Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 37

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Święta bez choinki to nie święta, więc ojciec kupił choinkę. Była taka nędzna jak nasza ówczesna egzystencja — ale była.

Na wigilii powinni być również i goście. I była pani Karnawalska. W dalszym ciągu nie miała żadnych wiadomości o mężu.

Na stole było ubogo, ale było. Babcia wystała gdzieś w kolejce trochę śledzi i koniny. Mama upiekła jakiś placek i zasiedliśmy do wigilijnego stołu. Mimo uzasadnionego smutku obyło się bez płaczu. Życzenia dotyczyły jednego — rychłego ruszenia frontu, zakończenia wojny i powrotu bliskich. Myślami byliśmy ze wszystkimi przyjaciółmi i znajomymi, nie istniał bowiem wówczas podział na bliższych i dalszych. Wszyscy byli jednakowo bliscy. W wigilii uczestniczyło nas dziewięcioro: dziadek, obydwie babcie, ojciec, mama, pani Klaudia, Janek, ja i Bronek. Normalnych nakryć też było dziewięć. Bronek miał własne nakrycie: butelkę ze smoczkiem. Dziewiąte nakrycie było puste — czekało na Antka.

Jak zwykle podczas wigilii nie obyło się bez wspomnień. Ojciec skierował je na odległe lata swego dzieciństwa w Rosji, powrotu do kraju, bliskiego sąsiedztwa po powrocie z państwem Karnawalskimi, gdy zamieszkiwali w Warszawie na Długiej pod numerem hipotecznym 501, w Pasażu Simonsa. Nie wiedzieliśmy wówczas, że Pasaż Simonsa był redutą, na której walczył Antek.

Zaraz po świętach nadszedł list od pani Szczerkowskiej z Opoczna:

„Kochana Pani Janino. Od pana Sowińskiego dowiedziałam się o adresie Państwa. Podobno było ogłoszenie w «Kurierze». Po 6-tygodniowym pobycie na wsi zjechaliśmy do Opoczna. W okolicy jest sporo sąsiadów. Rzepeccy też są w Opocznie. Pan Rzepecki widział Antka we wrześniu w Warszawie — on sam wyszedł w pierwszych dniach października. Ja byłam dwa razy na Czerniakowie, ale już nic nie zastałam — wszystko zabrane przez tych, co wcześniej wrócili. Na domiar książki męża mojego i Pani, które były w piwnicy, zostały wyrzucone i zakopane na podwórzu, w leju po bombie. Trzeba się wziąć w garść i zaczynać od początku — nie mamy nic — ale trudno, co zrobić. Do tej pory na Sadybie mieszkali Sieradzcy, Rogowiczowie i p. Maria[1], ale kazano im podobno w ubiegłym tygodniu wyjść stamtąd…”

Znowu nadzieja wstąpiła nam w serca. Może wreszcie ta wiadomość o Antku okaże się prawdziwa? Ale przecież od połowy września do końca powstania pozostawały jeszcze tygodnie ciężkich i krwawych walk.

Ostatni dzień roku minął prawie niezauważalnie. O północy zbudziła nas kanonada. To Kałmucy z batalionu „Turkestan” witali Nowy Rok. Rozpoczynał się szósty rok wojny. Złożyliśmy sobie życzenia. Każdy w samotności zastanawiał się, co nam ten rok przyniesie, za ile miesięcy skończy się wojna.

2 stycznia ojciec otrzymał nowe Arbeitsbescheinigung, które stwierdzało, że w firmie Kuhn jest zatrudniony w istotnych sprawach wojennych. Jest ważne tylko z dowodem osobistym i gdy w poszczególnych rubrykach na odwrotnej stronie ma odnotowaną wykonywaną regularnie pracę. Służy jako dowód przy kontrolach ulicznych przeprowadzanych przez wojsko lub organa policyjne. Nie zwalnia ono jednak od obywatelskiego obowiązku kopania rowów i umocnień w oznaczonym terminie na wezwanie kierownika przedsiębiorstwa, a szczególnie w ramach akcji wymiennej pracowników okopowych, ani też od prac jednodniowych przy umocnieniach, na publiczne wezwanie organizowanych. Zaświadczenie to musiał ojciec codziennie opatrywać stemplem firmy Kuhn, potwierdzającym obecność w pracy, i był bezpieczny.

Tego samego dnia po sprzedaży nowej porcji mydła mogliśmy spłacić ostatnią stuzłotową ratę pożyczki zaciągniętej przed trzema miesiącami w RGO.

10 stycznia nadszedł list od naszej długoletniej nieocenionej niani, Izabelli Szmurło, i jej męża, która nosiła nas obu z Antkiem na rękach:

„…ucieszyliśmy się bardzo, że dostaliśmy wiadomość od Państwa. Bardzo nam przykro, że nie ma całej rodziny w komplecie. Co tylko będzie w naszych siłach, to będę się rozpytywać o Anteczka. Jesteśmy przy zdrowiu i dzięki Bogu jakoś żyjemy, a Marian[2] z żoną 20 sierpnia wyjechał z Warszawy. Przyjechał do Płochocina na stację i jest teraz u teściowej. Jakoś żyjemy, co będzie dalej, Bóg raczy wiedzieć…”

10 stycznia nadszedł też list od Zenka: „Wyobraźcie sobie moją straszną radość. 6 I dostałem wiadomość o Matce. Znajduje się w obozie w Ravensbruck. Wiadomość na razie ogólna. Niedługo mam dostać oficjalne zawiadomienie, wówczas będę mógł Wam coś bliższego napisać. Wolno mi będzie tylko pisać do niej po niemiecku. Jestem myślą z Wami…” 12 stycznia nadszedł następny list od Zenka: „Przed paroma dniami wysłałem Wam pierwszą wiadomość o Matce na kartce z widoczkiem Brwinowa. Teraz odpisuję na Waszą kartkę z 28 XII. Niestety, moje święta były także bardzo niewesołe. Wigilii nie chciałem oglądać na oczy. No, bo co to za Bilans w takim uroczystym dla mnie dniu. Pomyślcie tylko: Ojciec[3] poległ w 1939 roku,; Bajer nie żyje, Wacek w Weimarze, Babcia[4] i Ciotka[5] nie żyją, o Matce w tym dniu nie miałem żadnej, choćby najmniejszej wiadomości. Czy to nie jest straszne, w ciągu tak krótkiego bądź co bądź czasu zostać zupełnie sam, dosłownie jak palec? Co wieczór wzdycham do losu, żeby pozwolił nam to wszystko przetrzymać i pewnego dnia może i dla nas zaświeci jaśniej słonko w kolorze białym i czerwonym, żeby się wszyscy razem zeszli i policzyli, ilu nas jeszcze pozostało, i cieszyli się z powrotu wszystkich naszych najbliższych osób…”

Do wschodu słońca w biało-czerwonym kolorze pozostało jeszcze około 168 godzin. Do Częstochowy doszły już wieści, że ofensywa radziecka ruszyła. Na mieście był duży ruch. Liczne patrole legitymowały nie tylko Polaków, ale nawet żołnierzy niemieckich. Był to najlepszy znak, że okupanci szykują się do ucieczki.

14 stycznia nadszedł kolejny list od pani Szczerkowskiej:

„Cieszą się, że Pan Broneczek jest z Panią. Pisząc pierwszą kartę, nie byłam tego pewna. Adres pp. Rzepeckich: Opoczno, Staromiejska 55/57. Pani Topczewska mieszka w Białaczewie, Rynek 7; mąż jej z p. Szczygielskim są w Saksonii. Żmudzcy są koło Przysuchej z p. Kociatkiewiczową, która nie ma od męża wiadomości. Antek jak wielu na pewno jest i znajdzie się, ciągle się słyszy o tym; ja osobiście wczoraj dopiero dostałam znak życia o mojej siostrze. Tak mi przykro, że nie mogę jej nic pomóc, ale wszyscy dziś prawie na tym samym wózku, tzn. pod wozem. Oczywiście są tacy, którzy majątki porobili. O jednym takim wspomina Maciek w swej karcie. Był na Czerniakowie przez cały czas uprzątania piwnic i, jak mi mówiono na Sadybie, gdy byłam po raz drugi, wyjechał stamtąd w końcu listopada, twierdząc, że ma dość na długi okres czasu… My mieszkamy u opoczyńskiego kabokla, jak mówi mój mąż. Śpimy we troje na jednym łóżku, bo na podłodze urzędują karaluchy i żadne z nas nie chce im wchodzić w drogę. Znajomy lekarz jak był u nas, to orzekł, że ani stary, ani mały w tej wilgoci nie mogą mieszkać, ale dzięki Bogu połowa stycznia, może się zima szczęśliwie przewali. Mirek zbiera się pisać do Maćka, ale pióra gęsiego szuka. Życzę cierpliwości i wytrwałości. Mnie osobiście bardzo tego brak, jestem ciągle otumaniona i nie mogę opanować apatii i zmęczenia.”

W mieście ruch był jeszcze większy niż przed kilkoma dniami. Niemcy nie ukrywali niepokoju. Gestapo podobno szykowało się do ewakuacji. Przed Soldatenheim w tzw. Domu Księcia na rogu alei Wolności i Biegańskiego zajeżdżały ciężarówki, do których ładowano jakieś skrzynie. Obydwa dworce, główny i na Stradomiu, przepełnione były transportami wojskowymi i ewakuującymi się volksdeutschami. Słychać było dalekie detonacje. Podobno Rosjanie bombardowali Herby i Lubliniec. Czołgi radzieckie widziano już koło Włoszczowy.

Zbliżanie się frontu wpłynęło na skurczenie się rynku. Ceny skoczyły, z żywnością było krucho. 15 stycznia zajrzał do naszego domu dotkliwy głód. Zabrakło nawet marmolady. Chleb częstochowski, tzw. popularka, był nieosiągalny. Bardzo mi tego dnia pachniał. Jak na warunki okupacyjne, był zresztą smaczny, różnił się zasadniczo od warszawskiego „dźwiękowca”. Jego czarna spękana skórka korciła zawsze do odłamania. Niosąc go ze sklepu, nigdy nie mogłem sobie odmówić ułamania kawałka. Ale tego dnia, niestety, musieliśmy się zadowolić macą z ostatniej torby czarnej mąki, pieczoną na blasze. Nie można było dostać nawet kartofli.

Dopiero nazajutrz udało się babci Karolci zdobyć trochę koniny, po którą stała trzy godziny w kolejce w II Alei. Front wówczas był już blisko miasta.

Koło południa nad koszarami ukazał się niemiecki samolot rozpoznawczy, storch, podobny do tego, który nas fotografował przed kilkoma miesiącami na forcie. Czy w kierunku samolotu, czy z samolotu wystrzeliła zielona rakieta.

Tego dnia lekcje w szkole rozpoczynały się o czternastej. Byłem głodny i zły. Nie chciało mi się iść na Krótką. Czułem, że coś wisi w powietrzu. W koszarach wszczął się jakiś ruch, ale na wartowni panował spokój — jeden z wartowników rozwiesił na sznurze świeżo wyprane kalesony.

Po południu kanonada wzrosła. Nad miastem przeleciał klucz radzieckich samolotów. Leciały tak szybko, że żadna z niemieckich armat nie zdążyła wystrzelić. A może Niemcy już uciekli? Sąsiadki przyniosły wiadomość, że radzieckie czołgi są już na ulicy Warszawskiej. Poszedłem w kierunku alei Wolności. Gdy dochodziłem do szpitala, który znajdował się na rogu ulicy Curie-Skłodowskiej i Mickiewicza, w dawnym budynku szkolnym, oczom moim ukazał się zaskakujący widok. Budka, w której zazwyczaj stał wartownik, była pusta, a przez otwartą bramę sunął sznur dziwnych postaci. Na wpół umundurowani żołnierze niemieccy, w wojskowych spodniach i bluzach szpitalnych lub odwrotnie, częściowo w szlafrokach, po-owijani w koce, z bandażami na rękach i nogach lub głowach, z rękami w gipsie, niektórzy kulejąc, bądź wręcz opierając się na kulach, sunęli bezładnie w kierunku dworca towarowego na Stradomiu. Na wychudłych twarzach malował się przestrach lub beznadziejność. Przed samym wejściem do budynku stał samochód terenowy, na który kilku oficerów ładowało metalowe skrzynie.

Gdy patrzyłem na ten tłum szpitalny, przypomniała mi się nasza wędrówka do Pruszkowa. Współczucie, które na chwilę zakiełkowało mi w sercu, ustąpiło miejsca satysfakcji. Ruszyłem do domu, aby podzielić się z rodzicami radosną nowiną, że Niemcy wieją.

Wchodząc do furtki, nie mogłem dostrzec wartownika z przeciwka, który zawsze stał w budce. Widocznie zszedł do drewnianego bunkra przed wartownią, bo jego gacie jeszcze wisiały na sznurze.

Mama z babcią zaczęły przygotowywać koninę, nacierając ją czymś. Gdy włożyły ją do garnka i postawiły na blasze, nastąpiła seria bardzo bliskich detonacji i dom zatrząsł się w posadach. Myśleliśmy, że to przypadkowe pociski, ale niebawem kanonada rozpętała się na dobre ze wszystkich stron. Ponieważ mieszkaliśmy na poddaszu, mając nad głową tylko poszycie z cienkich desek, mama zdecydowała, że zejdziemy wszyscy do sąsiadki na parter. Konina dusiła się sama na wolnym ogniu.

Zapadł zmrok. Po którejś z rzędu detonacji zgasło światło elektryczne i sąsiadka zapaliła świeczkę. Siedzieliśmy stłoczeni w półmroku, zastanawiając się, co nas czeka. Chyba tym razem, w Częstochowie, Niemcy nie będą stawiali długo oporu. Myślałem jednak z niepokojem o zaporze przeciwczołgowej i bunkrach na Warszawskiej i Wilsona. Przypomniałem sobie też, że naprzeciwko są koszary Kałmuków i Ukraińców — a jak zechcą nas na odchodnym wymordować? Myśli te przerwało mi wejście sąsiadki zamieszkałej kilka domów dalej. Była zdenerwowana, bo wpadł do niej jakiś Niemiec i grożąc pistoletem, kazał sobie dać ubranie cywilne. Znaczyłoby to, pomyślałem, że Niemcy już nie mają szans odwrotu.

Oby tylko nie zechcieli się tutaj bronić. Nasz dom nie wytrzyma uderzenia nawet jednego pocisku.

Kanonada trwała dalej. Nie robiła już na mnie większego wrażenia. Myślałem o 2 września w Warszawie. Wtedy to było piekło. Wtedy nas atakowali Niemcy, teraz Rosjanie atakują ich. Mama, dziadek, babcia i Janek byli mniej odporni. Mnie natomiast dręczył przede wszystkim niemożliwy do zniesienia głód. W naszym mieszkaniu na blasze dusiła się przecież konina. Gdy przypomniałem o tym ojcu, wstał z krzesła i oświadczył, że idzie na górę zobaczyć, co z mięsem. Mama wystraszona próbowała oponować. Ojciec uśmiechnął się i powiedział: „Już drugi raz nie będziemy tacy lekkomyślni. Przecież nie odejdziemy znów głodni, zostawiając pełen garnek pachnący świeżym ścierwem.” Spojrzeliśmy na ojca pytająco. Ale widząc, jak się uśmiecha, zrozumieliśmy, że o tym odejściu to był żart. Mama pozwoliła mi iść razem z ojcem.

W mieszkaniu nie potrzebowaliśmy nawet zapalać świeczki — blask dalekiego pożaru, gdzieś na Stradomiu, świecił nam wystarczająco. Zaspokoiliśmy łapczywie głód, wzięliśmy garnek ze sobą i zeszliśmy na dół. Zachciało mi się okropnie spać. Wtuliłem się gdzieś w kąt koło mamy i mimo rozlegających się od czasu do czasu dość silnych detonacji zasnąłem.


[1] Maria Chwalibóg.

[2] Brat Izabelli Szmurło.

[3] Porucznik Stanisław Czekański z 6 Pułku Strzelców Podhalańskich. (zginął w Katyniu – przyp.MKP.)

[4] Henryka Orlicka

[5] Wanda Poniatowska.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: