Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Warszawa wygląda strasznie. Widok, jaki ma się przed oczyma, nie da się opisać. Kępa jest tylko uszkodzona przez pociski artyleryjskie. Chałupa Mamy ucierpiała najwięcej. Najgorsze, że pod okiem wszystkich rozkradają, co się tylko da. Okna i drzwi już rozkradziono. Na co teraz kolej przyjdzie, trudno powiedzieć. Dom nie nadaje się zupełnie do zamieszkania. Najwięcej uszkodzony jest dom Wuja Józia. Chałupa Babci stoi. Tyle na razie o Kępie. Poza tym nie byłem jeszcze nigdzie. W domu pani Jaroszyńskiej wątpię, aby coś ocalało. Piwnice są opróżnione, a w jednej jest wykopany dołek, tak jak by ktoś coś odkopywał. W Warszawie tanieje. Słonina jak przyjechałem, kosztowała 380, teraz 280 złotych. Chleb ciemny 2 kg 60 złotych. Papierosy sprzedałem (na razie 300 sztuk) po 150 za 100. Teraz staramy się coś zorganizować, aby móc rozpocząć jakieś roboty przy odbudowie. Przyjadę prawdopodobnie nie wcześniej jak za jakieś 10 dni. Tyle tu jest do dokonania, a wiesz, Kochanie, jakie trasy trzeba robić. Zaraz po przyjeździe chciałbym Was zabrać do Warszawy. Najgorsze jest z drogą, gdyż marsz na piechotę od dworca głównego na Sadybę, do tego z bagażem, jest rzeczą niezwykle uciążliwą. Błoto na ulicach takie, że trudno sobie wyobrazić (dziś mamy drugi dzień odwilży). Ruch na mieście większy niż w Częstochowie. Handel odbywa się wszędzie. Nawet w gruzach domów już gotują i wydają obiady domowe. Żywności w bród. Nawet można kupić kawior rosyjski. Sklepy zawalone żywnością.
Gdyby pani Sochacka chciała, to mogłaby przyjechać do Warszawy i zamieszkać u nas w mieszkaniu. Pracę można tu dostać. Musisz tylko dać pani Sochackiej kartkę do pani Szczerkowskiej z prośbą o wydanie kluczy do naszego mieszkania. U pani Karnawalskiej będę w przyszłym tygodniu. Jeżeli jest tam do czego wrócić, bo pracę to pani Karnawalska dostanie wszędzie w jakimś urzędzie, których jest pełno i które rosną jak grzyby po deszczu…”
List ten ucieszył mnie bardzo. Więc jest nadzieja, że Antek żyje! Jak się spotkamy, musi mi opowiedzieć wszystko szczegółowo. Tylko mama żachnęła się na ojca po przeczytaniu listu i zaraz siadła do pisania:
„Jestem przerażona, że nic nie dowiedziałeś się o Antku, a to przecież najważniejsze. Czy Edek nic o Antku nie wie? Poza tym mieszkanie trzeba jakoś zabezpieczyć. Nic nie piszesz o Meli i czy Genia Molak z Wami pojechała. Dlaczego tak długo tam musisz siedzieć? Nie piszesz, kogo widziałeś na Kępie i czy tam mieszkają? Trzeba koniecznie zasięgnąć języka o Antku. Niemożliwe, żeby nie znalazł się ktoś, kto go później widział. U nas wszystko w porządku. Do wyjazdu do Warszawy jesteśmy całkowicie przygotowani…”
Wkrótce po liście mamy przyjechał ojciec. Niestety, na żaden ślad Antka nie trafił. Pytaniom z naszej strony a opowieściom ojca nie było końca. Wieść o jego przyjeździe rozbiegła się natychmiast po znajomych. Przyszły panie Michalkiewiczowa z Wojtkiem, Sochacka i Jaroszyńska. Od nowa zaczął opowiadać, co zastał w Warszawie. Pani Michalkiewiczowa z Wojtkiem i pani Jaroszyńska zdecydowały, że jadą razem z nami. Córka pani Jaroszyńskiej, Elżbieta, miała jeszcze zostać w Częstochowie ze względu na stan zdrowia.
Od chwili tej decyzji wszyscy „przestępowaliśmy z nogi na nogę”. Do wyjazdu od dawna byliśmy gotowi. Teraz najistotniejszą kwestią było dostanie się do pociągu.
Podczas pobytu w Warszawie ojciec zarejestrował się w Wydziale Odbudowy, uzyskał więc w Częstochowie zaświadczenie, że wraca do pracy. Zawierało ono ważny dla nas zwrot: „Wszystkie władze wojskowe i cywilne proszone są o udzielenie wymienionemu poparcia i pomocy.”
Załącznik do tego dokumentu stanowiła biało-czerwona opaska z pieczęcią.
5 marca w Zarządzie Miejskim Częstochowy na dwujęzycznym, polskim i rosyjskim, dokumencie otrzymał ojciec również zezwolenie na przejazd pociągiem z rodziną, ważne do 25 marca, ale tego samego dnia poszedł na dworzec, do dyżurnego ruchu, aby się zorientować, kiedy moglibyśmy wyjechać do Warszawy. Stałego rozkładu jeszcze nie było. Ze względu na tajemnicę wojskową wiadomości o nadejściu pociągów podawano w ostatniej chwili. Żeby się zabrać, trzeba cierpliwie czekać na dworcu, aż jakiś pociąg nadejdzie. W tej sytuacji sprawa wyjazdu nie była dla nas łatwa. Bronek miał dziesięć tygodni, dziadek i babcia Zosia zniedołężniali, Janek malutki, a mama w nie najlepszym stanie zdrowia. Ponadto liczbie osób odpowiadała liczba tobołków nędznego dobytku i dwa duże kartony papierosów oraz worek roggenu, niezwykle cenne w naszej sytuacji. Już sama droga na dworzec nastręczała szereg trudności, jednakże zdecydowaliśmy się iść nazajutrz.
Przy naszej ulicy, na wprost szpitala, jeden z mieszkańców Częstochowy miał ukryty starannie samochód osobowy. Był to stary fiat z lat dwudziestych. Parę dni temu widzieliśmy, że go uruchamiał. Znaliśmy go z widzenia. Wiedział, że jesteśmy z Warszawy. Kiedyś, jeszcze za okupacji, idąc razem ulicą, rozmawialiśmy z nim. Wspólnie z ojcem snuli wnioski na temat rychłego końca Niemców. Teraz zaszliśmy do niego. Ojciec poprosił o przewiezienie bagaży, mamy z Bronkiem, Janka i dziadka z babcią na dworzec, zaznaczając oczywiście, że pomoc nie byłaby bezinteresowna.
Do samochodu nie było benzyny, ale ów pan miał wóz i konia i zawiózł nas na dworzec. O honorarium nie chciał słyszeć. Cieszył się, że mamy do czego wrócić. Na pożegnanie życzył odnalezienia Antka. Dziękowaliśmy naszemu nieznanemu z nazwiska przyjacielowi najserdeczniej.
Dzień był niezwykle mroźny, około 18 stopni poniżej zera. Na dworcu, zgodnie z umową, czekała już pani Michalkiewiczowa z Wojtkiem i pani Jaroszyńska. Rozłożyliśmy manatki na peronie, a ojciec poszedł do zawiadowcy. Tłok na dworcu i na peronach był olbrzymi. Wszyscy pragnęli powrotu do miejsc swojej tęsknoty, jeżeli tak można powiedzieć, bo przecież wielu z nich nie miało już ani domostw, ani rodzin. Teraz na dworcu stanowili tłum opanowany jak my jedną myślą: dostać się do pociągu.
Na dalszym peronie stał pociąg wojskowy zdążający w kierunku frontu. Na naszym — kręciło się też kilku radzieckich żołnierzy. Jeden z nich zwrócił moją szczególną uwagę, gdyż jego broń stanowiła powstańcza błyskawica.
Ojciec wrócił niebawem z dobrymi wieściami. Dyżurny ruchu, któremu przedstawił naszą sytuację, obiecał, że udostępni nam pocztowy brankard. Zastrzegł się jednak, że nie może zagwarantować dostania się do wnętrza wagonu, ponieważ tłum będzie walczył o każde miejsce. Doradził, żebyśmy zaczekali, aż tłum zaatakuje wagony, i dopiero po chwili zgromadzili się przy zamkniętym brankardzie, który on znienacka otworzy. Będzie to ostatni wagon w składzie. Pociąg miał nadjechać niedługo. Odetchnąłem z ulgą, nie wierzyłem bowiem, że wobec kłębowiska ludzkiego na peronach dostaniemy się do pociągu.
Po półgodzinie dał się słyszeć świst lokomotywy i długi sznur staroświeckich wagonów wtoczył się na peron. Gdy stanął, to, co nastąpiło teraz, przekroczyło wszelkie moje wyobrażenia. Masa ludzka, zbita na peronie, rzuciła się do okien i drzwi, przewracając i tratując wszystko, co po drodze. Koło nas przerzedziło się trochę, zaczęliśmy więc przesuwać manatki w kierunku brankardu. Widząc to niektórzy ludzie z tłumu, którzy byli najdalej od ścian wagonów, zaczęli się do nas zbliżać. Gdy znaleźliśmy się przed brankardem, zawiadowca obserwujący nas z okna wybiegł z dyżurki i błyskawicznie otworzył wagon. W tym momencie tłum zaatakował. Tylko mama z Bronkiem i Jankiem zdążyli wsiąść i wejście było już oblężone. Znajdowaliśmy się jednak tego wejścia najbliżej. Razem z Wojtkiem i ojcem, ponad głowami wdzierających się do wnętrza ludzi, wrzucaliśmy do środka nasze manatki. Całej tej kotłowaninie towarzyszyły lamenty, krzyki i przekleństwa. Przekrzykując ten tumult, nawoływaliśmy się wzajem i stwierdziliśmy, że jesteśmy w wagonie wszyscy. Udało się! Byliśmy razem, jednakże tak stłoczeni, że nawet o schyleniu się nie mogło być mowy, nie mówiąc już o siedzeniu. Gdzie, w którym miejscu, pod czyimi nogami są i czy w ogóle są nasze tobołki, nie wiedzieliśmy.
Niebawem pociąg ruszył. Warunki podróży były okropne z powodu ciasnoty. Gorsze niż przed pół rokiem, kiedy wieziono nas z Pruszkowa. Jednakże dziś wszystkich radowała jedna myśl: jedziemy do Warszawy.
Dopiero po dobrej godzinie udało nam się jako tako „przerolować” w tłumie, żeby znów stanowić rodzinną gromadkę. Udało się też mimo tłoku ściągnąć nasz dobytek w pobliże naszych nóg, a nawet zorganizować jakieś możliwości „półsiedzenia” dla mamy z Bronkiem na ręku, na zbudowanej z wielkim wysiłkiem piramidzie z bambetli.
Pociąg jechał powoli, zatrzymując się co jakiś czas na stacjach, których nie mogliśmy rozszyfrować. Wysiąść nikt nie mógł i nie chciał z obawy o utratę miejsca. Na każdej zresztą stacji wagon był szturmowany. Zrobiło się strasznie duszno. O wyjściu za tzw. potrzebą nie mogło być mowy. Myśmy z Wojtkiem i Jankiem rozwiązali ten problem w sposób prosty: napełnialiśmy butelki po kawie, które na początku podróży opróżniliśmy, Bronek zaś miał gąbczaste pieluchy. Mama przewidziała, że z przewinięciem mogą być kłopoty. Całe szczęście, że wyjechaliśmy głodni.
Niewątpliwie sytuacja, w jakiej wszyscy się znajdowaliśmy, nie dawała poczucia godności właściwej ludziom wolnym. Chęć podreperowania tegoż poczucia stwarzała wręcz groteskowe sceny. Między innymi babcia Zosia przypomniawszy sobie, że była damą, zaczęła prowadzić z panią Jaroszyńską francuską konwersację, jak w salonie za przedwojennych czasów, Drażniło to mamę, nie mówiąc już o jednym z robotników, któremu trajkotanie babki działało na nerwy. Nas z Wojtkiem też strasznie śmieszyło, ale nie mieliśmy odwagi strofować babci. Zrobił to za nas ojciec.
Zapadał zmierzch. Teraz znowu jedna myśl nurtowała wszystkich: jak wysiądziemy w Warszawie, gdy tłum jadący w innym kierunku zaatakuje pociąg.
Nadeszła noc. Zaczęliśmy przysypiać, mimo że byliśmy w pozycji stojącej, gdy pociąg zatrzymał się i ktoś krzyknął: „Warszawa, wysiadać!”
Obawa, czy uda się wysiąść, nim tłum ruszy na pociąg, spowodowała, że wszyscy napierali na wyjście, niektórzy skakali na oślep, padając w śniegu.
Wzdłuż torów czerniły się szeregi ludzi. Z daleka widać było ogniska. Ale te szeregi stały nieruchomo. To wojsko! Byliśmy uratowani. Okazało się, że nasz pociąg został przeznaczony dla polskiego wojska jadącego na front.
W drzwiach na wpół opróżnionego wagonu ukazał się oficer w polowej rogatywce. Gdy zaświecił latarką i zobaczył naszą gromadkę, odwrócił się i krzyknął: „Czterech do mnie! — Po chwili dodał: Chłopaki! Pomóżcie się warszawiakom wyładować.” Dwaj żołnierze wskoczyli do wagonu, a dwaj pozostali przed wagonem odbierali manatki i pomagali nam wysiadać. Gdy mama stanęła w drzwiach, trzymając na rękach Bronka zakutanego w koc jak tobołek, wyciągnęło się kilka par rąk. Żołnierz, który wziął Bronka, gdy zorientował się po kwileniu, że trzyma na ręku dziecko, zaczął go delikatnie kołysać tuląc do munduru. „Boże, jaki to robaczek”, powiedział. Był bardzo młody, miał może osiemnaście lat.
Na dworze panował siarczysty mróz, niebo skrzyło się gwiazdami, śnieg skrzypiał, gdy szliśmy. Żołnierze, każdy biorąc po dwa tobołki, odprowadzili nas do jakiegoś niewielkiego budyneczku tuż przy torach, przy którym dogasało ognisko. Złożyli nasz dobytek na kupę, zasalutowali i odeszli żegnani serdecznie. „Niech was Bóg prowadzi”, powiedziała babcia. Odprowadzałem ich wzrokiem cały czas, aż znikli za wagonami. Dla nich wojna się nie skończyła. Ilu ich jeszcze zginie?
Zgromadziliśmy się wokół dogasającego ogniska. Budyneczek, przy którym się ono paliło, był starą nastawnią kolejową. Ściany miał całe, ale we wnętrzu dogasał jakiś ogień. O wejściu do środka nie było mowy. Przycupnęliśmy na tobołkach. Za torami dostrzegłem dwa znane mi cylindry zbiorników gazowych. Byliśmy na Woli, na Dworcu Zachodnim, w tym samym miejscu, skąd wywożono nas przed sześcioma miesiącami. Błędne koło tułaczy zamknęło się…
Wojsko niebawem odjechało, pasażerowie naszego pociągu rozeszli się gdzieś w mroku, byliśmy sami na pustych torach. Na możliwość zdobycia furmanki musieliśmy czekać do rana. A tymczasem mróz wzrastał, ognisko ledwo się tliło, bo nie mieliśmy czym podniecić ognia. Było mi zimno, a jednocześnie chciało mi się okropnie spać, lecz mama nie pozwalała zasnąć. Dziadek jednak zaczął drzemać, Janek również. Co chwila trącaliśmy obydwu, to dziadka, to Janka, budząc ich. Baliśmy się, że mogą zamarznąć.
Nieco w lewo od zbiorników gazowych rysowały się kontury parowozowni, w której oknach migały jakieś światła. Musieli tam być ludzie, musiał być jakiś ogień, a może to dogasający pożar jak w naszej nastawni? Ojciec wyruszył na rozpoznanie. Wrócił niebawem w towarzystwie mężczyzny z biało-czerwoną opaską i karabinem na plecach. Był to milicjant pełniący służbę na dworcu. Przeprowadził nas do parowozowni. Ojciec pozostał przy nastawni, pilnując naszego dobytku.
Na środku parowozowni płonęło ognisko, wokół którego jacyś ludzie grzali się. Jeden z mężczyzn od czasu do czasu podrzucał do ognia klepki podłogowe i deski, których cały stos leżał naszykowany obok. Rozsiedliśmy się na jakichś skrzynkach. Dziadek i Janek natychmiast zasnęli, a mama odważyła się na błyskawiczne przewinięcie Bronka przy pomocy babci Karolci. Ja z Wojtkiem co pewien czas kursowałem między parowozownią a nastawnią w obawie, żeby ojciec nie zasnął i nie zamarzł przy tobołkach. Ojciec nas przepędzał, bo bał się z kolei, żebyśmy się nie poprzeziębiali, ale sprawdzaliśmy go dalej. Tak minęła nam pierwsza noc w wyzwolonej Warszawie.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...