Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
W domu zastałem stryja. Zjawił się u nas niespodziewanie. Przyjechał z Krakowa na parowozie za pół litra bimbru. Kilka dni temu urodził mu się syn, Andrzej (o dwa miesiące przed terminem).
Losy stryja w ostatnich dniach sierpnia nie były nam znane. Gdy Niemcy wkroczyli na Sadybę, stryjowi i kilkunastu żołnierzom udało się rozmundurować i uciec. Pozostawiając broń na stanowiskach, w oknach, wyszli z tobołkami w grupie uciekinierów w kierunku Ojcowskiej i przez Wilanów na Piaseczno. Dzięki temu ominęli fort i Pruszków. Na trzeci dzień, idąc szosą w kierunku Piaseczna, stryj został zatrzymany przez żandarmów jako bandyta. Gdy go legitymowano i rozpytywano, do żandarmów podszedł jeden ze stojących w pobliżu żołnierzy niemieckich, który cały czas przyglądał się bacznie stryjowi. Jego twarz wydała się stryjowi dziwnie znajoma. Nagle zdrętwiał. Ten żołnierz to przecież jego niedawny jeniec, wzięty w bagnach na tyłach Okrężnej. Dla stryja stało się jasne, że teraz nadszedł koniec. Żołnierz odwołał jednego z żandarmów na bok, rozmawiali przez chwilę jakby sprzeczali się, zapalili papierosy, a stryj stał pod skierowaną w twarz lufą bergmanna. Wreszcie żandarm podszedł znów do stryja i kazał mu odejść. Oddalając się powoli szosą w kierunku Piaseczna, stryj czekał na strzał. Strzał nie padł.
Z Piaseczna udało się stryjowi dotrzeć do majątku jednego z przyjaciół, do Sędziszowa.
Moment wyzwolenia zastał stryja w wiejskiej chałupie, w drodze ze Skawiny do wsi, w której mieszkał z rodziną.
Niemców w okolicy nie było. Docierały tu tylko odgłosy detonacji zbliżającego się frontu. Stryj wracał ze szpitala, gdzie leżała stryjenka. Ponieważ zmarzł, zaszedł rozgrzać się do stojącej na uboczu chałupy. Zasiadł przy stole, a gospodyni postawiła mu szklankę bimbru. Nagle w pobliżu zaterkotał karabin maszynowy, padło kilka pojedynczych strzałów i po chwili do chałupy weszło trzech rosyjskich żołnierzy. „Germanca niet?”, zapytał jeden. „A niet!”, odpowiedział stryj. Krótkie serdeczne powitanie i żołnierze zaproszeni przez gospodynię zasiedli do stołu. Gdy wznieśli toast: „Za pobiedu!”, stryj dostrzegł przez okno sylwetki kilku przekradających się Niemców. Trącił jednego z Rosjan w ramię i powiedział szeptem: „Wot i German-cy.” Starszyna nie wstając z krzesła, chwycił leżącą na ławie pepeszę i przez szybę okienną wyładował całą serię. Gospodyni podniosła lament, a żołnierz, odkładając pepeszę, powiedział: „Wot i Germancow niet. Tiepier jeszczo za pobiedu!” Za zniszczoną szybę jeden z Rosjan przyprowadził gospodyni niemieckiego „trofiejnego” konia.
Stryj miał fantazję i dar opowiadania. Nie wiem, czy tak się zdarzyło w istocie, w każdym razie słuchałem opowiadania z rozdziawionymi ustami. Stryj wpadł tylko na jeden dzień dowiedzieć się, co słychać, zorientować się w sytuacji i możliwościach powrotu do Warszawy. Częstochowa była przecież bliżej.
Teraz codziennie wychodziłem na miasto. Usiłowałem sprzedawać zdobyczne papierosy. Nie szło mi, ale zawsze zarobiłem trochę grosza na jedzenie. Mogłem też do woli gapić się na wszystko. Coraz więcej ludzi wracających z tułaczki i obozów zatrzymywało się w Częstochowie. W tłumie przechodniów widać było nierzadko ludzi w łachmanach i w pasiakach. Były to postacie-szkielety. Na niektórych pasiakach rzucały się w oczy różnokolorowe kokardki w barwach francuskich, włoskich, jugosłowiańskich. To więźniowie z różnych obozów koncentracyjnych szukali drogi do swoich domów. Najwięcej jednak było pasiaków z czerwonymi trójkątami z literą „P”.
Pewnego dnia wracając do domu, zastałem miłego gościa. Odnalazła się ciotka Mela. Lubiłem ją zawsze bardzo. Była nie sama, przyszła z Genią (dla mnie panią Genią) Molak, jedną z naszych dalszych sąsiadek z Sadyby. Wracały ze Śląska.
Z ciotką rozstaliśmy się w dniu 1 sierpnia rano. Ojciec nie zdążył jej uprzedzić o wybuchu powstania. Zastało ją w Śródmieściu. Usiłowała przedrzeć się do nas. Ostatecznie utkwiła w kamienicy przy ulicy Czerniakowskiej 204 i tam została do końca. Przeszła Pruszków i Wywieziono ją do pracy u Bauera koło Brzegu na Śląsku. Teraz chciała za wszelką cenę dostać się do Warszawy. Ta sama myśl ożywiała panią Genię. Jej rodzinę również rozdzielili Niemcy w Pruszkowie. Ojca zabrali chyba do jakiegoś obozu. Był to miły i dobry człowiek. Pamiętam, że nigdy nie tracił humoru. Miał na Sadybie skład opałowy i często tam posyłała mnie mama po drzewo, brykiety lub lofiks. Niestety, nie wrócił — jak szewc Bronisław Burno, cukiernik Czesław Kmiecik oraz nasi najbliżsi sąsiedzi, inżynier Konstanty Rago i pan Kazimierz Topczewski, i wielu, wielu innych.
Parę dni potem odbyła się u nas „narada wojenna”. Były też panie: Michalkiewiczowa, Sochacka i Jaroszyńska. „Obrady” toczyły się na temat, kto, kiedy i jak wraca do Warszawy. W tym zgromadzeniu ojciec był jedynym mężczyzną. Oczy wszystkich zwróciły się więc na niego. Miał najpierw pojechać sam.
Zaopatrzony w zezwolenie władz miejskich, w bimber i nasze zdobyczne papierosy jako walutę oraz w dziesiątki zleceń od pań Michalkiewiczowej, Jaroszyńskiej i Sochackiej, wyruszył wreszcie ojciec do Warszawy. Byli z nim jeszcze dwaj znajomi warszawiacy. Ciotka Mela i pani Genia też dołączyły do nich.
Baliśmy się wprawdzie o ojca, przecież jeszcze trwała wojna, Niemcy mogli zbombardować pociąg. Chodziły też plotki o niedobitkach esesmanów, włóczących się i atakujących Polaków, nie chcieliśmy jednak dłużej pozostawać w Częstochowie. Warszawa była wolna.
Gdy wracałem z dworca po odjeździe ojca, zauważyłem przy słupie z ogłoszeniami gromadę ludzi. Zatrzymałem się. Plakat głosił, że „4 lutego o 10.30 odbędzie się na Jasnej Górze nabożeństwo dziękczynne za oswobodzenie Narodu Polskiego od Niemców”.
Wyjazd ojca, perspektywa szybkiego powrotu do Warszawy tak mnie absorbowały, że wszystko inne przestało być ważne i interesujące. Niewiele też z tego okresu zapamiętałem. Tylko jedno zdarzenie wryło mi się w pamięć. Po raz pierwszy od sześciu lat poszedłem do kina.
Filmy z przedwojennych, dziecinnych lat przesłoniła najpierw królewna Śnieżka i krasnoludki. Przeżywałem wówczas ten film bardzo. Na wycieczce zuchowej z Antkiem w lesie koło Tłuszcza szukałem nawet krasnoludków, ale od 1 września 1939 roku przestałem w nie wierzyć. Teraz oglądałem radziecki film Niemcy pod Moskwą. Również bardzo go przeżyłem. Nie potrzebowałem jednak wysilać wyobraźni jak przed sześcioma laty. Wszystko było dla mnie proste, jasne i znajome. Gdy na filmie radziecki żołnierz przykładał się do cekaemu, przed oczami stawał mi obraz samotnego powstańczego karabinu maszynowego na przedpolach ulicy Okrężnej.
W kinie „Bałtyk”, gdzie poszedłem wraz z babcią, spotkałem kolegów ze szkoły na Krótkiej. Przyszli na film, jak za przedwojennych czasów, parami, z nauczycielem historii. Siedzieliśmy niedaleko od siebie. Kolega, z którym właśnie o kino się biłem, zaczepił mnie: „No i co, Maciek, już świnie nie siedzą w kinie? Kiedy wracasz?” Do szkoły wówczas — wobec rychłego powrotu do Warszawy — już nie chodziłem. A ponadto po wyjeździe ojca byłem jedynym mężczyzną w domu.
Tego dnia przyszedł list od pani Ireny Symonowiczowej:
„Przez cały czas nie mogłam znaleźć adresu państwa. Byłam w kontakcie z panią Szczerkowską, ale i ona nic nie wiedziała. Po wyjeździe z Pruszkowa miałam wyrzuty sumienia, że nie trzymaliśmy się razem, ale już na forcie usadowiliśmy się oddzielnie, oddzielnie wyszliśmy, a potem z Pruszkowa. Byłam już taka zrezygnowana, że moją główną troską było jak najszybsze wydostanie się z obozu. Widziałam, że po rozstaniu się z panem Bronkiem nie ma Pani ochoty ruszyć dalej (i może dobrze się złożyło). I gdy tylko padła wiadomość: transport, ruszyłyśmy przed siebie, żeby tylko prędzej z tego gnojowiska. Nie dawało mi spokoju sumienie, że nie pociągnęłyśmy Pani ze sobą. Jest mi przykro bardzo, że nie odnaleźliście się jeszcze z Antkiem. Może teraz, gdy zakończą się sprawy wojenne, będzie łatwiej skomunikować się. Ani na chwilę nie przypuszczam, że mu się coś stało. Miałam lekcje w młynie, więc mam trochę mąki. Kto rok temu przypuszczał, że takie zmiany zajdą, że rozproszymy się po świecie…”
Wkrótce też nadszedł tak oczekiwany list od ojca z Warszawy, z datą 14 lutego 1945 roku:
„Drogę mieliśmy nadspodziewanie wygodną. W Skierniewicach zatrzymaliśmy się we trójkę. W sobotę o godzinie 11.30 wyjechaliśmy do Pruszkowa, stąd wozem dostaliśmy się do Warszawy. Na razie zatrzymaliśmy się w mieszkaniu pana O. na Nowogrodzkiej 44 m 14, które ocalało i najzupełniej po sprzątnięciu nadaje się do zamieszkania. Mamy nawet jeden materac, jeden fotel i jedno łóżko. Śpimy więc po dwóch (gdyż jest jeszcze z nami kuzyn p. O.). W niedzielę rano poszedłem na Sadybę. Blok stoi. Antka nie zastałem. Nikt na Sadybie nic o nim nie wie. We wtorek widziałem się z p. Rzepeckim, który jest już w Warszawie. Widział on Antka w połowie września całego i zdrowego. Humor miał dobry i mówił, że ma zamiar udać się na Czerniaków. Pan Rzepecki wątpi jednak, czy mu się udało ze względu na znaczne trudności w drodze. Raczej sądzi, że jeżeli nie jest w niewoli, może być gdzieś pod Warszawą. Na Sadybie mieszkają już pp. Szczerkowscy, u których nocowałem. P. Szczerkowski wyjechał jeszcze do Opoczna. Widziałem się z p. Kuźniarową. Jędrek jest na wsi pod Krakowem. Wyjazd do Lublina jest nieaktualny, gdyż z Hanką Zawadzką był Edek. Edek był na Sadybie, ale nie rozmawiała z nim pani Szczerkowska i nic wskutek tego nie dowiedziała się o Antku. Mieszkanie nasze zastałem całe, ale w stanie opłakanym. Brak dachówek doprowadził do tego, że prawie w całym mieszkaniu kapie z sufitu. W mieszkaniu nieopisany bałagan. Meble są prawie wszystkie. Brak tylko jednej małej (tej z szybkami) półki w gabinecie, łóżeczka Maćkowego i stolika Antka (szuflada od stolika jest). Nadto w stołowym zabrano materac z otomany. U mamy skradli maszynę. Drzwi do szafy są wyłamane (jedno skrzydło) i rozbite na kawałki. Zabiłem nimi otwór w drzwiach wejściowych. W całym mieszkaniu rozrzucone są papiery, listy i fotografie oraz gałgany, które nie posiadały żadnej wartości dla złodzieja. Garnki, naczynia, szklanki itd. całkowicie rozkradzione. Obraz nędzy i rozpaczy. Książki w leju gniją i zaledwie odnalazłem parę sztuk, i to w rozpaczliwym stanie. Książki Mamy rozkradziono i częściowo to, co zostało, zniszczono. Szyby są prawie wszystkie. Tylko w niektórych oknach są poprze-bijane kulami karabinowymi lub odłamkami pocisków. Po uprzątnięciu, na co nie miałem czasu, w mieszkaniu można będzie mieszkać. Mieszkanie Rodziców jest w lepszym stanie, jednak więcej brak mebli. U Ojca z gabinetu skradziono półkę dużą, półkę małą, komplet mebelków stalowych i fotel do biurka. W stołowym brak mebelków wyściełanych, kredensu i stołu. Szafa w przedpokoju stoi cała i nie uszkodzona. Możliwe jest, iż część rzeczy jeszcze się odnajdzie w innych mieszkaniach. Oczywiście, jak wszędzie, i tu pełno papierów na ziemi w gabinecie i w pokoju pp. Symonowiczów (który się znalazł, jest z panią Ireną w majątku; pod Krakowem). Portrety na ścianach wiszą; brak tylko części obrazków. Zabiłem okna w mieszkaniu Rodziców, tekturą i dyktą. Skrzydeł zewnętrznych brak, są tylko wewnętrzne, które były w pokoju Leona. Czesiek podobno był na Sadybie w okresie, gdy do bloku nie wpuszczało nikogo wojsko. Rozmawiał z nim przez ogrodzenie Sieradzki, ale o czym mówili, nie wiem, gdyż jeszcze widziałem się z Sieradzkim. Na Sadybie będę jeszcze i wtedy postaram się o uporządkowanie mieszkania i dowiedzieć się bliższych szczegółów. We wtorek przez 15 minut byłem na Saskiej Kępie. Będę tam jeszcze. Byłem u cioci Nadzi. Na razie jest bądź już na Kępie, bądź na wsi. Żórawski wrócił. Zmarł tylko Wujo Józio w listopadzie.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...