Archiwa tagu: notatki

Byle do Polski

W 21 numerze Mieszkańca ukazał się mój artykuł pt. Byle do Polski. Dla potrzeb gazety trzeba było go skrócić. Tu pełna wersja.

Byle do Polski

11 listopada uznawany za dzień odzyskania przez Polskę niepodległości po 123 latach niewoli jest tak naprawdę datą umowną. Zrodzona w 1918 roku na nowo Polska nie miała jeszcze ustalonych granic, których formowanie zajęło odradzającemu się państwu przeszło dwa lata. W tym celu odbyły się plebiscyty w 1919 roku na Górnym Śląsku, a w 1920 na Warmii i Mazurach. Z kolei o wschodnie granice trzeba było walczyć z bolszewickim najeźdźcą. Jednak już od 1918 roku zaczęli wracać do kraju Polacy, którzy przed I wojną światową, a także na jej skutek byli rozproszeni po rosyjskim imperium. Jak wyglądał ich powrót?

W rodzinnych archiwach mam dwie wstrząsające, nigdy niepublikowane relacje. Autorką pierwszej jest Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska, rodzona siostra mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Jadwiga w 1914 roku wraz z rodziną uciekła w głąb Rosji z płonącego Kalisza niczym bohaterka „Nocy i dni” Barbara Niechcic z powieściowego Kalińca. Wraz z mężem Ignacym Tyblewskim, córkami, zięciem i wnukiem zamieszkali niedaleko miasta Sumy w majątku Rohoźna – dziś na terenie Ukrainy. Tam zastała ich rewolucja październikowa. Jadwiga w swoim pamiętniku opisała między innymi opowieści o bolszewikach, którzy znęcali się nad inteligencją i niszczyli wszelkie dobra materialne jak np. książki, których znaczenia nie byli w stanie zrozumieć. Tam na obczyźnie, niedługo po wkroczeniu na ten teren wojsk bolszewickich, w listopadzie 1918 umarł jej mąż. Sama Jadwiga wraz z córką Zofią, zięciem Franciszkiem Kokczyńskim, wnukiem Juliuszem i niespełna roczną wnuczką Wandą zdecydowała się na powrót do kraju pisząc po latach:

o 12 godz. w południe były już tak alarmujące wieści, że bolszewicy nadciągają, iż wyjechaliśmy natychmiast na dworzec kolei, a na drugi dzień 21 listopada w rocznicę śmierci mojego męża, o 4-ej godzinie po południu wyruszył pociąg z nami do Charkowa. Zabrali nas, naszego właściciela cukrowni Prianisznikowa i plenipotenta Otto, oficerowie Denikina. Odtąd myśleliśmy tylko, jak się wydostać do Kraju, gdyż już uciekaliśmy nieraz, ale powrót do Kraju nie był taki łatwy. Na pociąg biletu dostać nie było można. Po tygodniu blisko siedzenia w Charkowie, wyruszyliśmy do Polski, nie wiedząc, którą drogą się dostaniemy. Podróż ta trwała kilka tygodni i była ona dla mnie czyśćcem na ziemi. Cały czas patrzyłam na straszne umęczenie fizyczne i moralne tak drogich mi osób. Oboje Franusiowie myśleli tylko o dzieciach i o mnie. Sami byli zawsze na ostatnim planie. Franuś kilka tygodni literalnie się nie położył, spał siedząc. Zochna to samo. Dzieci oboje byli ciężko chorzy, w zimie, w niewygodzie, zadymionym wagonie towarowym, gdzie nas było 23 osoby, a jednej strasznej nocy jeszcze kilkunastu opryszków owszawionych, przypominających katorżników.

Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy dojechaliśmy do granicy polskiej. Wszyscy przejęci wdzięcznością dla Boga, zaczęliśmy się modlić. Zdawało mi się to niemożliwe, że to już Polska i nasze polskie wojska. Ja tym więcej byłam przerażona, że myślałam, iż moim dzieciom zrobię na wstępie przyjazdu do Polski kłopot i zmartwienie swoją śmiercią Jechaliśmy bowiem do Wołoczysk szosą brukowaną dużymi kamieniami i tak mnie serce rozbolało, iż byłam pewna, że nie dojadę do Polski.

Najpierw z naszymi dziećmi, nawet z naszą maleńka kruszyna w gorączce – Wandzią, zajechaliśmy do Ignasia (syna Jadwigi, który pracował jako inżynier w kopalni w Czeladzi) 24.XII.1919 r. przyjechał do nas do Sosnowca i zabrał na Piaski. Tam dostałam tyfusu plamistego, którym zaraziłam się w drodze i moja ukochana siostra Maryla pielęgnowała nas z zaparciem siebie. Było ze mną bardzo źle. 7 stycznia ksiądz dał mi ostatnie olejem św. namaszczenie. Obok mnie równocześnie leżał Ignaś na zapalenie płuc i hiszpankę. Byłam b. chora, ale pamiętam każde krwią splunięcie jego. Później zachorowała Gienia i mały ich Gieniuś (dzieci Ignacego) na zapalenie oskrzeli. Zawsze sobie to mówię, że jeśli przywieźliśmy im hiszpankę, to w tym mieszkaniu było jeszcze nasze szczęście, bo u Ignasia nikt do nas nie miał pretensji. Ignasiowie byli wdzięczni, żeśmy do nich najpierw przyjechali. Teraz strach mnie przejmuje, że mogłam się rozchorować gdzieś u kogoś innego i komuś narobić strachu i ambarasu.

Jadwiga wróciła do Polski zanim wybuchła wojna polsko-bolszewicka, która na dłuższy czas odcięła rodaków od odradzającej się ojczyzny. Ich powrót był możliwy dopiero po kończącym ją traktacie ryskim. Był to jednak powrót o wiele tragiczniejszy od tego, co opisała Jadwiga. Jednym z wracających był mój dziadek Bronisław Piekarski. Wracał na przełomie lat 1921/1922 z Baku niczym bohater „Przedwiośnia” Cezary Baryka. W drodze powrotnej towarzyszył mu rodzony brat Czesław Piekarski. Obaj młodzieńcy (jeden dwudziesto-, a drugi dziewiętnastoletni) nie mogli wrócić do rodzinnej Warszawy, bo nie mieliby się tam gdzie zatrzymać. Ich ojciec Ludwik Piekarski z matką Zofią z Ruszczykowskich i młodszym bratem Zbigniewem wracali do kraju statkiem przez Morze Czarne. Cała rodzina umówiła się na spotkanie w Koniecpolu. Tam wszystkich oczekiwała babka, teściowa i matka w jednej osobie, czyli Stanisława Anna Sabina z Gorczyckich Ruszczykowska. Dziadek swój powrót opisał na czterech stroniczkach. Te zapisane drobnym maczkiem notatki są wstrząsającym świadectwem tego co widział. Dowodem na to, że nie wszyscy nasi rodacy mieli szczęście i dotarli do kraju cali i zdrowi.

(…) szare tłumy naszych rodaków wystawionych na pastwę tak zwanych „Czerezwyczajek i osobnych oddziałów” obficie zabarwiających blednący sztandar rewolucji szkarłatem krwi i ciemiężonego z sterroryzowanego ludu, zaczęły się uciekać do miast oblegających sowieckie urzędy ewakuacyjne registrując się i oczekując pierwszych transportów do ukochanej ziemi Rodzicielki. Zdawało by się że nic prostszego być nie może jak po załatwieniu wszystkich formalności związanych z kontrolą dokumentów mającą trwać w myśl układu o repatriacji zaledwie 20 dni i ogłosić spisy i po naładowaniu do echelonów wysłać rodaków naszych na zachód ku Polskiej granicy.
Lecz władze sowieckie nic i nigdy nie robią we wskazanym terminie.
Podobnie rzecz się przedstawia i w wypadku repatrjacji. Rodacy nasi pozbawieni wszelkiej opieki, albowiem delegacje polskie w Moskwie, Charkowie i Kijowie są wprost bezsilne wobec ignorujących je władz sowieckich, zmuszeni są wyczekiwać całemi miesiącami aż grupa demagogów-biurokratów raczy wziąć na siebie pracę przejrzenia spisów i zatwierdzania takowych, otwierając wymęczonym i wyzbytym z mienia rodakom perspektywę oczekiwania łaski wysłania ich do ojczyzny.
Oczekiwanie na załatwienie spisów i naładowania do echelonów trwa po 3-4 miesięcy w warunkach przechodzących pojęcie ludzkie.
Repatrianci pomieszczani przez władze ewakuacyjne do starych budowanych jeszcze za czasów caratu drewnianych nawpół rozwalonych baraków, absolutnie nieopalanych i posiadających często zamiast okien plecionki z liści mrą setkami z głodu, chłodu i chorób zakaźnych tak, że wypadki wymierania całych rodzin złożonych często z 7-8 osób stały się rzeczą stojącą na porządku dziennym, a co gorsza zostają często 4-5 letnie sieroty skazane wskutek swej niezaradności na śmierć jeszcze straszniejszą bo śmierć z głodu. Podobne dramaty przestały już wzruszać serca towarzyszów niedoli.
Wbrew „Układowi o Repatrjacji” prawie że nie karmieni albowiem tylko dzieci i wdowy otrzymują od czasu do czasu bo zaledwie 2-3 razy tygodniowo obiad złożony z talerza rozgotowanej w wodzie kaszy i ½ funta chleba ze słomą sieczka i patykami przywożonego nieraz na wozie służącym zarazem i do wywożenia trupów bez trumien, często osób umarłych na choroby zakaźne, rodacy nasi zmuszani są wyprzedawać resztki mienia swego ocalałego od rekwizycji ściślej grabieży wszechwładnej krwawej czerezwyczajki, pająkom w ludzkiej postaci – żydom, płacącym często zaledwie 1/5 część wartości.
Pomimo szerzących się chorób zakaźnych jak tyfus plamisty, brzuszny, czerwonka itp. Repatrianci pozbawieni są opieki lekarskiej, albowiem lekarze sowieccy mający za obowiązek leczenie tak zwanej (nieczytelne) swołoczy, ograniczają się do zajrzenia przez okna baraku do środka i rzucenia krótkiego zapytania „bolen” i następującego po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi rozkazu „w bolnicu”.
Szpitale sowieckie przeznaczone dla repatriantów najzupełniej nieopalane, pozbawione niezbędnych miejsc do załatwiania potrzeb fizycznych człowieka, utrzymane w warunkach nie odpowiadających najhumanitarniejszym wymaganiom higieny, pozbawione szpitalnej bielizny i niezbędnych lekarstw nazywane przez rodaków naszych „przedsionkiem śmierci” budzą strach paniczny, tak że umieszczanie chorych stan zdrowia których wymaga często troskliwej opieki lekarskiej odbywa się siłą.
Nic też dziwnego że zdarzają się wypadki ucieczki chorych mających do 40 stopni gorączki w mrozy dochodzące do 30 stopni z tak utrzymanego szpitala w jednej bieliźnie spowrotem do kozaków gdzie temperatura rzadko kiedy bywa wyższa od 10 stopni poniżej zera.
Jako widomy skutek podobnie troskliwej opieki lekarskiej dają się widzieć odbywające się 3-4 razy a nawet więcej pogrzeby na widok który serce się ściska z żalu i rozpaczy.
Trup rzucony na saneczki ciągnione to przez ojca to przez matkę, siostrę lub brata a często przez małe dzieci to liczące najwyżej 10 lat, nakryty płachta z leżącą na niej łopatą i toporem i zamiatający śnieg gołemi piętami przedstawia obraz nędzy i rozpaczy, na widok którego człowiek zaciska tylko pięści gniewie bezsilnym na władze sowieckie stawiające rodaków naszych narówni a nawet niżej od bydląt.
Nic też dziwnego, że skazani na życie w tak okropnych warunkach rodacy nasi umierają tysiącami użyźniając kośćmi swemi ziemię na obczyźnie, tak że nareszcie kiedy bezduszny biurokrata sowiecki zatwierdzi spisy i te zostają ogłoszone, połowa ludzi z danych spisów albo wymarła albo jest tak ciężko chora że jechać pomimo najszczerszych chęci nie może.
Ale z nadejściem spisów jeszcze niedola rodaków naszych się nie kończy. Jeszcze mają przed sobą oczekiwanie na wagony których władze sowieckie prawie że im dać nie mogą albowiem wszystkie stacje są wprost zawalone wagonami ale rozbitymi doszczętnie.
Wagony towarowe którymi jadą nasi rodacy często po dwa do trzech tysięcy wiorst do ostatniego czasu wcale nie były opalane tak że podczas mrozów dochodzących w Bolszewji do 40 stopni zdejmowano na większych stacjach z echelonów liczących do 2000 osób po 20 trupów.
Nareszcie zdziesiątkowani, wyzbyci z mienia i pieniędzy zmęczeni moralnie i zrujnowani materialnie rodacy nasi przybywają do Kraju oczekując w pierwszych dniach pobytu swego w Polsce pomocy.
I pomoc ta została zorganizowana na grosz publiczny.
Ale dla rozszerzenia tej pomocy jest nieodzowna szeroka i nieustająca ofiarność publiczna.
W takim to celu została ogłoszona z inicjatywy marszałka sejmu Wojciecha Trąmpczyńskiego dwutygodniówka na repatryjantów kiedy wszyscy obywatele złożą grosz wdowi na powracających z przedsionka piekieł rodaków.
I trzeba przyznać, że pomoc ta zorganizowana na tak małe jak dotychczas środki dźwigające z nędzy naszych braci rodaków, że Rodacy nasi po przybyciu do Równego i Baranowiczów są karmieni i zaopatrzeni w odzież, często nawet wspomagani pieniężnie tak że po przybyciu na miejsce stałego zamieszkania mogą wziąć się do pracy uczciwej i stanąć w szeregu z resztą Rodaków aby pracować nad odbudowaniem zrujnowanej przez pożogę wojny europejskiej i najazd hord bolszewickich ukochanej nam Ojczyzny.

W przyszłym roku minie sto lat od momentu, gdy Polska zaczęła pojawiać się na mapie Europy, kształtując swoje granice. Doczekało jej piąte pokolenie, ale zobaczyli na własne oczy nie wszyscy. Historycy spierają się o dokładnie liczby, ale szacują, że do odrodzonego jak Feniks z popiołów kraju zza wschodniej granicy wrócił co dziesiąty Polak.

Numer mieszkańca: http://mieszkaniec.pl/Archiwum/PDF/2017/21.pdf

Udostępnij na:

Historia Rodzin cz. II

Pewnego dnia zadzwonił do mnie przemiły Pan, który powiedział, że nazywa się Bogusław Pełka i jest prawnukiem rodzonego brata mojego prapradziadka Władysława Przybytkowskiego. Umówiliśmy się na spacer po rodzinnych grobach na Bródnie. Pan podarował mi kopię napisanej przez siebie Historii Rodzin: Przybytkowskich, Grzebalskich, Zielińskich i Pełków. Wszystko to zostało napisane ręcznie. Ja to przepisałam i do tej części, na temat której posiadam wiedzę, dorobiłam swoje przypisy.

Oto część Druga

HISTORIA RODZIN:
PRZYBYTKOWSKICH, GRZEBALSKICH, ZIELIŃSKICH, PEŁKÓW
WYKONAŁ:
Bogusław Pełka
Warszawa 2015

Pradziadek Leona Grzebalskiego nazywał się Sanguszko i miał tytuł księcia. Brał udział przy boku Napoleona w wojnie z Rosją w 1812r. Wycofali się do Francji i gdy wrócił do Warszawy to pod nazwiskiem Grzebalski. Ożenił się z hrabianką Zamoyską i zamieszkali między ul. Jagiellońską a Targową w okolicach obecnego wiaduktu kolejowego. Młodzi zamieszkali mając 6 pokojowe mieszkanie.
Młoda pani Grzebalska z domu Zamoyska zaraz młodo zmarła ? a prapradziadek ożenił się po raz drugi a żonę znalazł w Żyrardowie i tam zamieszkał.
Moja mama Jadwiga Pełka z domu Grzebalska jak skończyła seminarium nauczycielskie im. Zofii Wołowskiej na ul. Piusa XI obecnie Piękna (sklep z kryształami) w roku 1935 mając 21 lat pojechała ze starszym bratem Edmundem (1903) do siedziby Sanguszków do Tarnowa lub Lubartowa ew. na Podole. Moja mama mówiła nam gdzie, ale jako dzieci to się zapomniało a jak byliśmy starsi to mieszkaliśmy w innych miejscach a w domu tylko odwiedziny. Będąc u Sanguszków zostali przyjęci i ugoszczeni, pokazano im (Jadwidze i Edmundowi) obrazy przodków wśród nich portrety pradziadków. Przebywali tam kilka dni spisując jakieś powiązania rodzinne podobno też były pisma, które przetrzymywano na ulicy Rejtana, ale w 1944 r. spalił je Hitler.

Rodzicami Leona Grzebalskiego byli
GRZEGORZ I DOMICELLA GRZEBALSCY
Grzegorz pracował u Haberbuschów właścicieli browaru na Krochmalnej jako Majordomus. Żona pana Haberbuscha będąc na pielgrzymce w Rzymie zakupiła różne pamiątki m. innymi dwa obrazy, które przekazała jako prezent dla rodziny Grzegorza Grzebalskiego. Syn Grzegorza – Leon Grzebalski jako jedynak otrzymał w spadku po rodzicach te dwa obrazy, aby w późniejszych latach przekazać je swym córkom.
Eugenia otrzymała obraz p.t. Święta Rodzina – zaginął podczas powstania warszawskiego jak przenieśli się do Urli i tam zostawili go na ścianie z myślą, że tam wrócą a przenieśli się dalej na wieś do miejscowości Pełkowizna w parafii Dobre nad rzeką Osownica do swojej siostry Jadwigi, która tam wyszła za mąż za Zygmunta Pełkę – młynarza w Pełkowiźnie (obecnie wieś przyłączona do wsi Wólka Kobylańska).
Jadwiga dostała obraz „trójca święta” i zachował się do nią dzisiejszego w Pełkowiźnie. Grzegorz Grzebalski z Domicellą brali ślub w kościele Narodzenia NMP w roku 1880 około.
Kościół na Lesznie obecnie Al. Solidarności – ten przesuwany. Babcia-pra Domicella pochodziła z Żyrardowa i tam przez jakiś czas miała sklep t.z.w „bławatny”. Na starość mieszkała u swojego siostrzeńca Karolaka na ul. Litewskiej i Al. Szucha. Po śmierci pochowana na Cm. Bródzieńskim, ale brak adresu – przez zaniedbanie.
Syn Grzegorza i Domicelli Grzebalskich
LEON ANDRZEJ GRZEBALSKI wziął ślub
z EUFEMIĄ z PRZYBYTKOWSKICH
w kościele św. Floriana na Pradze w roku 1902. (Wg dokumentów ślub wzięli w Kościele MB Loretańskiej na Pradze. Domicella była z domu Skoczkowska – przyp. MKP) Mieli troje dzieci: Edmunda, Eugenię i Jadwigę. Dziadek Leon pracował w firmie Henryka Zielezińskiego „Fabryka Konstrukcji żelaznych”, która wsławiła się wykonaniem artystycznego ogrodzenia okalającego pomnik Adama Mickiewicza przy Krakowskim Przedmieściu, biorąc osobiście udział pracując przy wykonaniu ogrodzenia. Współpracował też z firmą Łopieńskich dla której wykonywał zlecenia jako cyzeler (cyzelowanie – wygładzanie artystycznych wyrobów z metali kolorowych). Był też pracownikiem na konnych tramwajach jako kontroler biletów.
W okresie Powstania Warszawskiego wywieziony przez Niemców do obozu w Gusen i Mathausen koło Linzu w Austrii. Tam tez przebywał syn Leona z II małżeństwa Jerzy a młodszy Jan był na terenie Czech oraz w Pełkowiźnie. Po powrocie z obozu Leon zamieszkał na ulicy Smulikowskiego na Powiślu i pracował z zakładach „Perun” na ul. Grochowskiej i tam będąc w pracy zmarł nagle 10.V.1949 r.
Ja Bogusław Pełka widziałem dziadka dwa razy. Pierwszy raz jak wrócił z obozu to odwiedził nas w Pełkowiźnie, a drugi raz gdy byłem jako trzyletni z moją mamą Jadwigą po raz pierwszy w Warszawie w 1946 r. Był gruby i miał krótkie włosy, 0,5 cm. Zapamiętałem drogę jaką szliśmy od obecnego ronda de Gaulle’a – Nowym Światem i Tamką. Nowy Świat był zawalony gruzami ze zburzonych kamienic i wywozili ten gruz furmani wozami konnymi.
Babcia Eufemia Grzebalska z domu Przybytkowska pracowała w Firmie Herzego przy wykonywaniu kapeluszy. Zachorowała na raka i gdy była już leżąca zamieszkała na ul. Jakubowskiej u swojej matki Florentyny z Bednarskich Przybytkowskiej i brata Stanisława oraz młodszej siostry Anieli. Mieszkała tam też 5 letnia Jadwiga w przyszłości moja mama.
Jak babcia Eufemia zmarła 10 VIII 1919 r. to mała Jadzia poszła na schodki, które prowadzą z ulicy jakubowskiej do Al. Poniatowskiego i czekała aż przyszła z Warszawy jej starsza siostra Eugenia, aby powiedzieć, że umarła ich mama.
Przejeżdżając obok tych schodków wracam myślą do tego dnia, że tu stała moja mama jako mała dziewczynka, które nie zdawała sobie sprawy, że jej życie zmieni się negatywnie po śmierci matki.

Syn Eufemii i Leona Grzebalskich Edmund po śmierci matki, gdy ojciec Leon ożenił się po raz drugi z Heleną z Michalskich, z którą miał dwóch synów Jerzego i Jana, to Edmund wyniósł się z domu na Rejtana i zamieszkał u Karolaków – brat cioteczny. Tam też zamieszkała babcia Grzebalska Domicella i mieszkali na ulicy Litewskiej a następnie Al. Szucha przy Pl. Unii Lubelskiej.

c.d.n.

Udostępnij na:

Historia Rodzin cz. I

Pewnego dnia zadzwonił do mnie przemiły Pan, który powiedział, że nazywa się Bogusław Pełka i jest prawnukiem rodzonego brata mojego prapradziadka Władysława Przybytkowskiego. Umówiliśmy się na spacer po rodzinnych grobach na Bródnie. Pan podarował mi kopię napisanej przez siebie Historii Rodzin: Przybytkowskich, Grzebalskich, Zielińskich i Pełków. Wszystko to zostało napisane ręcznie. Ja to przepisałam i do tej części, na temat której posiadam wiedzę, dorobiłam swoje przypisy.

Oto część Pierwsza.

HISTORIA RODZIN:
PRZYBYTKOWSKICH, GRZEBALSKICH, ZIELIŃSKICH, PEŁKÓW
WYKONAŁ:
Bogusław Pełka
Warszawa 2015

Adam i Paulina z Kuremów (Kuramów – przyp. MKP)

Małżeństwo to mieszkało w XIX wieku na Kamionku obecnie teren fabryki Wedel i teatru Powszechnego. Uprawiali ziemię i korzystali z łąk i pastwisk wokół jeziorka kamionkowskiego i terenu obecnego Stadionu Narodowego.
Tereny te od 1780 roku należały do króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, który je odkupił od Kapituły Płockiej.
Adam i Paulina Przybytkowscy dochowali się 6 synów. Wymieniam w kolejności przypadkowej:

1 syn – Władysław Przybytkowski (mój prapradziadek – przyp. MKP) ur. 1850 r., ożeniony w 1879 roku z Anną Klementyną z Neumannów zamieszkał na Saskiej Kępie „dom w łąkach” – drewniany dom stojący do dzisiaj Walecznych 37 i jest aktualnie w posiadaniu rodziny Przybytkowskich (Teraz w posiadaniu rodziny Szenków, też związanych z Przybytkowskimi – przyp. MKP). Wg przekazów rodzinnych rodzina Anny z Neumannów była właścicielami ziemi na Saskiej Kępie ciągnącej się od Wisły wzdłuż Alei poniatowskiego i Al. Waszyngtona do kanału w okolicach obecnej ulicy Międzynarodowej.
Władysław i Anna mieli ośmioro dzieci (jedenaścioro – przyp. MKP).
Anna pochodziła z rodziny holenderskiej i była ewangeliczką. Ślub w kościele ewangelickim. Pochowani: ona na Młynarskiej, on na Bródnie.

2 syn – Przybytkowski zajmował teren między jeziorkiem Kamionkowskim a Aleją Waszyngtona i mieszkał w domu drewnianym „nad sadzawką”, obecnie na tym terenie znajduje się park Skaryszewski a najnowsza nazwa Ignacego Paderewskiego.

3 syn – Przybytkowski pozostał w domu rodzinnym na Kamionku i użytkował teren za drogą, którą łączyła Kamionek z Saską Kępą obecnie Aleja Zieleniecka aż do Wisły, obecnie tereny Stadionu Narodowego.
Możliwe, że pozostali bracia też użytkowali ten obszar łąk i pastwisk.
Były to lata 2 połowy XIX wieku i początki XX wieku.

Będąc w Warszawie u siostry mojej mamy cioci Eugenii Zielińskiej w latach 1949-50, zostałem zaprowadzony w ramach spaceru nad Wisłę między mostem Poniatowskiego a kolejowym, obecnie jezdnia Wybrzeża Szczecińskiego.  Akurat naprzeciwko głównego wejścia na Stadion.
stał tam domek drewniany, rudera, ale z balkonem. Stadionu X-lecia jeszcze nie było, bo powstał w 1955 r. tam w latach 1928-1930? mieszkała ciocia Eugenia Zielińska z wujkiem Marianem oraz mała Marysia i chyba Janek.
trudne warunki mieszkania – wodę trzeba było nosić wiadrami z Wisły i zimno, przenieśli się do kobyłki koło Wołomina.
Jak mieszkałem u cioci Zielińskiej w latach 1957-1960 mając lat 14-17 dowiedziałem się, że ten domek nad Wisłą był własnością kogoś z rodziny Przybytkowskich.
W roku 1950 teren od Wisły do Alei Zielenickiej był bardzo pofałdowany, prawdopodobnie od wywiezionego gruzu i ruin z Warszawy i był porośnięty zielskiem.

4 syn – Przybytkowski mieszkał na ul. Grochowskiej w okolicach obecnej ul. Międzynarodowej. Czym się zajmował – brak wiadomości.

5 syn – Przybytkowski zmarł w młodości.

6 syn – Tomasz Przybytkowski ur. 1844 roku nasz pradziadek (pradziadek autora, Bogusława Pełki. Pierwsze imię Nikodem Tomasz wg. metryk ur. 1843 – przyp. MKP) brał udział w postaniu styczniowym 1863 r. na własnym koniu w okolicach Białej Podlaskiej – Rosjanin odciął mu szablą rękę. Będąc w szpitalu opiekowała się 19 letnim młodzieńcem, jedna z sióstr zakonnych o imieniu Eufemia. Tomasz wyrażając wdzięczność za opiekę, powiedział zakonnicy, że jak się ożeni i będzie miał córkę to da dziecku na imię Eufemia. Słowa dotrzymał i Eufemia, która została żoną Leona Grzebalskiego to moja babcia, która zmarła w 1919 roku mając 39 lat.
Mój pradziadek Tomasz Przybytkowski ożenił się około 1875 roku z Florentyną z Bednarskich. Ślub odbył się w kościele M.B. Loretańskiej przy ulicy Ratuszowej obok ZOO. (wg. Dokumentów ślub odbył się w kościele św. Krzyża w 1875 roku. jest to możliwe, gdyż był i do dziś jest zwyczaj, że ślub bierze się w parafii panny młodej – przyp. MKP)
Jego żona a moja prababcia była dumna, że ma narzeczonego Powstańca i nic nie przeszkadzało, że brak ręki.
Na znak żałoby po stłumionym Powstaniu ubierała się na czarno, ale kolor czarny nie podobał się rosyjskim zaborcom i zakazali takich ubiorów i Polki nosiły tylko jakieś elementy czarne przyczepiane do sukni lub kapelusza: kokardki, kwiatki itp.
W roku 1879 ożenił się młodszy brat Władysław z Anną Neumann na Saskiej Kępie i bratowa Anna wiedząc, że męża brat Tomasz ma małe dzieci będąc bez ręki postanowiła Tomaszowi udzielić pomocy dając mu plac przy Wiśle obecnie teren przy wieżycy Mostu Poniatowskiego u wylotu ulicy jakubowskiej/wał Miedzeszyński.
Tam postawiony został drewniany dom i kupiono łódź do przewozu mieszkańców warszawy na Saską Kępę i z powrotem. Na Saskiej Kępie była karuzela, strzelnica, grała kapela, można było tańczyć itp. Pradziadek Tomasz miał dużo chętnych do przewozu, bo to był powstaniec i należał się szacunek. Młodzież i mężczyźni wyręczali Tomasza – sami wiosłując czy tez odpychając drągiem w zależności od głębokości.
Wieczorami gdy płynęli pradziadek wyjmował ze skrytki polską chorągiew a obecni na łodzi śpiewali pieśni patriotyczne.
Tomasz z powiększoną do 5 osób rodziną mieszkał nad Wisłą do koło 1900 roku i w związku z budową mostu Mikołajewskiego, obecnie Poniatowskiego, trzeba było opuścić brzeg Wisły i przenieśli się do zakupionego domu tez na ulicy jakubowskiej róg obecnej Estońskiej. To dla naszej rodziny historyczne schodki. Łączyły niżej położoną ulicę jakubowską z Al. Poniatowskiego. Chodzili po nich: pradziadkowie, dziadkowie, nasi rodzice i.t.d. Dom na Jakubowskiej był piętrowy i murowany. Na piętrze było mieszkanie a parter urządzono na restaurację.
Tam mieszkała rodzina Tomasza i Florentyny, dwaj synowie Stanisław i Feliks oraz córka Aniela, która zmarła w 1930 r., mając 36 lat – panna. Córka Wanda wyszła za Fijałkowskiego Aleksandra i mieszkali na Solcu. Fijałkowski A. był kucharzem u kardynała Aleksandra Kakowskiego. Eufemia wyszła za Leona Grzebalskiego i mieszkali na ul. Rejtana 17 – Mokotów.

(wg moich informacji pozostałe dzieci Adama i Pauliny z Kuramów to: Józef Jan – prawdopodobnie to on zmarł dziecięciem w 1855 roku, Paweł Ludwik, Jan oraz Maryan, a poza tym były dwie córki: Józefa i Anna Józefa – przyp. MKP)

c.d.n.

mapa saska kepa

Mapa Saskiej Kępy, Kamionka i okolic

 

Udostępnij na:

Kolejny notes Zofii ze Skrzyneckich Ruszczykowskiej cz. IX

Zofia ze Skrzyneckich Ruszczykowska to córka Marii z Gorczyckich I-voto Skawińskiej, II-voto Skrzyneckiej, czyli siostrzenica mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. To jednocześnie jej synowa, gdyż Zofia wyszła za mąz za syna mojej praprababci Stanisława Ruszczykowskiego, rodzonego brata mojej prababci Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej. Były więc w rodzinie dwie Zofie Ruszczykowskie. Jedna Ruszczykowska z domu, a druga Ruszczykowska po mężu. To notes Zofii Ruszczykowskiej po mężu. Została ona w tajemniczych okolicznościach rozjechana przez samochód w Warszawie na Rakowieckiej w czasie, gdy jej jedyna córka Stefania z Ruszczykowskich późniejsza Krosnowska siedziała w więzeniu w Fordonie.
Oto część IX-ta notesu i ostatnia.

notki0044 notki0045 notki0046 notki0047 notki0048 notki0051

Udostępnij na:

Kolejny notes Zofii ze Skrzyneckich Ruszczykowskiej cz. VIII

Zofia ze Skrzyneckich Ruszczykowska to córka Marii z Gorczyckich I-voto Skawińskiej, II-voto Skrzyneckiej, czyli siostrzenica mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. To jednocześnie jej synowa, gdyż Zofia wyszła za mąz za syna mojej praprababci Stanisława Ruszczykowskiego, rodzonego brata mojej prababci Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej. Były więc w rodzinie dwie Zofie Ruszczykowskie. Jedna Ruszczykowska z domu, a druga Ruszczykowska po mężu. To notes Zofii Ruszczykowskiej po mężu. Została ona w tajemniczych okolicznościach rozjechana przez samochód w Warszawie na Rakowieckiej w czasie, gdy jej jedyna córka Stefania z Ruszczykowskich późniejsza Krosnowska siedziała w więzeniu w Fordonie.
Oto część VIII-ma notesu.

notki0039 notki0040 notki0041 notki0042 notki0043

Udostępnij na: