Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 12. – ostatnia

Ostatni fragment niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

OPOWIEŚĆ WALERKI O WOJENNYCH LOSACH

– Przed samą wojną tata mówi: „No, działka jest i będzie… To teraz przed wojną. Będzie dobrze, mówi, zboże ładne, w ogóle… Gdzie tam! Niemcy weszli i od razu zamknęli młyny. I od razu zrobiła się na wsi głodówka, ludzie mieli zboże i w ogóle – nie. A nie mieli gdzie zemleć. Teraz każdy sobie znachodził te żarna – kamienie. I radzili sobie ludzie. Potem nawet jak tato jeszcze żył to myśmy nie wiedzieli. Nie: co to było, bo to do dzieci zdradzali tajemnic. A myśmy nosili wodę z daleka, no nie?! To wiem, że właśnie tu warsza­wiacy przyjeżdżali po żywność. – Tak. Mnie najpierw zabrali.- Moja Mama to pamięta… Ja nie mogę zaprzeczyć. My się z Jasiem nieraz posprzeczamy z tymi datami, ale Mama pamięta wszystko! Wezwania były. Ale to sołtys. To były takie kontyngen­ty na ludzi. Nie, że trzeba było tym szkopom dać tylu ludzi, w ogóle. No, a tak, to się prawda zatykało dziury tymi sierotami młodymi, w ogóle. Stefcia była osobno. Stefcia została jeszcze tutaj biedować z Mamą i Jaś i Bolo i…
I zabrali nas do Zamościa, a dopiero później do Lublina. Był taki punkt zbiorczy. I tam przepatrywali włosy – nie. Tam ja jeszcze miałam czystą tę głowę. To warkocze mi zostawili. I zabrali nas do takiego majątku, to jest Mulke. Post, to był Heudeber, poczta, a Kraj Wernigerode. Byłyśmy na folwarku. Ale to był obozowy ten folwark, nie. A to jeszcze tej żywności nie dali, to my normalnie kradłyśmy. Jak się poszło na pole, to każda jedna miała taki worek na sobie. To zamiast tego fartucha. Bo nie dali fartuchów, tylko takie worki nam. O! wiesz, podwójny. A później to już nam wzięli te podwójne worki, dali takie, no po prostu je rozdzierali. Z tego worka to robili takie dwie zapaski, to już nie mogłyśmy wtedy ukraść no, bo co wtedy ukradniesz?! To myśmy wiązały, prawda, jak gdzieś robiłyśmy, nie, na polu, czy owoce, wiązałyśmy rękawy i wtedy w rękaw tej żywno­ści się wkładało i przychodziłyśmy do domu. Tam na te kazerne. Było nas bardzo dużo. Bo przywieźli siedemdziesiąt pięć dziewczynek, a gdzieś jak zaszli w głąb Rosji, nie, Ukrainki były. Tak, że tam w tym majątku wszelka narodowość, A jeszcze zawsze było tak. Co postawili taką laskę i fajrant do tej laski. To nie była godzina, tylko do tej laski to faj­rant. Nawozili tej młodzieży w ogóle, tak że naprawdę było ciężko tam u nas. Tyle do tej roboty gnali. Ja jeszcze byłam młoda dziewczyna to robić nie umiałyśmy, a Niemcy wymagali od nas tej pracy takiej, nie, że naprawdę, z tymi młockami to nas tak umęczyli, że niemożliwe. I my takie dziewczynki, parę zbuntowaliśmy się. Zbuntowaliśmy się, kiedy tak robiłyśmy dwa lata. Ja tymi datami nie mogę operować. Ja to moją Mamę podziwiam za tę pamięć. I myśmy się uparły w tej robocie. To odwieźli nas do fabryki samolotów w Oberszlejn. No! To tam dziękuję. Bombardowanie! Co noc to alarmy. Bo tam było takie lotnisko. Takich pręd­kich samolotów tych fliegercug, czy jak tam się nazywały te samoloty. Już nie zamiętam. Już tam, to dziękuję! Bomfeardowali! A w halach to była wszelka narodowość, i Francuzi i Włosi, Rosjanie…
Blaszki heblowałam na takim raszplu i takiej maszynie. To do samolotu były części. Ale to było okropne, nie. Jak tylko do milimetra, no może setna część milimetra, że się sheblowało tamtą raszplą, to już nahajką dostałaś. To każdy się tej nahajki bał od nich. To my znów do dziewczyn mówimy tak: Te Polki, co przyje­chałyśmy, to tak z każdego majątku gdzieś za karę przywieźli nas tam. I my mówimy jak to robić? No przecież, to przecież do winkla nie zrobi. To takie winkle miałyśmy wszystkie – nie. To my znosiłyśmy do tych majstrów, tak tydzień to on potem poprawili. A myśmy widziały, że i im się to nie udawało. Bo widać było, że jak do tych koszów z opiłkami, te takie blaszki rzucali. No, ale to byli Niemcy majstrowie i im było wolno wszystko. Ale jak która z nas coś zepsuła, niedoheblowała do winikla!? No to nie widać było niech człowiek bierze. Ale gdzie tam. Jak wziął pod szkło, w ogóle, te części do samolotu, takie te blaszki, brak jest, ale gołym okiem?! A stamtąd, jak z majątku przyjechałyśmy. To ten majątek był taki duży, Myśmy się nauczyły tam kraść i już głodu nie miałyśmy bośmy kradły. I każda jakby nie było ten żołądek sobie rozepchała. Przyjeżdżamy tam, a my dostajemy tak można powiedzieć, jedzenie na pierwszy rzut oka to jakie takie. Tak… margaryna była, mięsko było, ale jak się okazało faso­wałyśmy to w piątki i wtorki. I to starczyło na raz tego chleba i tego tam sznytke margaryny, nie, ile tam dali. To tam jeszcze dzielili nas, nie. I potem trzeba było żyć o tej brukwi. Brukiew dawali na obiad nam. A tu na kolację dawali, takie miałyśmy talerze z takimi przegródkami, tam troszeczkę sosu było jakiegoś i trzy ziemniaki w obierkach. Bo nie obie­rano te ziemniaki tylko w łupinach gotowali. No i owszem tam takiej surówki było troszeczkę, nie można powiedzieć, ale na co to było?! Jeszcze jak tak się wkopać, a kartofel zepsuty. A nieraz tak było, że i dwa się popadło zepsute kartofle to po tej kolacji człowiek wychodził naprawdę…
A najgorzej wiesz Maciuś to męczyli tych Włochów. Ja się tam na polityce nie znam. Bo to tam Baceolio – czy coś. To jakoś tam było, nie… Tych Włochów to nie mogliśmy im tego przeboleć. Że jak to można. To takie głazy, wyrwy takie to na tym lotnisku i w ogóle. To takie głazy, no z pół tej taboretki, to już ciężar był ten głaz. To i staje taki silny Niemiec, przecież to mogli mieć jakieś taczki do tego czy coś. Ale to specjalnie tak się mścili na tych ludziach, na tych Włochach. Stanął taki Niemiec i ma siłę, wyżarty jak niedźwiedź, i ten kamień, taki okropny rzuca temu Włochowi tak o! On to łapie, nie, ten kamień i teraz tak: „Podaj dalej! Podaj dalej! I potem dalej!” Ja tak chaotycznie opowiadam, bo ja nie mam pamięci. Ja tyle tych kłopotów przeżyłam, wiesz, śmierć Ojca i Braci, ale to jakoś zostało się we mnie. Ale jak ci opowiem jak naprawdę, jak oni biedowali ci Włosi. Tak jak sobie przypomnieć to coś zostało,  nieraz człowiek nie dojadł. Nieraz specjalnie. To jeszcze do takich wylewek te kartofle, te kartofle czy co. To jak wpadali do tej kuchni do tego kantyna, bo to taka była kantyna, to łapali te obierki, te zepsute kartofle i brukiew. A tu nahaje, nahaje i nahaje! A Ruskich to w ogóle odłączyli i tych Ruskich to tak bili, że w ogóle. Ten naród był tak umęczony, że to ja nie wiem, że się jeszcze przeżyło. Tak powiem ci było i jednego razu, nie. Niemcy gdzieś wyszpiegowali, że jest jakaś radiostacja. A my tam dziewczyny byłyśmy jeszcze. No po prostu dziewczyny. Co by tam się interesowały, czy co. Mówią, że tutaj coś jest. I taki samolot, zawsze latał i tak zwodził, dzwonił, brzęczał, jęczał tak ­wyłapywał coś, nie, w tej fabryce. No i faktycznie, że coś było. Bo taki Francuz jeden chodził w takim zawsze wysokim kapeluszu, jak to kiedyś dziedzice mieli. W ogóle, takie kapelusze czarne, nie. I oni tak… Kręci się ten samolot, dzwoniło, dzwoniło, nie, przyszli żandarmi i to wszystko gdzieś wykryli i najpierw zabrali tego Francuza. To my już nic nie wiedziałyśmy o tym Francuzie.
Ja ci opowiem jeszcze takie jedno przeżycie. Alarm w nocy! I to, co noc. Niewyspany człowiek, spać się chce, bo to robo­ta, nie. No i jednej nocy tak ja nie uciekam, i co będzie to będzie, nie uciekamy – parę dziewczynek. Przychodzą zmordo­wane w nocy, te dziewczyny z alarmu, cały taki barak, nie, i mówią: „Ale macie szczęście!”. No my, jak to dziewczyny, płakało się. Śmiejemy się, nie, „To wyście się nie wyspały chodziłyście, a my chociaż się w baraku wyspałyśmy” – mówię. Ale jednego razu, nie. Alarm! Syrena tak wyje, a mnie coś tak nie daje spać i w ogóle. Mówię: „Tych dziewczyn było ze czterdzieści.” Jako miałyśmy te łóżka piętrowe, po trzy, nie. I ja schodzę z tego trze­ciego piętra, z tego trzeciego łóżka na górze i mówię „Dziew­czynki wstajemy”, A dziewczynki, nauczyłyśmy się kląć fest, nie. nie wyspały się, cały dzień to teraz im nie chce się maszerować gdzieś. Ale mówię: „Dziewczynki wstajemy”, nie. A tu już popłoch, bo słychać samoloty. I jedna na drugą, bo było w tym baraku parę takich prycz. Były takie długie baraki bodajże po dziesięć było pokoi na jednej stronie, i po drugiej dziesięć. To jednak jak ktoś spał na środku, to żeby dojść do wyjścia to trzeba się było przebijać. -Ach tej nocy to nie można zapomnieć, i faktycznie wtedy właśnie zbombardowali Oberszlejm. Ale w tę noc oświetlili. Takie papiery złote rzucali, nie, takie żeby lśniło i szeleściło to i nie patrzyli. Już oni gdzieś wiedzieli czy co. Że to obcokrajowcy uciekają. Tam Niemcy składali takie bale. Takie bale. Takie sterty. A faktycznie przecież to nie Niemcy, a Polacy. To jak uciekaliśmy, to w te sterty. Schowaliśmy się. Dużo dziewczynek i Włosi i Francuzi i w ogóle. W taką stertę z tych balów układaną. Schowałyśmy się. No, ale wszystko jedno ten naród wtedy jak bombardowanie, to taki jakiś jest niespokojny, nie może nigdzie usiedzieć. Wychodzimy, taki jeden na migi, w ogóle. No, bo z tego strachu to ludzie jakoś na migi się zgadują, nie, zmawiają się. Uciekamy! Uciekliśmy trochę, nie, a tam już się pali. Takie beczki rzucali czy coś. To w po­wietrzu już rozrywało się i taki płyn, takie coś, że w razie, gdy jak się ktoś już znalazł, że to się rozprysło tam, to już nie uciekł. Już nie uciekł! Niemcy niektóre, to już też mieli dosyć tej wojny. Bo widać było. Przychodzimy, nie, bo w początkach to prze­ganiali. Ale później przyjmowali i to właśnie w tę noc. Przyszliśmy pod takim dom murowany, nie. I tak wszystko obiegło ten dom. Nie wiem czy oni żałowali i nas, czy bali się może o swoje życie, że tylu ludzi i, jak dojrzą, nie, to ich wymordują. I właśnie wtedy w barak bomba padła, nie. I tutaj właśnie gdzie myśmy stały. I tak to skrzydło spaliło. No, bo całego baraku, nie. Tam trochę zostało. Taki tutaj dół, a tam takie rupiecie. Jak lotnisko zbombardowali to nas potem już do fabryki nie puszczali. Zostali sami Niemcy robić. I później jak: fabrykę zbombardowali, a temu naszemu szefowi, Mulke, tak temu Niemcowi brakowało do roboty ludzi, znów nas zwerbował na folwark. Tam już nas zastali, prawda Amerykanie. To tak było już słychać. Bo tak jeden drugiemu wiadomość przynosił z Polaków. Mówią tak: Wiecie, za chwilę prawdopodobnie, że wejdą, że już są Amerykanie. Było słychać front, strzelaninę i w ogóle bomby. I w tę noc myśmy w tej kazerny, bo to pomieszczenie tak się nazywało kazerna – uciekły. Bo z samolotów, no front! Samolotów tyle, pociski się rozry­wają. W ogóle! No ale gdzie uciekać? I taki był most na polu, dwa mosty. I myśmy tam uciekły parę dziewczyn. Parę gdzie indziej. Chłopcy gdzie indziej. Rodziny z dziećmi też gdzie indziej uciekli. I rano każdy zmęczony niewiadomo co, jak z tym frontem. A tu pobudka i do roboty. Spałby człowiek zmęczony, taki przestraszony, nie. Młody, to spanie takie słodkie człowie­kowi, a tu do roboty. Jesteśmy! Odwieźli nas tymi ich traktorami na ostatnie pole i takie tam buraki robiłyśmy, Taki „szteknik”, to na nasie­nie. Bo to było… tak było jakoś w kwietniu. Oni już przyszli, a to dziewiątego zaraz nas wyzwolili. No nie mogę tych dat. Tylko opowiem to. Pracujemy! Też na polu się wtedy znaleźć! A już amerykańskie samoloty jeżdżą. Bo widać, że amerykańskie nie niziutko tak jak w ogóle. Przecież oni teraz nie wiedzą, kto jest i co, nie, A my patrzymy, a tą szosą czyli jak Heudeber –Mulke, tutaj gdzie my, czołgi już jadą. A tu nagle żołnierze. No parę słów, to tam myśmy już rozumiały. Bo ja już dzisiaj to zapomniałam, nie. Pyta się ten włódarz nasz: „Wohin soldaten”, nie? Czyli „dokąd żołnierze”. „Nach hause” – mówi amerykanisze… A oni tak patrzą, nie. I mówią no, gdzie teraz pójdą? Po niemiecku rozumiemy. To on mówi im, że tu jest taki lasek, że oni przejdą w ogóle, nie. Ale oni mówią „ruik”, żeby cicho, że my słyszymy. On mówi, że przyniosą, mówi ubranie. Jeszcze pamiętałam jak ubranie, Że ich przebiorą, nie. No my mówimy: Włódarzu puśćcie nas na kazerne chociaż. No przecież ci Amerykanie i teraz tutaj wasi żołnierze i my, no i wystrzelają nas, nie. A oni już Amerykanów widzą tam, i w ogóle, a jeszcze mają broń. I już jeden mówi „glajch erszissen”, mówi. Słyszy! Jeden z nich mówi do włódarza: „Menchen was?” „Polen”, mówi włódarz. A ten Niemiec, ten włódarz, co stał, ten tłumacz nad nami do roboty co zawsze. Jaki tu stał mówi „najn”, że nie można, że oni sami sobie zaszkodzą. To rozumiemy go wszystkie, nie. I mówię ci! Wtedy on mówi, że nie wolno, mówi, „szissen, szissen najn.” Mówi, że wtedy i oni utracą życie, że to tak blisko, nie. Ale my już nic. Ta przodowa mówi „nie giniemy, utrzymałyśmy się w Oberszlejm, utrzymałyśmy się pod tym mostem”, nie, bo i ona była tam. I ten Niemiec, ten włódarz. Nie pozwolił nas rozstrzelać. Nazywał się Skudlarz Michael. I Maciusiu, drogi bracie to tak się skończyło. Patrzymy jedzie znów nasz buchalter i taki, inspektor go nazywali, nie. Jedzie jeden na koniu, drugi na koniu Niemcy i już zawsze tak przyjeżdżali to się pozdrawiali „haj hitla” „haj hitla”, nie. Już wtedy nie tylko „morgen, morgen”. I jeden z nich mówi „Skudlarz amerykanisze glejch komen”. To zapomniałam też nazwisko tej Niemki. Miała siedmiu synów. To już jak przyjechałam do Niemiec, tam do tej Mulki. To już dziewczynki mówiły, że już trzech synów straciła. Na froncie, na wojnie. O i potem telegramy przyszły, nie, że już nie ma tych synów siedmiu. To ona, nie. Na własne oczy widziałam! To ten portret Hitlera, to z tego domu rzuciła i wyła, jak tylko… To ona to wyleciała jak ci Amerykanie jechali, nie. Krzyczała, że wojna się skończyła. Płacze i w ogóle, nie. Ale, że już mówi „nie ma”, mówi, na migi pokazuje, że co jej Hitler dał. Pokazuje na migi, że siedmiu synów: „sieben sohne”. Tak O! Pamiętam. Tochter to córki, nie! Że zginęło jej siedmiu synów. Ach to nie do opowiedzenia. Dzisiaj to tylko młodzi widzą w telewizji. Ale nie daj Boże wojny. No ja streszczam. Ale to było wszystko przeżyć, nie. Ten brak tej żywności i głód i w ogóle. A najbardziej to odczuwałyśmy głód w Oberschleim. Tam w tej fabryce samolotów. Ta dzisiaj się nie pamięta tego. Krzysio nieraz to się denerwuje. Oj, Mamo tego nie ma, tamtego nie ma, to młode to widzi, że teraz gdzieś jest lepiej. To telewi­zor, to to, to tamto, nie. Ja mówię, Krzysiu, słuchaj gdybyś przeżył to, co myśmy przeżyły. I Stefcia i mały Jaś, to byś nigdy nie grymasił, mówię. Co byś miał, to byś brał. Wróciłam do Polski. Wiem, że do Mamy czterdziesty szósty było jakoś. W maju. To żeśmy tu z Kaziem przyjechali. Ale najpierw żeśmy pojechali do Torunia do jego siostry. Zaraz w czterdziestym szóstym. Trzydziestego maja czterdzie­stego piątego wzięliśmy ślub. I tam się Halinka… Chcieliśmy jechać już w czterdziestym piątym, ale w ciąży, nie chcieli mnie puścić, już ci tylko jak urodzę dziecko. Halinka się urodziła w lutym. To jak żeśmy przyjechali, miała kilkanaście tygodni. Do Marny. Stefcia już była, chałupa stała jeszcze tam, na Borowinie. Był Jaś, Mama się bardzo ucieszyła. Ale Bola i Tadzia już nie zastałam… Muszę ci jeszcze opowiedzieć jak to było ze „Stolicą”. Puka kobieta: Ja mówię: Kto jest? „Pani Kołodziejowa to ja! Ale zapłakana. Ja mówię: „Co się stało pani Smykowa?” A zaraz, pani będzie płakać! Ja, mówię, ja nie mam powodu do płaczu. A co pani myśli. Każda kobieta ma płakać?! Co pani Smykowa myśli, że ja będę całe życie płakać? Że ja tylko życie na łzach spędzę, mówię. Na pewno nie! A daję słowo, że będzie pani płakała, mówi „Wie pani ja muszę opowiedzieć od początku jak to było.” Mówi. Przyjechała przyrodniej siostry, no moja Siostrzenica, powiada, z Warszawy. Wstąpiła do nas, a do rodzonego brata pójdzie jutro. I mówi. Popatrz ciociu. W zasadzie to ja nie lubię żadnych tak czasopism kupować i w ogóle. Wie ciocia niby w Warszawie, ale też człowiek się liczy z tym groszem. Ale na podróż kupię sobie czasopismo. I wybrałam sobie „Stolicę”. I tak przeczytałam już, mówi, od deski. Patrzę już jestem tutaj koło Krasnegostawu i jeszcze sięgnęłam po Stolicę. Już miała rzucić. A tutaj, mówi, na ostatniej stronie tego czasopisma. Jak mnie to, mówi, zainteresowało. Kto to jest? Gdzie to jest? mówi. Ciocia to będzie znać tych ludzi. Aż co za los oni mieli. Przeważnie, że mama nasza, mówi. Ta kobieta. Czy ona jeszcze żyje?! W ogóle. Czytamy, mówi, ale ciociu, ja już nie będę czytać, bo ja już płakałam. Jak ci redaktorzy mogli opisać to i pamiętali w ogóle, żeby łzy wycisnąć z ludzi… Jak oni mogli opisać?! „No”, ja mówię, dobrze pani Smykowa zaraz będziemy czytać.” To o was, mówi, całe wysiedlenie i w ogóle co Mamusia przeżyła. No i wiesz Maciuś zaczynamy czytać. O! A ja już dochodzę do tego: Stał na nóżkach wykrzywionych, moja mama go brała. Nie „Krzyś” Dionizy, nie, no a Smykowa już się patrzy, ta kobieta, nie, a ja już płaczę. Nie dochodzimy tutaj dalej, nie, już nie można skończyć tego czasopisma czytać, mówi, och jeju, mówi. Ja mówię: Pani Smykowa, ja bym to czasopismo… A nie, mówi. My je sobie bierzemy na pamiątkę. My Stefci prosimy, Stefcia nam nie chce dać, mówi. Nam nie chce dać tego czasopisma. To ja do Jasia rano. Mówię: „Wiesz Jasiu, taki się ukazał artykuł. On zaraz mówi „Walerio! Ja kupię! Ja kupię!”.
Mówię do syna. Krzysiu wieź do Zamościa! I Krzysio do Zamościa pojechał. Byłem, mówi, do pierwszego kiosku Ruchu ta pani mówi: „Nie ma”. A już w naszej wsi też, mówi, dwie mężatki, to właśnie córka tej Smykowej, co przyniosła do czaso­pismo tutaj nam czytać oglądają się. Ostatnie wzięły. Lecę żeby to jeszcze miała druga w naszym Ruchu. Lecę do drugiego kiosku Ruchu, nie ma już. Ludzie wybrali, mówi. Wybrali ludzie czasopismo „Stolicę”. Bo każdy chciał jeszcze czytać. Sam sobie chciał czytać, a z opowieści nie chciał nic wie­dzieć. Nie z opowieści tylko sam sobie przeczytać. Ach te ludzie jakby zwariowali. Każdy w kiosku Ruchu chce „Stolicę”. Już zabrakło w Zamościu tych „Stolic”. No zabrakło. Każdy chciał mieć czasopismo o nas, nie. Ja już i do redakcji napisałam i w ogóle. Walerka, mówi mi każdy. W gazecie cię opisali.
To Krzysio aż chodził na Nowe Miasto po te czasopisma gdzie Ruch. No i tam kupił. Tych czasopism posłaliśmy jedno Stefci. No bo skąd ona by tam wiedziała, prawda? Nie? Zaraz zanio­słam jedno do Jasia i jeszcze mam trzy, bo pięć kupił.
Słońce zbliżało się ku zachodowi. Wyszliśmy przed obejście zrobić pamiątkowe zdjęcia. Pożegnaliśmy serdecznie Szwagra, który zmęczony po nocnym dyżurze wrócił do domu, a my ruszyliśmy z powrotem na Borowinę.
Szliśmy obok gospodarstwa stryja Stacha rozmawiając głośno po drodze. Na polu pomiędzy rolą Walerki, a rolą stryja schylone nad krzakami truskawek pracowały dwie kobiety, Janek z Walerką i Krzysiem pozdrowili je serdecznie.
Były to dwie siostry Janina i Gienia Bęcalówny, Matka ich wcześnie odumarła. Ojciec Paweł Bęcal od 1897 roku grywał na fagocie w orkiestrze Karola Namysłowskiego. Umarł już po wojnie. Córki zostały same obrabiają ojcową schedę. Wieś im pomaga. To, czego nie mogą wykonać kobiece ręce robią za nie sąsiedzi, li one zaś znów z kolei też pomagają sąsiadom w inny sposób.
Są lubiane we wsi. Na wsi musi jeden drugiemu pomagać, Jankowi, na początku jak stawiał pierwsze kroki na matczynej roli, to też nieraz pomagali. Pan Wacław Nowosad dawał konia, pomagał orać.
Walerka z Krzysiem odprowadzili nas aż na wzgórze, z którego widać już było zabudowania Janka.
Pożegnaliśmy się. Nazajutrz żegnaliśmy Mamę Tchórzynę, Teściów, Krysię, dzieci Janka, który zaprzągł swego konia, posadził Marka na kozioł i odwiózł nas na przystanek do Starego Zamościa.

POSŁOWIE

Dzieci Walerki urodziły się już po wojnie tak jak i dzie­ci Janka, jak siostrzenica pani Smykowej. Nie znają goryczy tamtych lat.
Droga artykułu w „Stolicy” do Walerki i Janka, zaintereso­wanie młodego i starego pokolenia „chomeńskich” wojennymi losami ich ziem, list który nadszedł do Janka od pewnej czytelniczki z Warszawy uświadomiły mnie, że wbrew moim oczeki­waniom w końcu minęło przeszło 32 lata od tamtego czasu, tamte wydarzenia mają swój ciąg dalszy w pamięci i ludzkich sercach…
Artykuł w „Stolicy”, którego treść m.in. zawarłem w niniej­szym reportażu kończył się takim zdaniem:
„Dziś Janek jest gospodarzem. Przeżycia podczas Powstania, wygnanie z domu w dniu drugiego września 1944 roku i nasze rozstanie w 1945 pamięta. Nie wie tylko, jak przyjdzie zima, dlaczego czasami parzą go stopy i dłonie, gdy jest duży mróz”.
Czytelniczka „Stolicy”, pani Janina Ciułowa z Warszawy wystosowała do Janka list:
„Drogi Panie Janie!
Piszę ze Stolicy, bo jestem stałą czytelniczką tego poczytnego pisma, Wzrusza mnie Pańska młodość, którą szczęśliwie przeżyłeś, a tylko pozostały ślady bólu przeszłości. A otóż ten ból co Pan ma, to palenie nóg i rąk to łatwo się usunie za pomocą tej ludowej recepty.
Czytając „Stolicę” ujęte życie Pana przez redaktora nie daje mi spokoju, i muszę napisać. Tak mi Pana Panie Janie żal. Przykro. Dziś znalazłam chwilę czasu, to kreślę te parę słów do Pana. Po otrzymaniu tego listu, żeby Pan mnie mógł odpisać. Chociaż niech Pan stosuje dwa razy, A jak nie można z braku czasu i siły, to chociaż na noc raz. Chciałabym bardzo, żeby Pan mógł ten list otrzymać.
Do zobaczenia, chociaż listem.
Warszawa, Janina Ciułowa, ulica Puławska nr 25a m 2. Warszawa, 1.VII.1976 r.
Załączam dwie marki do listu”.
Opowieści Mamy Tchórzyny, Teścia, Teściowej, Walerki, droga artykułu do rąk Walerki i Janki, list Pani Ciułowej skłoniły mnie do powtórnego sięgnięcia po pióro. Tak zrodził się Niniejszy reportaż.
Ale znów wracam do „Intermezzo w domyśle”. W wojennych dziejach Krzysia-Dionizgo, czyli Janka Tchórza jest luka. Zawarta jest ona między szóstym stycznia 1943 roku a dniem, w którym się znalazł w sierocińcu. Jest tutaj szereg znaków zapytania.
Który polski kolejarz niemieckiego Ostbahn odkrył pierwszy na Dworcu Wschodnim „Transport śmierci”?!!! Jak on się nazywał, czy nazywa, może jeszcze żyje?
Kto z narażeniem własnego życia wykradł chore dziecko z wagonu ratując jego istnienie?
Jak i dzięki komu Janek trafił do sierocińca? Kim był fotograf, który wykonał zdjęcie Janka? Przecież dzięki temu zdjęciu Matka odzyskała utracone dziecko. Kto przekazał fotografię Matce Janka?
Długo rozmawialiśmy z Jankiem na ten temat.
„Wiesz Maciuś! Ja nie mogę tego pamiętać. Pamiętam jak nasza mama mnie nosiła na rękach, pamiętam pierwsze po wojnie pocałunki rodzonej Matki. Dobroć, serdeczność, tak jak Pani Ciułowej, trzeba odwzajemniać sercem. Chciałbym poznać tych kolejarzy, te Panie z sierocińca, fotografa, tę Panią, która przekazała fotografię mojej Mamie.
OD REDAKCJI
Zwracamy się w imieniu Janka Tchórza do ludzi dobrej woli, ludzi z tamtych lat. Zwracamy się do Ciebie Czytelniku!
Jeżeli w pamięci Twojej zachowałeś okruchy wspomnień z tamtych lat. Jeżeli znasz nazwiska nieznanych nam dziś uczestników opisywanych tutaj wydarzeń napisz do nas. Wspólnie uzupełnimy lukę kilkunastu dni w życiorysie Krzysia Dionizego Janka. 

Borowina Starozamojska – Chomęciska – Kazimierz Dolny – Warszawa
19 lipca, 15 października 1976 r.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: