. Trup był bosy i tylko w kalesonach. Do domu wróciłem biegiem.
Jedyną myślą, która nas od 17 stycznia nie opuszczała, był wymarzony powrót do Warszawy.
Warszawiacy zachowywali się w Częstochowie jak mrówki w mrowisku, w które ktoś kij wsadził. Każdemu spotkaniu towarzyszyły pozornie stereotypowe pytania: „Kiedy pan wraca? Kiedy państwo jadą? Czy był już ktoś w Warszawie?”
Ponieważ ofensywa trwała nadal, na przejazd pociągiem trzeba więc było uzyskać specjalne zezwolenie. Przez Częstochowę szły transporty na front, który na szczęście był już poza nami.
Około 20 stycznia, idąc aleją Wolności, zobaczyłem niedaleko Domu Księcia tłum na chodniku. Zaintrygowany pobiegłem zobaczyć, co się stało. Gromada ludzi otaczała oficera w rogatywce i mundurze koloru khaki. Uśmiechnięty, coś opowiadał. Jego rogatywka była nieco inna niż te, które dotychczas widziałem. Była to bowiem rogatywka polowa z usztywnionym denkiem, którego rogi sterczały zawadiacko. Inny był też orzeł. Z szeroko rozpostartymi skrzydłami, bez korony — budził sensację. Gdzieś już tego orła chyba widziałem. Przypomniały mi się obrazki z Ilustrowanych dziejów Polski, które babcia miała w swojej bibliotece. Na jednym obrazku był grobowiec któregoś z królów polskich. Na płycie grobowca rozpościerał skrzydła właśnie taki orzeł.
Trudno się było przebić do tego żołnierza bliżej, tak zwarty tłum tworzyli otaczający go ludzie. Zdawało się, że rozedrą go na kawałki. Każdy bowiem chciał go dokładnie widzieć i niemal dotknąć. Przyznam się, że i ja też. Tłum ustąpił tylko trzem dziewczynom, które skądś zdobyły wiązanką kwiatów. Skorzystałem z okazji i wcisnąłem się bliżej.
Na rogach kołnierza oficer miał czarno-żółte paski artylerzysty, lśniący pas z koalicyjką, a przy pasie w pięknej nowiutkiej brązowej kaburze pistolet, który sobie co chwila wraz z pasem podciągał do góry. Postałem trochę w tłumie i wróciłem szybko do domu powiedzieć, że jest polskie wojsko.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...