Archiwa tagu: Zofia Skrzynecka

O czym szumią listy, czyli wiedza o przodkach tkwi w epistolografii

Listy, które zachowały się po naszych przodkach, krewnych czy przyjaciołach rodziny mogą odkryć przed nami niespodziewane historie. Choć, jak to bywa w przypadku papieru, przyjmie on wszystko. Codzienne rozterki, tęsknota za mamą, babcią czy siostrą. Jaka wiedza wypływa z rodzinnych listów?

O tym, że listy to kopalnia wiedzy o człowieku wiadomo od dawna. Według badaczy list jest prawdopodobnie tak stary, jak stare jest samo pismo. W końcu to po prostu pisemna wiadomość sporządzona wtedy, gdy nie można porozmawiać z kimś twarzą w twarz. Czyż nie listy stanowią dużą część Biblii? Czyż to nie list świętego Pawła do Koryntian czytany jest podczas ślubu i cytowany jako najpiękniejsze słowa o miłości? „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił. a miłości bym nie miał, byłbym niczym.”

Fałszerstwa kontra oryginały

Listy to jednak nie tylko wspaniałe słowa, czy historie, ale… kopalnia wiedzy o człowieku i jego stosunkach rodzinnych. Oczywiście pod warunkiem, że… są autentyczne. Historia zna już bowiem kilka fałszerstw. Do najsłynniejszych należy sprawa rzekomych listów Chopina do Delfiny potockiej, którym w swoim czasie Jerzy Maria Smoter poświęcił całą książkę zatytułowaną „Spór o listy Chopina do Delfiny Potockiej”. Udowodnienie fałszerstwa sprawiło zresztą zawód wielu osobom, które chciały wierzyć, że nasz, tak na wskroś polski kompozytor, był nie tylko wrażliwym i umuzykalnionym romantykiem, ale też zwyczajnie jurnym chłopem lubiącym seks. Cóż… fragment jednego z listów brzmiał bowiem: Ty dla mnie wrotami raju jesteś, dla Ciebie sławy, twórczości, wszystkiego się wyrzeknę. Wolę nic nie tworzyć, byle się z Tobą położyć, ja zawsze najwierniejszy Fryc, co mocno tęskni do Twych cudnych cyc!!! Wiem, że kochasz mój dzyndz i jaja, a po tej dysertacji i szanować musisz, bo nie tylko nam rozkosz sprawiają, ale i mojej twórczości są źródłem. Niestety… Paulina Czernicka, która twierdziła, że jest właścicielką listów, poproszona o dostarczenie badaczom oryginałów poinformowała, że zostały one jej skradzione. Listy badano pod kątem autentyczności i stwierdzono, że jedynym faktem, który za tym przemawia jest ich styl, ale ten Czernicka mogła zaczerpnąć z innych listów Chopina. Poza tym nie zgadzają się daty spotkań i inne wydarzenia w listach opisane.

Na szczęście Delfina Potocka była też kochanką Zygmunta Krasińskiego, a ich korespondencja miłosna jest już na pewno prawdziwa. Pełna wzniosłych słów, pokazujących tęsknotę poety do kobiety, która uchodziła za najpiękniejszą niewiastę swojej epoki. Krasiński pisał bowiem: Czymże list Twój każdy, jeśli nie Tobą, ale Tobą pod tym kształtem. Dlaczegóż nie mogłabyś i pod innym mi się objawić? Dlaczego by Twoja postać nie zdołała powtórzyć się tysiąc razy, polecieć do mnie przez fale powietrza jak światło, jak magnetyzm? Dialy, dziś wieczór ja czekam na Ciebie. Czy przyjdziesz w płaszczu błękitnym i białej sukni, czy przyjdziesz do mego pokoju, kiedy ja sam będę, kiedy powiem: „Pokaż mi się, Dialy!” – Ukażesz mi się cicha. Krasiński nie planował z Delfiną, gdyż małżeństwo uważał za grób miłości. Zapewne swój listowny romans z nią traktował jako swoiste „życie pozagrobowe”, gdyż do dziś zachowało się jego 3500 listów do Potockiej, które powstały na przestrzeni 10 lat.

Cztery wersje odpowiedzi Kozaków

Do dziś trwa spór, czy prawdziwym jest list Kozaków zaporoskich do Sułtana. Rzekomo podpisany przez atamana koszowego Iwana Sirkę wraz z „całą Siczą Zaporoską” ma stanowić odpowiedź na ultimatum sułtana osmańskiego Mehmeda IV. Sułtan nakazywał Kozakom poddać się mi dobrowolnie bez żadnego oporu i nie kazać mi się więcej waszymi napaściami przejmować. W odpowiedzi Kozacy napisali mu: Ty, sułtanie, diable turecki, przeklętego diabła bracie i towarzyszu, samego Lucyfera sekretarzu. Jaki z ciebie do diabła rycerz, jeśli nie umiesz gołą dupą jeża zabić. Twoje wojsko zjada czarcie gówno. Nie będziesz ty, suki ty synu, synów chrześcijańskiej ziemi pod sobą mieć, walczyć będziemy z tobą ziemią i wodą, kurwa twoja mać. Kucharzu ty babiloński, kołodzieju macedoński, piwowarze jerozolimski, garbarzu aleksandryjski, świński pastuchu Wielkiego i Małego Egiptu, świnio armeńska, podolski złodziejaszku, kołczanie tatarski, kacie kamieniecki i błaźnie dla wszystkiego, co na ziemi i pod ziemią, szatańskiego węża potomku i chuju złamany. Świński ty ryju, kobyli zadzie, psie rzeźnika, niechrzczony łbie, kurwa twoja mać.

O tak ci Kozacy zaporoscy odpowiadają, plugawcze. Nie będziesz ty nawet naszych świń wypasać. Teraz kończymy, daty nie znamy, bo kalendarza nie mamy, miesiąc na niebie, a rok w księgach zapisany, a dzień u nas taki jak i u was, za co możecie nas w dupę pocałować!

Historycy skłaniają się do tego, że jest to najprawdopodobniej znacznie później napisana mistyfikacja. Do dziś zachowała się bowiem tylko kopia pochodząca z XVIII wieku. Ukraińcy w opracowaniach podają zresztą cztery wersje treści listu, z których każda w tym języku w pewnych fragmentach przezabawnie się rymuje. Na szczęście całość, nawet jeśli jest mistyfikacją, pokazuje jak wymyślne przekleństwa stosowano przed wiekami.

O czym pisał Król

Prawdziwa jest natomiast korespondencja Jana III Sobieskiego do Marysieńki. Tu widzimy prawdziwą miłość i pożądanie, gdy król pisze: Teraz dlaczego mię rozłącza z Wcią sercem moim, trudno się jego świętej badać woli, mam jednak w Nim nadzieję, że widząc wszystkie skrytości serca mego. nie dopuści na mnie tego, czego bym znieść nie mógł bez obrazy podobno Jego samego. Nie zabijajże mię tym, moja duszo jedyna, więcej; bo o tym myśląc, przed czasem najokrutniejszą przyszłoby umierać śmiercią. Ja, jeślim kiedy zgrzeszył przeciwko Wci memu sercu, przepraszam uniżenie, całując milion razy w śliczne nóżki. Z listów dowiadujemy się też co nieco o rodzinie i stosunkach w niej panujących. Pewnym jest, że Fanfanik – stanowił „oczko w „głowie” monarchy: Fanfanowi nieborakowi wszyscy kłaniają, a ja go z duszy obłapiam i całuję. Niech mu P. Bóg da zdrowie, jeśli to będzie z chwałą jego świętą.

Sporo jest o kontaktach dyplomatycznych z obcokrajowcami. Jednym z nich był Jerzy Fryderyk ks. Waldeck, który w 1683 dowodził wojskami bawarskimi w bitwie pod Wiedniem. Król pisał o nim: Waldeck przyjechał także w godzinę jakąś po księciu lotaryńskim. (…) Naprzód nie chciał pić inszego wina, jeno mozelskie z wodą, i to wody bardzo siła; jakoż cale nie pija. Rozochociwszy się jednak, pił i węgierskie. Ów Taff, co był posłem od niego na mojej elekcji, był też z nim, i zda mi się, że jest we wszystkim Robakowskim, i często mu do ucha szeptał i aby był nie pił, przestrzegał; ale się zaś i sam stróż upił, i samże potem ochoty dodawał. Gdy już sobie tedy podpił książę, po różnych komplementach pytał, jako się zowie po polsku ojciec i brat. Powiedziano mu. Tedy (jako owo ks. arcybiskup gnieźnieński zwykł czynić) powtórzył to z pięćset razy, pokazując na mnie: „To ojciec, a ja syn, a wy bracia moi”. Na Fanfanika zaś coraz, że „ten wprzód i tamci trzej, a ja piąty”. To znowu w moment zapomniał, jak ojciec po polsku. To tak tego było przez kilka godzin.

Listy ze szkoły

Myliłby się jednak ktoś, kto by myślał, że tylko listy wielkich przynoszą wiedzę o świecie, historii czy dawnych obyczajach. W 2005 roku z posiadanych przeze mnie listów do rodziców pisanych w latach 1922-24 przez Zbigniewa Piekarskiego powstała książka „Dziewiętnastoletni marynarz”. To opowieść o Szkole Morskiej w Tczewie uważanej za kolebkę polskich nawigatorów. Czytając je poznajemy rzecz jasna autora i jego rodzinę, ale przede wszystkim życie w szkole morskiej oraz dalekomorskie podróże pierwszym historycznym polskim statkiem szkolnym „Lwów”. Listy są jednym zachowanym zbiorem epistolograficznym dotyczącym szkoły morskiej i stanowiącym komplet obrazujący codzienne życie w nowej placówce edukacyjnej na odrodzonych ziemiach polskich. Ich autor pisał: Mamy tu takiego drugiego kapitana Maciejewicza, który przez nas jest pospolicie zwany „Macają”, wydziera się on od rana do nocy przez tubę, która bardzo przypomina rurę od samowara. Zdarzył tu się taki wypadeczek. Jeden z uczni siedział na pokładzie i zwijał linę w kółka, a tymczasem „Macaja” nastąpił mu z tyłu na linkę tak, że ten nie mógł jej wyciągnąć, nieodwracająca się więc krzyknął: „Złaź z linki gówno sobacze”, a „Macaja” na to: „Ty sam gówno sobacze” i poszedł sobie dalej.
Dziś trzech jegomości dostało karne roboty. Jeden wymył WC, drugi umywalnie, a trzeci oczyścił dzwon co wcale do przyjemnych rzeczy nie należy. Wszystko tylko za to, że spóźnili się na zbiórkę.

 

(…) Od tygodnia z górą, jak to pewnie wiadomo Tatusiowi z moich pocztówek, jestem na „Lwowie”. W podróży od Gdyni do Dunkierki widziałem wiele rzeczy nieprawdopodobnych, jak na przykład, pranie bielizny w naczyniach, w których w czasie obiadu roznoszą zupę dla emigrantów, lub rzyganie do tych samych naczyń, których miedzy innymi tak samo jak i talerzy, kubków i łyżek nigdy nie myją tylko wprost opłukują, tak że siadając do stołu można już wiedzieć co będzie na obiad lub kolację. Tak samo niewiarygodną rzeczą może się wydawać wydanie nam żywności na dwie doby w postaci ½ bochenka chleba i kawałka surowej i słonej jak pies kiełbasy długości 6-7 centymetrów. Po drodze z Dunkierki do Cherbourga zatrzymywaliśmy się w Arras, Amiens, Rouen, Medizon i Serqigny mogliśmy zwiedzić to miasto gdyż w każdem zatrzymywaliśmy się na 3-5 godzin. W Rouen mieliśmy na przykład możność obejrzenia sławnej katedry z grobami Joanny D’Arc i Ryszard Lwie Serce i wielu innych sławnych kardynałów i monarchów. W Dunkierce jest wspaniały port cały podzielony na oddzielne baseny odgrodzone jeden od drugiego ruchomymi mostami, które przy nadejściu statku bez szumu powolutku się przekręcają i pozostawiają wolne przejście dla statku.

Od razu po przeczytaniu tych fragmentów widać jak zmieniła się obyczajowość. Gdyby dziś na szkolnym statku odbywało się „pranie bielizny w naczyniach, w których w czasie obiadu roznoszą zupę dla emigrantów, lub rzyganie do tych samych naczyń” natychmiast wkroczyłby Sanepid.

 

Jednym z bohaterów listów jest Mamert Stankiewicz, któremu Karol Olgierd Borhardt poświęcił książkę „Znaczy kapitan”. U Zbyszka Mamert był bohaterem historii, która miała miejsce po przybyciu statku do portu w Londynie: Zdarzył się na „Lwowie” ciekawy wypadek. Mianowicie znaleziono na statku parę butelek koniaku w czasie rewizji celnej, a że groziło to grubą karą (którą już statek zapłacił), więc komendant chciał się dowiedzieć czyj to koniak. Na ogólnej zbiórce odezwał się do nas kandydatów i załogi w ten mniej więcej sposób: „Celnicy chcą znaczy wiedzieć, kto to chował koniak, więc proszę się do mnie zgłosić i powiedzieć mi znaczy jego nazwisko. Jeśli się znaczy nikt nie zgłosi, to będę musiał wyznaczyć.” Kogo to on chciał wyznaczyć nie wiem, ale my zrozumieliśmy, że to on chce zwalić na kogoś całą winę. Zaczęły się rozmowy na ten temat, doszły one do uszu Mamerta, a ten, nie chcąc widocznie z nami zadzierać (już były dwa strajki), zapłacił sam karę.

Listy to także zagadka dla genealoga, kim są postaci, które wymienia? Zbyszek w jednym z listów pisał: Ukłony Bankowcom, Jagusi i Pelci. Pannie Waci szczególne ukłony. Niech się raz ucieszy! Co tam! Dopiero inne rodzinne listy pomogły mi odkryć, że Jagusia i Pelcia były córkami znajomych moich pradziadków. Niestety kim była panna Wacia – nie wiem do dziś.

Listy z więzienia

Listy pisano nie tylko ze szkoły, czy pola walki, jak w przypadku Jana III Sobieskiego, ale tez i z więzienia (i do więzienia), choć pamiętać należy, ze to zawsze osobliwa korespondencja, gdyż zawsze podlega cenzurze! Z takiej korespondencji między moją stryjeczno-stryjeczną babką Stefanią z Ruszczykowskich Krosnowską, a jej matką Zofią ze Skrzyneckich Ruszczykowską mogłam ułożyć całą historię więziennej odsiadki tej pierwszej, która trafiła do Fordonu jako wróg narodu. Była powstańcem warszawskim – żołnierzem Armii Krajowej i powstańcem warszawskim. Stefania pisała do matki z więzienia w Fordonie: Dostałam zezwolenie na złożenie listowne zeznań w sprawie wymordowania przez Niemców moich rannych w szpitalu – sprawiło mi to przyjemność, bo czułam, że biorę żywy udział w życiu społecznym, że nie jestem wyrzucona poza nawias. (…) Martwię się Tobą Tusieńko – wiem, że zawsze biedniejsi są ci, co zostają. Uwiezioną w Fordonie córkę Zofia Ruszczykowska starała się wszelkimi siłami uwolnić. Zachowała się nawet wizytówka inżyniera Zasława Malickiego, do którego najwyraźniej zwróciła się z prośbą o pomoc, gdyż na odwrocie wizytówki widnieje odręczny list (a więc znów list!) skierowany do „Ob. Mjr. Inż. Aleksandra Wolskiego”, ówczesnego dyrektora Departamentu IV Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.

Kolego! Proszę was bardzo, abyście zechcieli łaskawie przyjąć i w miarę możliwości przychylnie załatwić ob. Ruszczykowską, moją znajomą, która ma zmartwienie rodzinne. Łączę pozdrowienia i serdeczny uścisk dłoni. Z. Malicki. Nie wiadomo jednak jak wyglądała rozmowa z Wolskim, ani nawet czy Zofii Ruszczykowskiej udało się do niego trafić. 9 marca 1946 roku śmiertelnie potrącił ją przejeżdżający ulicą Rakowiecką samochód. W ostatnim liście do brata, napisanym i wysłanym na dzień przed śmiercią, opisała swoją wizytę u córki w więzieniu. Sprawa Steni jest na dobrej drodze i wiem, że wywiezienie nie wpłynie gorzej na pomyślne jej zakończenie. Meczę się jednak, że tak się jeszcze ciągnie. Gdy się dowiedziałam gdzie jest, zaraz wyszykowałam solidną paczkę i wyjechałam. Droga była szalenie męcząca – w wagonie byłam 16 godzin. Z Bydgoszczy do Fordonu jest blisko i jechałam wygodnie w jedną stronę koleją, w drugą wspaniałym autobusem. Stenię widziałam. Jest dobrej myśli, trzyma się dzielnie. W drugą stronę 

jechałam znów nocą, było zimno, więc jeszcze dziś kaszlę i mam silną chrypkę. Paczki można wysyłać pocztą, więc jeszcze dziś wysłałam dwie… Gdy jej córka pisała do niej list i donosiła, jak bardzo martwi się o matkę nie wiedziała, że matka zwana przez nią Tusieńką już nie żyje. Zresztą obie paczki dotarły do niej do Fordonu już po śmierci matki. To o nich wspominała w liście Stenia pisząc dwa miesiące później: Paczkę świąteczną dostałyśmy w porządku. Byłyśmy wzruszone sercem – palemka i baranek do dziś dnia stoją na stole w celi.

Listy z podróży sanatorium

Najczęstszą przyczyną pisania listów jest… rozłąka. A tak to już jest, gdy ktoś wyrusza w podróż. W 2013 roku z listów pradziadka Antoniego Adamskiego do prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich stworzyłam z mężem Zacharjaszem Muszyńskim, który jest aktorem, spektakl „Listy do Skręcipitki”. Spektakl opowiada nie tylko o miłości nadawcy do adresatki, ale jest też opowieścią o tęsknocie za ojczyzną i postrzeganiem jej przez autora. Grany wielokrotnie, w 2018 roku z okazji stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości, był lekcją historii dla rzeszy gimnazjalistów i licealistów, którzy przez pryzmat opowieści o parze zwykłych ludzi uczyli się, ile dla przeciętnego Polaka znaczyła kiedyś ojczyzna i jak stawał w obronie jej imienia. Pradziadek pisał bowiem:

Towarzystwo marne, sami Kacapi – kolejarze. Zdążyłem już jednemu nawymyślać. A stało się tak: jest tu jedna panna dosyć inteligentna, z którą ja się zaznajomiłem. Otóż spacerowałem z nią, ja rozmawiałem po polsku, ona zaś pytała się o wyrazy, których nie rozumiała. Po drodze przyłączył się do nas jakiś drab, zaczął rozmawiać z nami po rosyjsku i słysząc, że ja mówię po polsku, odzywa się do tej panny, że on ze wstrętem słucha polską mowę! Karolciu! Szatan mnie od razu opanował! Wiesz jaki ja jestem gwałtowny. Zwymyślałem go strasznie! Plunąłem mu w oczy i w końcu namówiłem wszystkich, co koło mnie siedzą przy obiedzie, żeby nie chcieli z nim siedzieć. I trzeciego dnia Kacap sam przeniósł się na inny stół. (lipiec 1913)

Po wybuchu I wojny światowej pradziadek trafi do Kaługi. Wojna uniemożliwiała mu powrót do Polski. Wtedy pisał: Staram się wszelkimi siłami wrócić jak najprędzej. Lecz kiedy to nastąpi – nie wiem. Może w sierpniu, a może we wrześniu. Napiszcież na rany boskie Was proszę list do mnie! Czyście się mnie wyparli? Nasi robotnicy, których rodzina czytać i pisać nie umie, to otrzymują listy z Warszawy. Kolega, z którym mieszkam od czasu wyjazdu wczoraj otrzymał list z Warszawy od matki, a ja nic! Jakbym był sierotą i w kraju nie miał jednego serca, które by za mną westchnęło. W ostatnich czasach czuje się słabszy i drżę na myśl o poważniejszej chorobie. (5 lipca 1918) (…) Posiwiałem, zgarbiłem się, kaszel mój nieodstępny przyjaciel, coraz gorzej mnie męczy, więc choć w lipcu pewno wrócę do domu, pociechy ze mnie mieć nie będziecie. Ale trudno. Głównie cieszę się tym, że wrócę, zobaczę was wszystkich, Warszawę, Wisłę, Kępę… Przez cały ten czas wygnania, gdym się tylko czuł gorzej, a to było bardzo często, gdyż zima tutejsza mroźna, mróz tu dochodził i do trzydziestu stopni i więcej, jednego strasznie się bałem: umierać na wygnaniu. Tutaj dużo naszych umarło… (18 lipca 1918).

Żadne inne dokumenty nie mówią tyle o tęsknocie i miłości, także tej do ojczyzny, jak robią to właśnie listy. To z nich budujemy sobie obraz społeczeństwa i jego dziejów. Ale też przez nie najlepiej poznajemy autorów i ich charakter. Wiemy jaką mają wrażliwość. Dla rodzinnego genealoga listy przodków to wskazówka na ile jesteśmy do nich podobni.

Do chwili wynalezienia telegrafu, a później telefonu i internetu list stanowił jedyny sposób na porozumiewanie się ludzi na odległość. Dziś, gdy listy wyparły e-maile z pewną obawą myślę, czy coś zostanie po pokoleniach epoki cyfryzacji?

Udostępnij na:

Niewygodne fakty o przodkach, czyli jak przeżyć prawdę

W lutowym numerze bezpłatnego magazynu genealogicznego „More Maiorum” ukazał się mój artykuł, w którym piszę o swoich rodzinnych „szokach”. Numer można pobrać tutaj.

Niewygodne fakty o przodkach, czyli jak przeżyć prawdę

W każdej rodzinie są legendy. Powtarzane z ust do ust, przekazywane z pokolenia na pokolenie mówią o tym, że kiedyś nasi przodkowie byli więksi niż my, ważniejsi niż my i bogatsi niż my. Pewnego dnia stajemy przed wyzwaniem – chcemy te legendy udowodnić. I tak zmierzamy się z prawdą.

Przeważnie legendy dotyczą wielkiego majątku, który przepadł skonfiskowany za działalność patriotyczną przez cara Rosji bądź cesarza Prus. Są też takie o szlacheckim pochodzeniu i herbie odebranym za patriotyzm. A także opowieści o zmianie nazwiska poprzez kradzież dokumentów albo, żeby ukryć prawdziwe pochodzenie. Dopóki nie zaczniemy tego sprawdzać – wierzymy w te historie. Tak jak wierzymy, że wszyscy przodkowie zachowywali się godnie. Nikt z nich nie był zwolennikiem Targowicy, każdy antenat w XVIII wieku był w obozie patriotycznym, w XIX wieku wszyscy brali udział w powstaniach narodowych, w XX byli w legionach Piłsudskiego, bili Bolszewika, ratowali Żydów z holocaustu i bohatersko walczyli w powstaniu warszawskim. A potem… zmierzamy się z prawdą.

Pierwszy szok – morderca

Miałam dziesięć lat, gdy na ekrany kin wszedł film „Śmierć prezydenta” ze Zdzisławem Mrożewskim w roli Gabriela Narutowicza. Z rozmów rodzinnych dowiedziałam się, że to film, w którym pokazany jest nasz krewny. Oczywiście miałam nadzieję, że prezydent. Tymczasem okazało się, że tym „naszym” jest morderca Eligiusz Niewiadomski grany przez Marka Walczewskiego. Był mężem stryjecznej siostry mojej praprababci Marii de Tilly, której matka była z domu Gorczycka. Pokrewieństwo wydawało mi się dalekie, ale… zafascynowana nim była jedna z bliskich mi ciotek, która na dodatek od bierzmowania wzięła sobie na jego cześć Eligia. Twierdziła zresztą, że był to przypadek, on sam był nieszczęśliwym człowiekiem, miał zaburzenia itd., Jednak ja z wiekiem odkrywałam straszliwą prawdę. Zamordował. W procesie zeznawał, że najpierw chciał zamordować Piłsudskiego, którego uważał za głównego winowajcę demokratycznego i lewicowego rozkładu toczącego Polskę. Zrezygnował z zamiaru w momencie, w którym przeczytał w gazecie, że Józef Piłsudski zadeklarował, że nie zamierza się ubiegać o urząd Prezydenta RP. Pomysł dokonania zamachu powrócił, gdy prezydentem został Narutowicz. W momencie egzekucji wyraził wolę, by nie przywiązywano go do słupka ani nie zawiązywano mu oczu. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Ginę za Polskę, którą gubi Piłsudski!”. Został rozstrzelany przez pluton egzekucyjny 31 stycznia 1923. Ciotka, która na jego cześć wzięła sobie od bierzmowania Eligia, czyli Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska (również zapalony genealog) pokazywała mi w rodzinnym albumie zdjęcie grobu Niewiadomskiego i zdjęcie słupka, przy którym wykonano egzekucję. Kultu jakim go otaczała nie mogłam zrozumieć, bo czyn wydawał mi się odrażający. Ale potem okazało się, że rodzinne historie to wiele jeszcze mroczniejszych tajemnic.

Drugi szok – tchórz

Mama ciotki Steni – Zofia była z domu Skrzynecka. Jej dziadek Adam Skrzynecki był stryjecznym bratem generała Jana Zygmunta Skrzyneckiego, który brał udział i w Wojnach Napoleońskich i był jednym z dowódców w Powstaniu Listopadowym. Ciotka podkreślała to z dumą. Tymczasem w latach 60-tych ukazała się książka Jerzego Łojka „Szanse powstania listopadowego”, w której o generale Skrzyneckim Łojek napisał, że: „Był po prostu dowódczym antytalentem. Brakowało mu elementarnego wojskowego wykształcenia, inteligencji, orientacji, samokrytycyzmu, odwagi podejmowania decyzji, zaufania do współpracowników. Pożerała go natomiast ambicja, roznosił snobizm. (…) Niedostatki socjalnego pochodzenia starał się gorliwie nadrobić krańcowym, zgoła maniackim obskurantyzmem i wstecznictwem.” Gdy moja Mama z Tatą w jakiejś dyskusji zacytowali podobne fragmenty, Ciotka, która jako księgarz z zawodu i prawdziwy bibliofil znała książkę Łojka, zgrzytnęła zębami i niemal wpadła w szał! Tłumaczyła „przodka”, że z placu boju nie uciekał, że to wszystko nerwy – zupełnie jakby była przy tym, a przecież… urodziła się 80 lat po Powstaniu Listopadowym. Jakże trudne było dla niej przyjęcie do wiadomości, że z badań historyków wynika, że spokrewniony z nią generał nie zachował się tak, jakby sobie tego życzyła.

Trzeci szok – samobójca

Miałam dziewiętnaście lat, gdy odkryłam coś, co ojciec chciał przede mną ukryć. Mianowicie to, że Zbigniew Piekarski brat jego ojca Bronisława Piekarskiego, a mojego dziadka popełnił samobójstwo w Szkole Morskiej w Tczewie. Miał dziewiętnaście lat, kiedy powiesił się w ustępie na ostatnim piętrze szkolnego gmachu. Jak to odkryłam? Najpierw przeczytałam jego listy, a potem w sposób naturalny zadałam ojcu pytanie: co stało się z ich autorem. Odparł, że zmarł na serce. To mi jednak nie pasowało. Przecież do Szkoły Morskiej nikt nie przyjąłby chłopaka z chorym sercem. Zaczęłam drążyć, pytać rodzinę, której członkowie podawali różne wersje z samobójstwem w hipnozie włącznie. Aż wreszcie… pojechałam do Tczewa.

Tam znalazłam jego grób, na którym płakałam tak strasznie, że przechodzący obok ludzie myśleli, iż ktoś mi umarł. Jakże musieli być zdumieni, gdy widzieli na tym grobie datę 1924. Z cmentarza trafiłam na plebanię, gdzie jedna z zakonnic pokazała mi księgę parafialną. Tam znalazłam wpis „śmierć przez powieszenie”. Szlochałam tak przeraźliwie, że roztrzęsiona zakonnica podała mi szklankę wody i krople walerianowe. Na tczewskiej poczcie głównej zamówiłam rozmowę z Warszawą i przez telefon krzyczałam na ojca, że mnie oszukał, bo mam dowody, iż to, co mówiła rodzina o śmierci Zbyszka, to prawda. Ojciec powiedział wtedy, że będzie ze mnie dziennikarz. Po śmierci ojca w rękę wpadła mi koperta z napisem śmierć Zbyszka. Wypadło z niej jego zdjęcie na katafalku, akt zgonu i odpisy zeznań kolegów, z których wynikało, że powiesił się tuż po tym, jak dostał domu wiadomość o żeniaczce brata, czyli mojego dziadka. Podobno dlatego, że też kochał się w mojej babci.

Czwarty szok – antysemita i złodziej

Wspomniana przeze mnie ciotka Stenia z Ruszczykowskich Krosnowska była jedną z najbliższych mi osób. To ona zaraziła mnie genealogią. Była cioteczną siostrą mojego dziadka Bronisława Piekarskiego, gdyż jej ojciec Stanisław Ruszczykowski był rodzonym bratem mojej prababci Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej. Jednocześnie jej matką była Zofia ze Skrzyneckich Ruszczykowska, cioteczna siostra własnego męża, gdyż jej matka Maria z Gorczyckich Skrzynecka była rodzoną siostrą mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej matki i Zofii, która wyszła za Piekarskiego i Stanisława, który ożenił się z panną Skrzynecką. (Wiem, że dla zwykłego śmiertelnika zawiłe, ale przecież nie dla genealoga.) Ciotka Stenia poza dumą z przodka napoleońskiego generała, dumą z krewnego zabójcy prezydenta Narutowicza wielokrotnie chwaliła się dziadkiem Antonim Skrzyneckim pisarzem i dziennikarzem. Niestety, gdy pytałam o to, co pisał jej dziadek odpowiedź brzmiała zawsze tak samo: „Różne powieści”. I żadnej, choć była księgarzem i bibliotekarzem, nigdy mi nie pokazała. Cały swój majątek, na który składały się papiery i jej nadania genealogiczne zapisała mojemu ojcu. Tak więc pewnego dnia i ja stanęłam oko w oko z jej gromadzonymi przez lata papierami. Niestety nie było wśród nich żadnego tekstu, który by wyszedł spod pióra dziadka. Mocno mnie to zastanowiło. Zaczęłam grzebać i… wygrzebałam. Otóż dziadek ciotki – Antoni Skrzynecki był pisarzem antysemickim. Pisał pod pseudonimem Werytus lub Kościesza (to herb matki jego teściowej) takie rzeczy, z których żadna dziś nie nadaje się do publikacji. Wystarczy przeczytać tytuły: „Odżydzona ojczyzna”, „Czem są Żydzi i dokąd zmierzają”, „Wrogowie wiary i ojczyzny”, „Jak się odżydzać. Poradnik dla wszystkich Polaków”, czy „Czerwona jarmułka”.

Ale to nie wszystko! W Polskim Słowniku Biograficznym wyczytałam, że w 1898 roku środowisko literackie i dziennikarskie Warszawy wzburzyła sprawa plagiatu dokonanego przez Skrzyneckiego, który rękopis noweli Stanisława Hłaski pt. „Kobieta – siostra”, znaleziony w redakcji „Wędrowca”, opublikował pod pseudonimem Ignotus w tymże piśmie pod zmienionym tytułem „Homo. Kartka z życia Amerykanki”. Gdy w prasie ukazało się kilka artykułów piętnujących jego postępowanie Skrzynecki wytoczył redakcji „Tygodnika Ilustrowanego” proces o zniesławienie, ale go przegrał.

Przez lata myślałam, że spuścizna Antoniego Skrzyneckiego spłonęła w powstaniu warszawskim w mieszkaniu jego córki na Powiślu. Być może tak się stało. Myślę, jednak, że jego wnuczka, moja ukochana ciocia Stenia nie starała się po wojnie zgromadzić na powrót jego książek ze względu na tematykę, której obawiam się, że mogła się wstydzić. Skrzynecki zmarł w 1923 roku, a więc na 10 lat przed dojściem Hitlera do władzy. Jego wnuczka była żołnierzem Kedywu i po wojnie więźniem Fordonu. Widziała holocaust, do którego doprowadził antysemityzm i myślę, że mogło być jej wstyd za dziadka.

Piąty szok – nie ma herbu

Pradziadek Ludwik Piekarski inżynier-wodociągowiec przed wojną wygłaszał odczyty jako Ludwik Rola-Piekarski. W domu zachował się jego zegarek z herbem Rola, pieczęć lakowa z tymże herbem oraz herbowy talerz cynowy. W to, że Piekarscy są herbu Rola wierzył mój Ojciec, ale… jeszcze za jego życia zaczęły pojawiać się wątpliwości. Przecież ojciec pradziadka, czyli prapradziadek był kowalem. Kowal szlachcicem? Jak to możliwe? Ojciec mówił, że zdarzało się tak, że szlachta w XIX wieku traciła szlachectwo za udział w powstaniach. Gdy po śmierci ojca zaczęłam drążyć temat okazało się, że nawet jeśli moi przodkowie Piekarscy mieli jakiś herb, to musieli go stracić dużo wcześniej niż w wyniku udziału w powstaniach narodowych XIX wieku, gdyż w dziewiętnastowiecznych metrykach pojawia się określenie mieszczanin zarówno w odniesieniu do kowala Michała Piekarskiego (1841-1938) jak i jego ojca Pawła Piekarskiego (1799-1865), który przybył do Warszawy z Wadowic jako syn Piotra. Gdy Paweł bierze w warszawie ślub, a jest to rok 1829, więc przed powstaniem listopadowym, już jest mieszczaninem a nie szlachcicem. Nie miał szans stracić herbu w tym powstaniu.

Moja genealogiczna wiedza urywa się na Piotrze Piekarskim z Wadowic. Może to on był szlachcicem i stracił szlachectwo za udział w Powstaniu Kościuszkowskim? Nie wiem, czy kiedyś uda się to ustalić. Raczej wydaje mi się, że herbu nie było, bo gdyby był, wówczas część rodziny nie twierdziłaby, że brzmi… Leszczyc! Skąd więc się wzięła taka opowieść i pradziadkowy przydomek Rola? Prawdopodobnie pradziadek Ludwik Piekarski, ożeniwszy się z Zofią z Ruszczykowskich herbu Brochwicz nie chciał być z gorszej rodziny niż żona i wymyślił, że też ma herb. Ze wszystkich, którymi pieczętowali się Piekarscy zapewne wziął ten, który mu najbardziej pasował. Inna sprawa, że herb rodziny jego żony potwierdził car, co oznacza, że ojciec jego teścia, a mój prapradziadek Julian Ruszczykowski po prostu kolaborował z okupantem byle tylko zachować szlachectwo.

Szósty szok – nieślubne dzieci, przemoc domowa, wariaci i cudzołóstwo

Gdy kilkanaście lat temu zaczęłam tworzyć drzewo genealogiczne rodziny mojej mamy zwróciłam się o pomoc do jej siostry. Wypisywałam daty urodzenia poszczególnych sióstr babci, datę ślubu i… szok. Najstarsza córka prababci Katarzyny z Czochrów Kurzyńskiej urodziła się przed ślubem rodziców. Jak to możliwe? Ciotka powiedziała, że wtedy, przed wojną, mówiono, że prababcię ktoś zgwałcił, ale… dziś czasy już inne i może mi powiedzieć. Pradziadek wziął za żonę dziewczynę z panieńskim dzieckiem i dał temu dziecko swoje nazwisko. Pewnie dlatego pradziadek miał ciężką rękę i często bił swoją żonę, o czym w rodzinie krążyły legendy.

Po odkryciu w rodzinie samobójcy, kiedy pełna pretensji nagadałam rodzicom, że mnie okłamali ojciec powiedział, że tak w rodzinie bywa. Opowiedział mi też kilka innych historii, które z reguły zamiata się pod dywan, by odeszły w zapomnienie wraz ze śmiercią ich bohaterów, a więc o przodku, który zmarł na kochance na atak serca (a którego dane przemilczę, bo żyjący potomkowie mogą się zdenerwować), ciotecznym bracie swojej matki Erazmie Marii Węgierkiewiczu, który na skutek przeżyć wojennych popadł w obłęd i wszędzie widział szpiegów. Gdy poruszano przy nim, jego zdaniem niebezpieczny temat, kładł palec na ustach i z obłędem w oku rozglądał się dookoła. Zmarł bezdzietnie w latach 60. pochowany na cmentarzu wilanowskim w marynarce wnuka swojej ciotecznej siostry. Grobu nigdy nie znalazłam.

Szok może przeżyć każdy

Pamiętam opowieść znajomego genealoga, który odkrył antenata na liście więźniów Rawicza. Przeżył szok, bo antenat siedział tam za rozbój i gwałt, a rodzina latami opowiadała, że przodek był więziony za udział w jednym z powstań narodowych. Znam kilka historii o odkryciu, że dziadek był nieślubnym dzieckiem albo że pradziadek podpisał volkslistę. Z reguły przeżywamy taki szok, gdy przez lata budujemy sobie mit przodka – bohatera i człowiek bez skazy. I tylko jeden kolega bez skrępowania opowiadał, że jego ojciec przyszedł na świat, bo „babka puszczała się z Niemcami i partyzanci ogolili jej głowę na łyso”. Cóż… wiedzę o tym otrzymał dość wcześnie od rozwiedzionej z ojcem matki, a że sam ojca nie lubił, więc opowiadanie o nim i jego pochodzeniu złych rzeczy przychodziło mu dość łatwo.

Czy jednak warto grzebać dalej, gdy możemy odkryć coś „niefajnego”? Po tych kilkudziesięciu latach szperania w rodzinnej genealogii uspokajam. Warto. Bo przecież tak, jak niestety nie dziedziczymy zasług przodków, tak na szczęście nie dziedziczymy też ich przewinień. Choć zdarzają się tacy, którzy chcą nam wmówić, że jest inaczej. Nie wierzmy im. Sami piszemy swoją historię. Nie ma więc czego się bać. To co odkryjemy w rodzinnej przeszłości i tak już się kiedyś stało. A choć czasem budzi niesmak to czyż nie jest zwyczajnie i po ludzku ciekawe?

Udostępnij na:

Kilka zdjęć ciotki Steni

Teoretycznie dla mnie była cioteczną Babką, ale jakoś przywykłam mówić per „ciociu”. Jej matka Zofia ze Skrzyneckich Ruszczykowska była żoną Stanisława Ruszczykowskiego, czyli rodzonego brata mojej prababci Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej i jednocześnie córką Marii z Gorczyckich Skrzyneckiej rodzonej siostry mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Niedługo będzie 26 rocznica jej śmierci. Cały czas zdjęcie Ciotki stoi u mnie w gabinecie. Patrzę na nie codziennie i codziennie z nią rozmawiam. Taką ją pamiętam. te zdjęcia powstały u niej w domu, w kawalerce na Stołecznej 17 (dziś ulica Popiełuszki). Portret Kokczyńskiego wisi dziś u mnie. Na jednym ze zdjęć moja mama jako gość. Fotografował tata. Oto ciotka Stefania Eligia z Ruszczykowskich Krosnowska ps. „Bogda”.

Halina

Udostępnij na:

Powstanie przeżyła – zginęła pod kołami

To artykuł, kóry ukazał się w sierpniowym numerze miesięcznika Stolica. Redakcja musiała dokonać skrótów, by zmieścił się na 3 stronach. Tu w wersji pełnej.

Stolica_09-2015_okladka Stolica_09-2015_Page_03-1

powstanie1 powstanie2

Wśród wielu pamiątek rodzinnych jest niewielka koperta podpisana: Zofia ze Skrzyneckich Ruszczykowska. W środku pozornie nic nie warte skrawki papierków, notesy z wierszami, święte obrazki, jakieś świstki, dokumenty, zaświadczenia i… kilka kartek napisanych równym pismem zatytułowanych: „Ze Skrzyneckich Zofia Ruszczykowska – Wspomnienia z Powstania”.
Ich autorka była bratową i jednocześnie cioteczną siostrą mojej prababci Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej. Miała jedyną córkę – Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską, która zmarła bezdzietnie i cały majątek w testamencie zapisała mojemu Ojcu – Maciejowi Piekarskiemu. Ten „majątek” to były setki dokumentów. W tym – ta koperta. A w niej – te wspomnienia.

zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 1 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 2 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 3 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 4 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 5 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 6 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 7 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 8 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 9

1 VIII. O godz., 17. Gdy się zaczęły silne i gęste ostrzały, zeszłam na parter i tam mieszkałam do 4. IX włącznie. Codziennie byłam u siebie, coś stamtąd zabierałam, prałam, ale w ostatnich dniach, ile razy weszłam na górę, zjawiały się samoloty. Na ogół trzymałam się dobrze duchowo, krzepiłam ducha w innych, chociaż czułam straszny niepokój o Stenię[1]. Prowadziłam walkę ze sobą, ale Bóg mi pomagał. Całe otoczenie było dla mnie bardzo dobre. Z całym domem zżyłam się. Opuściłam komunię świętą w pierwszy piątek i pierwszą sobotę miesiąca. W sobotę napadł mnie strach, całą noc nie spałam. W niedzielę 6. VIII poszłam do kościoła przez dwa podwórza, ulicę Dobrą i następnie dwa podwórza. Przystąpiłam do spowiedzi i komunii. Bóg zesłał dla mnie spokój, który nie opuścił mnie aż dotąd. Często bywałam w kościele, przechodząc Dobrą przekopem pod szynami. Poza tym ksiądz pięć razy dziennie miał msze w korytarzu biblioteki. Ostatni raz – 3 września, w przeddzień naszej ucieczki, przedostatni – w dniu imienin Córuchny, Franusia przyjęła komunię na intencję Steni, a kilka osób składało mi życzenia. Pierwsza pani Krukowska, potem generałowa. Nigdzie nie chodziłam poza kościołem, raz tylko przeszłam przez tunel do p. Rymarkiewiczowej (zdaje się było to 25. VIII.) Miałam dwie wizyty Stefana[2], którego zaskoczyło na pl. Dąbrowskiego – a także Lula przyszła, na chwilę po niej Jarek. Listy miałam od Luli i od Freda, który potem doniósł mi, że jest ranny. B. żałuję, że nie odważyłam się go odwiedzić, ale stanęło mi to na przeszkodzie, ze spadłam ze schodów i potłukłam się. Miałam okazję bezpośrednią do niego. Przysłał mi raz trochę miodu prawdziwego, potem 200 zł, na razie niepotrzebne. Odżywiałam się dobrze. Trudno mi było na górze gotować, ale stopniowo znosiłam zapasy swoje do Zosi, brałam też co dzień śniadania, obiady i kolacje z RGO (po 3 zł dziennie). Nastroje były różne. Częściej wesoło. Robiłam, co chciałam i do obowiązków społ. należało dyżurować w bramie w dzień. Młodzi dyżurowali w nocy i na górze. 4. IX zrobiło się gorąco. Atakowano elektrownię, która zapaliła się, Nr 62 zawalił się, a światło zgasło. Trzeba było zejść do schronu i tam nagle komendant powiedział, aby opuścić dom. Wszyscy się spieszyli, nie mogłam wpaść na górę. Nie było czasu nawet namyślać się, co zabrać. Wzięłam te pakunki, co miałam pod ręką. Dziewczynki radziły mi zostawić teczkę Steni, że ciężka, ale się uparłam. – Wyszłyśmy piwnicami – w jednej upadłam i mocno stłukłam bok, co czułam przeszło 3 tygodnie. Zatrzymaliśmy się na Kopernika i tam przeszła noc. Rano zaczęto rzucać bomby na tamtejsze domy. Uciekliśmy przez aleję Sikorskiego na Bracką 3 i stamtąd po 1 w nocy wysłałam 2 panienki na zwiady do Ziutków[3], którzy b. serdecznie zaprosili mnie do siebie.
6. IX zjawiłam się na Koszykowej. W dwa dni po mnie przyszli pp. Stefanostwo P[4]. z synem. Lora[5], Ziutek i ci troje mieszkali na I. p. w mieszkaniu Janusza[6] (o którym nic nie wiemy), a ja z wujenką na III p. Opiekowałam się Wujenką i pomagałam Stefanowej w gospodarstwie. Wychudłam bardzo, gdyż ze względów przezorności były wydzielane b. małe porcje. Osłabiłam się ogromnie. Trzeba przypomnieć, że stamtąd 3 razy byłam Mszach na Marszałkowskiej 48 – piwnicami i schronami, za każdym razem w innym mieszkaniu – wreszcie utworzono na Koszykowej 28 stałą Kaplicę z Najświętszym Sakramentem. Mogłam więc z łatwością bywać co dzień na mszy i przystępować do Komunii Świętej. Na intencję Steni – co mnie pocieszało ogromnie. 1 X. był w tej kaplicy ślub. Stefan był u Ziutków. 1 i 2 X nie chciał opuszczać Warszawy. Wreszcie 2 X. trzeba było opuścić Warszawę. Ziutek miał się zając Lorą, którą zapewne przeniesiono na noszach. Wujenkę powierzono mojej opiece. Część papierów i aparat fot. Zostawiłam w torbie Zosi w piwnicy – gdyż byłoby mi za ciężko. Nie wiedziałam, że Wujenka jest aż tak słaba. Musiałam nieść i jej rzeczy oraz zapasy żywności i jeszcze przyczepiła się do mej ręki, żeby ją prowadzić. Szłyśmy prosto ul. Śniadeckich, b. wolno z powodu nogi Wujenki. Poza tym były trudności przechodzenia przez liczne barykady, przy wąskich przejściach tworzyły się zatory. Szłyśmy do Dw. Zach, później bez barykad, ale sił mniej. Trzeba przyznać sprawiedliwie, że patrole niemieckie pomagały Wujence, a tym samym mnie. Na kilometr przed dworcem udało się wsiąść na wóz. O 11. wieczorem załadowano nas do wagonów bez dachu i zawieziono do Pruszkowa. Tam też trzeba było iść – nie tak wprawdzie daleko – ale też nie blisko, a Wujence było trudno, mnie z paczkami, w których mieściło się też trochę potrzebnej żywności – ciężko. Wreszcie doszłyśmy do baraku zatłoczonego bez żadnych ławek i tak spędziłyśmy I noc na zbyt małych pakunkach. Do kawy i chleba były takie ogonki, że trzeba było zadowolić się swoimi zapasami t.j. chlebem (pokruszonym), herbatnikami i cukrem. Około południa załadowano nas do węglarek bez dachu, zabłoconych i b. ciasno, jeszcze gorzej niż w baraku. Nie od razu pociąg ruszył, nie wiedzieliśmy dokąd nas wiozą – zawieziono nas do Starachowic i nie od razu pociąg otworzono. Spędziłyśmy tak II noc, często moknąc. Strasznie żal było mi Wujenki, obawiałam się, że jej żywej nie dowiozę.  Przy Krzyżu opadły mnie czarne myśli, przypuszczałam, że i ja żywa nie wrócę, ale starałam się pogodzić z losem. Gdyśmy czekali na wyładowanie, ludność rzucała nam po trochu: to chleb, to jabłka, to cebulę, a także podawała – choć z trudem, bo wysoko – ciepłą kawę. Wreszcie wypuszczono nas i można było spokojnie i swobodnie chodzić po miasteczku. Wujenkę z rzeczami zostawiłam w gmachu kina, sama szukałam po mieście czegoś do jedzenia i spotkałam księdza, który nastręczył nam mieszkanie. Tj. oprócz mnie jeszcze 8 innym osobom. Wróciwszy do Wujenki, zauważyłam, ze pamiętam tylko numer, a zapomniałam ulicy. Nie podobało mi się, że II piętro, schody okropne i dość daleko od dworca. Zdecydowałam, że najlepiej zostać w „kinie”, bo blisko, bez żadnych schodów i ciepło. Czułam straszne zmęczenie. Chodziłam znów po mieście i czekałam na deszczu w ogonku (udało się dostać mleko) na obiecaną zupę – zamiast niej dano maślankę grzaną, z której Wujenka była niezadowolona. Potem znów czekałam, gdyż miała być zupa, ale mało nie doczekałam się, zabrakło. III noc była najlepsza. Obiecali słomę, ale nie dali. Siedziałyśmy na krzesełkach. Nazajutrz czekałam na kawę, której nie dowieźli, ogonek się nie zmniejszał – wzięłam szczęśliwie z niedaleka za pieniądze. To samo zrobiłam z obiadem, tym bardziej, ze moc czasu zajęła mi rejestracja. W ogóle tak byłam zajęta, że nie mogłam nawet wpaść do Kościoła. Opuściłyśmy Starachowice wieczorem. Czekałyśmy kilka godzin na pociąg. Wreszcie dostałyśmy się do pasażerskiego, więc z dachem. W Skarżyskach trzeba było wysiąść i spędzić tam IV noc na dworcu siedząc na ławce. Tu kupiłam bilety do Łowicza. Przyszedł pociąg. Trzeba zaznaczyć, że wszędzie kogoś Pan Bóg zesłał, kto mi pomógł Wujenkę wsadzić do wagonu oraz wysadzić. Ledwie weszłyśmy do wagonu, zauważyłam brak torebki, w której było trochę grosza, książki do nabożeństwa, a co najważniejsze: dowód osobisty i bilety. Pomogła mi p. Oleńka Sikorska, że zostawiła wagon otwarty, a ja popędziłam – dość daleko na dworzec modląc się pokornie do św. Antoniego. Uważam za cud, że torebka spokojnie leżała na ławce i ja nie spóźniłam się.  Oleńka ustąpiła mi miejsca. Ona zna p. Marię Kur i właśnie jechała do Radomska. W wagonie natłoczyło się i dojechałyśmy do Koluszek, gdzie znów przesiadanie. Przegapiłyśmy z powodu jedzenia jeden pociąg, wieczorem trafiłyśmy na towarowy, ale z dachem i doskonale na ławce siedząc dojechałyśmy do Skierniewic. Pociąg przyjechał na dworzec. Wujenka musiała znów z trudem dla siebie i dla mnie przejść, mówiąc, ze nie może, jednak doszła. Stosunkowo niedaleko było potem do miejsca, gdzie staje miejscówka łowicka. Pomogła nam w tym znów dobra dusza. Dojechałyśmy szczęśliwie, ale ze spóźnieniem. Przeszła godzina policyjna, więc trzeba było V noc spędzić na dworcu w zimnym westybulu bez krzeseł. Domęczyłyśmy się tak do białego dnia, dorożki ani koni w ogóle nie było. Zostawiłam Wujenkę z częścią rzeczy. Sama poszłam do Zosi. Chciałam wrócić po Wujenkę, gdyż przekonałam się, ze są na miejscu, choć mieszkanie zmniejszone, a gości pełno. Zosia zatrzymała mnie, a po Wujenkę i resztę rzeczy poszła Wandeczka ze służącą. We dwie pieszo zaprowadziły ją. Tu dowiedziałam się, ze moja Córuchna żyje. Była tu, a jest obecnie w Skierniewicach. Dzięki Bogu. „Wycieczka krajoznawcza” skończyła się 7 X w dniu M.B różańcowej, zarazem I sobota miesiąca. Opuściłam więc znów I piątek i I sobotę, ale byłam w drodze i przyjechałam wyczerpana, zgarbiona, z bólem karku i pleców. Chce jak najprędzej jechać do Steni, muszę jednak trochę wyspać się, odpocząć, a także wyprać wszystko i wyreperować.

zofia ze skrzyneckich ruszczykowskaAutorka wspomnień spisanych na gorąco w 1944 roku na kilku wyrwanych z notesu kartkach, czyli Zofia ze Skrzyneckich Ruszczykowska ur. 24 sierpnia 1878 roku była córką literata i dziennikarza Antoniego Skrzyneckiego oraz Marii z Gorczyckich I-voto Skawińskiej II-voto Skrzyneckiej. Wdowa po urzędniku Stanisławie Ruszczykowskim, który zaginął bez wieści w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Na ich ślub musiał zresztą dawać zgodę Watykan, gdyż Stanisław Ruszczykowski był synem Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej – rodzonej siostry Marii z Gorczyckich Skrzyneckiej. Z tego związku przyszła na świat tylko jedna córka – Stefania Ruszczykowska (ur. 18 czerwca 1913) późniejsza Krosnowska (w pamiętniczku wspominana jako Stenia), która w czasie powstania, jako sanitariuszka o pseudonimach „Bogda” i „Stenia” opatrywała rannych w szpitalu na Długiej. Obie panie przed wojną i tuż po wojnie pracowały w Bibliotece Narodowej. Stefania została jesienią 1945 roku aresztowana przez bezpiekę i za udział w związku przestępczym, za jaki uznano wówczas Armię Krajową, osadzona w więzieniu w Fordonie. W jednym z listów wysłanych stamtąd 5 maja 1946 roku pisała do matki: „Dostałam zezwolenie na złożenie listowne zeznań w sprawie wymordowania przez Niemców moich rannych w szpitalu – sprawiło mi to przyjemność, bo czułam, że biorę żywy udział w życiu społecznym, że nie jestem wyrzucona poza nawias. (…) Martwię się Tobą Tusieńko – wiem, że zawsze biedniejsi są ci, co zostają.” Nie wiedziała wówczas, że matka zwana przez nią Tusieńką już nie żyje. Uwiezioną w Fordonie córkę Zofia Ruszczykowska starała się wszelkimi siłami uwolnić. Zachowała się nawet wizytówka inżyniera Zasława Malickiego, do którego najwyraźniej zwróciła się z prośbą o pomoc, gdyż na odwrocie wizytówki widnieje odręczny list skierowany do „Ob. Mjr. Inż. Aleksandra Wolskiego”, ówczesnego dyrektora Departamentu IV Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. „Kolego! Proszę was bardzo, abyście zechcieli łaskawie przyjąć i w miarę możliwości przychylnie załatwić ob. Ruszczykowską, moją znajomą, która ma zmartwienie rodzinne. Łączę pozdrowienia i serdeczny uścisk dłoni. Z. Malicki”. Nie wiadomo jak wyglądała rozmowa z Wolskim, ani nawet czy Zofii Ruszczykowskiej udało się do niego trafić. 9 marca 1946 roku śmiertelnie potrącił ją przejeżdżający ulicą Rakowiecką samochód. W ostatnim liście do brata, napisanym i wysłanym na dzień przed śmiercią, opisała swoją wizytę u córki w więzieniu. „Sprawa Steni jest na dobrej drodze i wiem, że wywiezienie nie wpłynie gorzej na pomyślne jej zakończenie. Meczę się jednak, że tak się jeszcze ciągnie. Gdy się dowiedziałam gdzie jest, zaraz wyszykowałam solidną paczkę i wyjechałam. Droga była szalenie męcząca – w wagonie byłam 16 godzin. Z Bydgoszczy do Fordonu jest blisko i jechałam wygodnie w jedną stronę koleją, w drugą wspaniałym autobusem. Stenię widziałam. Jest dobrej myśli, trzyma się dzielnie. W drugą stronę jechałam znów nocą, było zimno, więc jeszcze dziś kaszlę i mam silną chrypkę. Paczki można wysyłać pocztą, więc jeszcze dziś wysłałam dwie…”

wizytowka inzyniera1wizytowka inzyniera2

Obie dotarły już po jej śmierci i to o nich wspominała w liście Stenia pisząc dwa miesiące później: „Paczkę świąteczną dostałyśmy w porządku. Byłyśmy wzruszone sercem – palemka i baranek do dziś dnia stoją na stole w celi.”

Po jej śmierci, ze względu na fakt, że córka siedziała przecież w więzieniu, a przyrodni o wiele starszy brat Stefan Skawiński mieszkał poza Warszawą, pogrzeb Zofii Ruszczykowskiej zorganizowali sąsiedzi z domu przy ulicy Wojciecha Górskiego 3. Z zachowanej karteczki datowanej na 6 czerwca 1946 rok wynika, że komitet domowy, którego przewodniczącą jest p. Zagrodzka stwierdza, że zmarła „nie posiadała żadnego majątku, wobec czego p. Jerzy Lincel wyłożył na pochówek własne fundusze”. Również sąsiedzi zajęli się likwidacją mieszkania, przekazując wszystkie drobiazgi przyjaciołom i rodzinie, by czekały na wyjście Stefanii z więzienia. Sprawców wypadku nigdy nie ustalono. 17 sierpnia 1946 roku brat zmarłej Stefan Skawiński otrzymał z prokuratury tzw. „smutny różowy papierek”, z którego wynikało, że „prokuratura umorzyła dochodzenie w sprawie śmierci Ruszczykowskiej (przejechanie przez samochód) wobec nieustalenia sprawców”. Stefania o śmierci matki dowiedziała się kilka miesięcy później.

prokuratura umorzenie dochodzenia ws smierci zofii ze skrzyneckich ruszczykowskiejPo Zofii został ten pamiętnik, kilka wstrząsających kartek (notatek-wyliczeń ile ma nażycie i z czego powinna zrezygnować, by dociągnąć do pierwszego) ilustrujących jej fatalną sytuację materialną, listy, notesy z wierszami, wizytówki, tasiemkowy kołnierzyk, który zrobiła w czasie tułaczki po powstaniu warszawskim, by nadal być damą, oraz strzaskane w wyniku wypadku okulary, których nikt nigdy nie wyrzucił. A i ja jakoś nie umiem tego zrobić.
legitymacja steni1a

legitymacja steni1b

PS Stefanię Ruszczykowską zwolniono z Fordonu dopiero w 1948 roku. Zmarła 25 kwietnia 1991 roku w Warszawie. Została pochowana na Cmentarzu Powązkowskim w jednym grobie razem z matką. Pogrzeb odbył się z wojskowymi honorami.

akt zgonu zofii skrzyneckiej

[1]              Córka to Stefania Eligia z Ruszczykowskich Krosnowska PS. Bogda.

[2]              Stefan Skawiński – przyrodni brat autorki.

[3]              Józef Gorczycki – brat matki Marii z Gorczyckich 1-voto Skawińskiej, 2-voto Skrzyneckiej

[4]              Stefanostwo P.

[5]              Eleonora Paderewska – kuzynka, córka Teodora Gorczyckiego rodzonego brata Marii z Gorczyckich.

[6]              Janusz Paderewski pseudonim „Boruta” poległ pod Pęcicami 5 sierpnia 1944 roku. Był synem Eleonory.

Udostępnij na:

W najnowszym numerze Stolicy

W najnowszym numerze miesięcznika „Stolica” znalazł się mój artykuł pt. „Powstanie przeżyła – zginęła pod kołami” powstały w oparciu o dokumenty publikowane tu na blogu, a przede wszystkim pamiętniczek-wspomnienia z powstania warszawskiego Zofii ze Skrzyneckich Ruszczykowskiej, czyli bratowej i jednocześnie siostry ciotecznej mojej prababci Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej. Matki obu pań były rodzonymi siostrami. Matką Zofii ze Skrzyneckich Ruszczykowskiej była Maria z Gorczyckich, zaś matką Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej i Stanisława Ruszczykowskiego (męża Zofii ze Skrzyneckich) była Stanisława Anna Sabina z Gorczyckich, czyli moja rodzona praprababcia. zaś tekst mogłam napisac dzieki dokumentom, które odziedziczyłam po Ojcu, on zaś po swojej ciotce Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej, do której równiez mówiłam „ciociu”, a która była jedną z wazniejszych osób w moim życiu. Poza tym to ona zaszczepiła we mnie zainteresowanie historią własnej rodziny.

Stolica_09-2015_okladka

legitymacja steni5a

 

Udostępnij na: