Archiwa tagu: Stanisław Kurzyński

Niewygodne fakty o przodkach, czyli jak przeżyć prawdę

W lutowym numerze bezpłatnego magazynu genealogicznego „More Maiorum” ukazał się mój artykuł, w którym piszę o swoich rodzinnych „szokach”. Numer można pobrać tutaj.

Niewygodne fakty o przodkach, czyli jak przeżyć prawdę

W każdej rodzinie są legendy. Powtarzane z ust do ust, przekazywane z pokolenia na pokolenie mówią o tym, że kiedyś nasi przodkowie byli więksi niż my, ważniejsi niż my i bogatsi niż my. Pewnego dnia stajemy przed wyzwaniem – chcemy te legendy udowodnić. I tak zmierzamy się z prawdą.

Przeważnie legendy dotyczą wielkiego majątku, który przepadł skonfiskowany za działalność patriotyczną przez cara Rosji bądź cesarza Prus. Są też takie o szlacheckim pochodzeniu i herbie odebranym za patriotyzm. A także opowieści o zmianie nazwiska poprzez kradzież dokumentów albo, żeby ukryć prawdziwe pochodzenie. Dopóki nie zaczniemy tego sprawdzać – wierzymy w te historie. Tak jak wierzymy, że wszyscy przodkowie zachowywali się godnie. Nikt z nich nie był zwolennikiem Targowicy, każdy antenat w XVIII wieku był w obozie patriotycznym, w XIX wieku wszyscy brali udział w powstaniach narodowych, w XX byli w legionach Piłsudskiego, bili Bolszewika, ratowali Żydów z holocaustu i bohatersko walczyli w powstaniu warszawskim. A potem… zmierzamy się z prawdą.

Pierwszy szok – morderca

Miałam dziesięć lat, gdy na ekrany kin wszedł film „Śmierć prezydenta” ze Zdzisławem Mrożewskim w roli Gabriela Narutowicza. Z rozmów rodzinnych dowiedziałam się, że to film, w którym pokazany jest nasz krewny. Oczywiście miałam nadzieję, że prezydent. Tymczasem okazało się, że tym „naszym” jest morderca Eligiusz Niewiadomski grany przez Marka Walczewskiego. Był mężem stryjecznej siostry mojej praprababci Marii de Tilly, której matka była z domu Gorczycka. Pokrewieństwo wydawało mi się dalekie, ale… zafascynowana nim była jedna z bliskich mi ciotek, która na dodatek od bierzmowania wzięła sobie na jego cześć Eligia. Twierdziła zresztą, że był to przypadek, on sam był nieszczęśliwym człowiekiem, miał zaburzenia itd., Jednak ja z wiekiem odkrywałam straszliwą prawdę. Zamordował. W procesie zeznawał, że najpierw chciał zamordować Piłsudskiego, którego uważał za głównego winowajcę demokratycznego i lewicowego rozkładu toczącego Polskę. Zrezygnował z zamiaru w momencie, w którym przeczytał w gazecie, że Józef Piłsudski zadeklarował, że nie zamierza się ubiegać o urząd Prezydenta RP. Pomysł dokonania zamachu powrócił, gdy prezydentem został Narutowicz. W momencie egzekucji wyraził wolę, by nie przywiązywano go do słupka ani nie zawiązywano mu oczu. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Ginę za Polskę, którą gubi Piłsudski!”. Został rozstrzelany przez pluton egzekucyjny 31 stycznia 1923. Ciotka, która na jego cześć wzięła sobie od bierzmowania Eligia, czyli Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska (również zapalony genealog) pokazywała mi w rodzinnym albumie zdjęcie grobu Niewiadomskiego i zdjęcie słupka, przy którym wykonano egzekucję. Kultu jakim go otaczała nie mogłam zrozumieć, bo czyn wydawał mi się odrażający. Ale potem okazało się, że rodzinne historie to wiele jeszcze mroczniejszych tajemnic.

Drugi szok – tchórz

Mama ciotki Steni – Zofia była z domu Skrzynecka. Jej dziadek Adam Skrzynecki był stryjecznym bratem generała Jana Zygmunta Skrzyneckiego, który brał udział i w Wojnach Napoleońskich i był jednym z dowódców w Powstaniu Listopadowym. Ciotka podkreślała to z dumą. Tymczasem w latach 60-tych ukazała się książka Jerzego Łojka „Szanse powstania listopadowego”, w której o generale Skrzyneckim Łojek napisał, że: „Był po prostu dowódczym antytalentem. Brakowało mu elementarnego wojskowego wykształcenia, inteligencji, orientacji, samokrytycyzmu, odwagi podejmowania decyzji, zaufania do współpracowników. Pożerała go natomiast ambicja, roznosił snobizm. (…) Niedostatki socjalnego pochodzenia starał się gorliwie nadrobić krańcowym, zgoła maniackim obskurantyzmem i wstecznictwem.” Gdy moja Mama z Tatą w jakiejś dyskusji zacytowali podobne fragmenty, Ciotka, która jako księgarz z zawodu i prawdziwy bibliofil znała książkę Łojka, zgrzytnęła zębami i niemal wpadła w szał! Tłumaczyła „przodka”, że z placu boju nie uciekał, że to wszystko nerwy – zupełnie jakby była przy tym, a przecież… urodziła się 80 lat po Powstaniu Listopadowym. Jakże trudne było dla niej przyjęcie do wiadomości, że z badań historyków wynika, że spokrewniony z nią generał nie zachował się tak, jakby sobie tego życzyła.

Trzeci szok – samobójca

Miałam dziewiętnaście lat, gdy odkryłam coś, co ojciec chciał przede mną ukryć. Mianowicie to, że Zbigniew Piekarski brat jego ojca Bronisława Piekarskiego, a mojego dziadka popełnił samobójstwo w Szkole Morskiej w Tczewie. Miał dziewiętnaście lat, kiedy powiesił się w ustępie na ostatnim piętrze szkolnego gmachu. Jak to odkryłam? Najpierw przeczytałam jego listy, a potem w sposób naturalny zadałam ojcu pytanie: co stało się z ich autorem. Odparł, że zmarł na serce. To mi jednak nie pasowało. Przecież do Szkoły Morskiej nikt nie przyjąłby chłopaka z chorym sercem. Zaczęłam drążyć, pytać rodzinę, której członkowie podawali różne wersje z samobójstwem w hipnozie włącznie. Aż wreszcie… pojechałam do Tczewa.

Tam znalazłam jego grób, na którym płakałam tak strasznie, że przechodzący obok ludzie myśleli, iż ktoś mi umarł. Jakże musieli być zdumieni, gdy widzieli na tym grobie datę 1924. Z cmentarza trafiłam na plebanię, gdzie jedna z zakonnic pokazała mi księgę parafialną. Tam znalazłam wpis „śmierć przez powieszenie”. Szlochałam tak przeraźliwie, że roztrzęsiona zakonnica podała mi szklankę wody i krople walerianowe. Na tczewskiej poczcie głównej zamówiłam rozmowę z Warszawą i przez telefon krzyczałam na ojca, że mnie oszukał, bo mam dowody, iż to, co mówiła rodzina o śmierci Zbyszka, to prawda. Ojciec powiedział wtedy, że będzie ze mnie dziennikarz. Po śmierci ojca w rękę wpadła mi koperta z napisem śmierć Zbyszka. Wypadło z niej jego zdjęcie na katafalku, akt zgonu i odpisy zeznań kolegów, z których wynikało, że powiesił się tuż po tym, jak dostał domu wiadomość o żeniaczce brata, czyli mojego dziadka. Podobno dlatego, że też kochał się w mojej babci.

Czwarty szok – antysemita i złodziej

Wspomniana przeze mnie ciotka Stenia z Ruszczykowskich Krosnowska była jedną z najbliższych mi osób. To ona zaraziła mnie genealogią. Była cioteczną siostrą mojego dziadka Bronisława Piekarskiego, gdyż jej ojciec Stanisław Ruszczykowski był rodzonym bratem mojej prababci Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej. Jednocześnie jej matką była Zofia ze Skrzyneckich Ruszczykowska, cioteczna siostra własnego męża, gdyż jej matka Maria z Gorczyckich Skrzynecka była rodzoną siostrą mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej matki i Zofii, która wyszła za Piekarskiego i Stanisława, który ożenił się z panną Skrzynecką. (Wiem, że dla zwykłego śmiertelnika zawiłe, ale przecież nie dla genealoga.) Ciotka Stenia poza dumą z przodka napoleońskiego generała, dumą z krewnego zabójcy prezydenta Narutowicza wielokrotnie chwaliła się dziadkiem Antonim Skrzyneckim pisarzem i dziennikarzem. Niestety, gdy pytałam o to, co pisał jej dziadek odpowiedź brzmiała zawsze tak samo: „Różne powieści”. I żadnej, choć była księgarzem i bibliotekarzem, nigdy mi nie pokazała. Cały swój majątek, na który składały się papiery i jej nadania genealogiczne zapisała mojemu ojcu. Tak więc pewnego dnia i ja stanęłam oko w oko z jej gromadzonymi przez lata papierami. Niestety nie było wśród nich żadnego tekstu, który by wyszedł spod pióra dziadka. Mocno mnie to zastanowiło. Zaczęłam grzebać i… wygrzebałam. Otóż dziadek ciotki – Antoni Skrzynecki był pisarzem antysemickim. Pisał pod pseudonimem Werytus lub Kościesza (to herb matki jego teściowej) takie rzeczy, z których żadna dziś nie nadaje się do publikacji. Wystarczy przeczytać tytuły: „Odżydzona ojczyzna”, „Czem są Żydzi i dokąd zmierzają”, „Wrogowie wiary i ojczyzny”, „Jak się odżydzać. Poradnik dla wszystkich Polaków”, czy „Czerwona jarmułka”.

Ale to nie wszystko! W Polskim Słowniku Biograficznym wyczytałam, że w 1898 roku środowisko literackie i dziennikarskie Warszawy wzburzyła sprawa plagiatu dokonanego przez Skrzyneckiego, który rękopis noweli Stanisława Hłaski pt. „Kobieta – siostra”, znaleziony w redakcji „Wędrowca”, opublikował pod pseudonimem Ignotus w tymże piśmie pod zmienionym tytułem „Homo. Kartka z życia Amerykanki”. Gdy w prasie ukazało się kilka artykułów piętnujących jego postępowanie Skrzynecki wytoczył redakcji „Tygodnika Ilustrowanego” proces o zniesławienie, ale go przegrał.

Przez lata myślałam, że spuścizna Antoniego Skrzyneckiego spłonęła w powstaniu warszawskim w mieszkaniu jego córki na Powiślu. Być może tak się stało. Myślę, jednak, że jego wnuczka, moja ukochana ciocia Stenia nie starała się po wojnie zgromadzić na powrót jego książek ze względu na tematykę, której obawiam się, że mogła się wstydzić. Skrzynecki zmarł w 1923 roku, a więc na 10 lat przed dojściem Hitlera do władzy. Jego wnuczka była żołnierzem Kedywu i po wojnie więźniem Fordonu. Widziała holocaust, do którego doprowadził antysemityzm i myślę, że mogło być jej wstyd za dziadka.

Piąty szok – nie ma herbu

Pradziadek Ludwik Piekarski inżynier-wodociągowiec przed wojną wygłaszał odczyty jako Ludwik Rola-Piekarski. W domu zachował się jego zegarek z herbem Rola, pieczęć lakowa z tymże herbem oraz herbowy talerz cynowy. W to, że Piekarscy są herbu Rola wierzył mój Ojciec, ale… jeszcze za jego życia zaczęły pojawiać się wątpliwości. Przecież ojciec pradziadka, czyli prapradziadek był kowalem. Kowal szlachcicem? Jak to możliwe? Ojciec mówił, że zdarzało się tak, że szlachta w XIX wieku traciła szlachectwo za udział w powstaniach. Gdy po śmierci ojca zaczęłam drążyć temat okazało się, że nawet jeśli moi przodkowie Piekarscy mieli jakiś herb, to musieli go stracić dużo wcześniej niż w wyniku udziału w powstaniach narodowych XIX wieku, gdyż w dziewiętnastowiecznych metrykach pojawia się określenie mieszczanin zarówno w odniesieniu do kowala Michała Piekarskiego (1841-1938) jak i jego ojca Pawła Piekarskiego (1799-1865), który przybył do Warszawy z Wadowic jako syn Piotra. Gdy Paweł bierze w warszawie ślub, a jest to rok 1829, więc przed powstaniem listopadowym, już jest mieszczaninem a nie szlachcicem. Nie miał szans stracić herbu w tym powstaniu.

Moja genealogiczna wiedza urywa się na Piotrze Piekarskim z Wadowic. Może to on był szlachcicem i stracił szlachectwo za udział w Powstaniu Kościuszkowskim? Nie wiem, czy kiedyś uda się to ustalić. Raczej wydaje mi się, że herbu nie było, bo gdyby był, wówczas część rodziny nie twierdziłaby, że brzmi… Leszczyc! Skąd więc się wzięła taka opowieść i pradziadkowy przydomek Rola? Prawdopodobnie pradziadek Ludwik Piekarski, ożeniwszy się z Zofią z Ruszczykowskich herbu Brochwicz nie chciał być z gorszej rodziny niż żona i wymyślił, że też ma herb. Ze wszystkich, którymi pieczętowali się Piekarscy zapewne wziął ten, który mu najbardziej pasował. Inna sprawa, że herb rodziny jego żony potwierdził car, co oznacza, że ojciec jego teścia, a mój prapradziadek Julian Ruszczykowski po prostu kolaborował z okupantem byle tylko zachować szlachectwo.

Szósty szok – nieślubne dzieci, przemoc domowa, wariaci i cudzołóstwo

Gdy kilkanaście lat temu zaczęłam tworzyć drzewo genealogiczne rodziny mojej mamy zwróciłam się o pomoc do jej siostry. Wypisywałam daty urodzenia poszczególnych sióstr babci, datę ślubu i… szok. Najstarsza córka prababci Katarzyny z Czochrów Kurzyńskiej urodziła się przed ślubem rodziców. Jak to możliwe? Ciotka powiedziała, że wtedy, przed wojną, mówiono, że prababcię ktoś zgwałcił, ale… dziś czasy już inne i może mi powiedzieć. Pradziadek wziął za żonę dziewczynę z panieńskim dzieckiem i dał temu dziecko swoje nazwisko. Pewnie dlatego pradziadek miał ciężką rękę i często bił swoją żonę, o czym w rodzinie krążyły legendy.

Po odkryciu w rodzinie samobójcy, kiedy pełna pretensji nagadałam rodzicom, że mnie okłamali ojciec powiedział, że tak w rodzinie bywa. Opowiedział mi też kilka innych historii, które z reguły zamiata się pod dywan, by odeszły w zapomnienie wraz ze śmiercią ich bohaterów, a więc o przodku, który zmarł na kochance na atak serca (a którego dane przemilczę, bo żyjący potomkowie mogą się zdenerwować), ciotecznym bracie swojej matki Erazmie Marii Węgierkiewiczu, który na skutek przeżyć wojennych popadł w obłęd i wszędzie widział szpiegów. Gdy poruszano przy nim, jego zdaniem niebezpieczny temat, kładł palec na ustach i z obłędem w oku rozglądał się dookoła. Zmarł bezdzietnie w latach 60. pochowany na cmentarzu wilanowskim w marynarce wnuka swojej ciotecznej siostry. Grobu nigdy nie znalazłam.

Szok może przeżyć każdy

Pamiętam opowieść znajomego genealoga, który odkrył antenata na liście więźniów Rawicza. Przeżył szok, bo antenat siedział tam za rozbój i gwałt, a rodzina latami opowiadała, że przodek był więziony za udział w jednym z powstań narodowych. Znam kilka historii o odkryciu, że dziadek był nieślubnym dzieckiem albo że pradziadek podpisał volkslistę. Z reguły przeżywamy taki szok, gdy przez lata budujemy sobie mit przodka – bohatera i człowiek bez skazy. I tylko jeden kolega bez skrępowania opowiadał, że jego ojciec przyszedł na świat, bo „babka puszczała się z Niemcami i partyzanci ogolili jej głowę na łyso”. Cóż… wiedzę o tym otrzymał dość wcześnie od rozwiedzionej z ojcem matki, a że sam ojca nie lubił, więc opowiadanie o nim i jego pochodzeniu złych rzeczy przychodziło mu dość łatwo.

Czy jednak warto grzebać dalej, gdy możemy odkryć coś „niefajnego”? Po tych kilkudziesięciu latach szperania w rodzinnej genealogii uspokajam. Warto. Bo przecież tak, jak niestety nie dziedziczymy zasług przodków, tak na szczęście nie dziedziczymy też ich przewinień. Choć zdarzają się tacy, którzy chcą nam wmówić, że jest inaczej. Nie wierzmy im. Sami piszemy swoją historię. Nie ma więc czego się bać. To co odkryjemy w rodzinnej przeszłości i tak już się kiedyś stało. A choć czasem budzi niesmak to czyż nie jest zwyczajnie i po ludzku ciekawe?

Udostępnij na:

Akt urodzenia prapraprababci Anastazji z Kulików Kurzyńskiej

Rodzina mojej najukochańszej babci Konstancji z Kurzyńskich Stecowej to rodzina chłopska. Z rodzinami szlacheckimi jest tak, że ich korzenie to właściwie domena publiczna. Opisane są w herbarzach etc. Stąd dokonane w swoim czasie moje odkrycie o byciu potomkiem Mieszka I. Ja nic z tym nie zrobiłam. To odkrycie pochodzenia od Mieszka I to nie moja zasługa. To zrobili za mnie polscy genealodzy. Z rodzinami chłopskimi jest gorzej. Ich rzadko kto bada. Bo i po co? Dlatego jeszcze niedawno ze strony babci Konstancji znałam tylko pradziadków Stanisława Kurzyńskiego i Katarzynę Czochrę. Ale dzięki portalowi z metrykami lubelskimi poszerzyłam swoją wiedzę o kolejnych przodków.

I tak dowiedziałam się, że pradziadek Stanisław Kurzyński był synem Józefa Kurzyńskiego, który był synem Stanisława i Anastazji z domu Kulik. Oto jej akt urodzenia z dn. 17 marca 1811.

10-anastazja-kulik-urodzenie

10-anastazja-kulik-urodzenie

Udostępnij na:

Akt ślubu prapradziadka Józefa Kurzyńskiego

Rodzina mojej najukochańszej babci Konstancji z Kurzyńskich Stecowej to rodzina chłopska. Z rodzinami szlacheckimi jest tak, że ich korzenie to właściwie domena publiczna. Opisane są w herbarzach etc. Stąd dokonane w swoim czasie moje odkrycie o byciu potomkiem Mieszka I. Ja nic z tym nie zrobiłam. To odkrycie pochodzenia od Mieszka I to nie moja zasługa. To zrobili za mnie polscy genealodzy. Z rodzinami chłopskimi jest gorzej. Ich rzadko kto bada. Bo i po co? Dlatego jeszcze niedawno ze strony babci Konstancji znałam tylko pradziadków Stanisława Kurzyńskiego i Katarzynę Czochrę. Ale dzięki portalowi z metrykami lubelskimi poszerzyłam swoją wiedzę o kolejnych przodków.

I tak dowiedziałam się, że Stanisław Kurzyński był synem Józefa i Agaty z domu Marzec. Oto ich akt ślubu.

slub-jozefa-kurzynskiego-z-agata-z-marcow

Udostępnij na:

Na cmentarzu w Zwierzyńcu cz. 1

Moja rodzina ze strony mamy pochodzi ze Zwierzyńca. Na tamtejszym cmentarzu zachowało się kilka grobów. M.in. grób mojego pradziadka Stanisława i prababci Katarzyny z domu Czochra. leżą w jednym grobie ze swoim wnukiem Jureczkiem Dudzicem. Synem ich córki Wandy i jej męża Stanisława Dudzica. DSC_1685DSC_1684

Udostępnij na:

Z czworaków do własnego domu z ogrodem

To historia miłości mojej babci i dziadka opublikowana w tygodniku „Chwila dla Ciebie”, ale pozbawiona skrótów i ingerencji redakcyjnych.

DSC_5175

Babcia Konstancja z domu Kurzyńska urodziła się w 1898 roku w czworakach w Zwierzyńcu nad Wieprzem w rodzinie chłopskiej. Była podobno najładniejszą z córek mojej prababci Katarzyny Czochry. Prababcia zresztą, zanim wyszła za mąż, miała już jedną córkę. Panieńskim dzieckiem była Anna, bo jak głosiła rodzinna legenda – prababcię ktoś zgwałcił. Czy tak było naprawdę? Nie wiem. Wiem natomiast, że Stanisław Kurzyński, mój pradziadek wziął sobie pannę z dzieckiem i miał z nią kolejne pięcioro dzieci. W tym moją ukochaną babcię Konstancję, zwaną Kocią. Z rodzinnych przekazów wiem, że niezbyt szanował swoja żonę. Miał ciężką rękę zarówno dla niej, jak i dzieci. Żona miała być posłuszna mężowi. Dlatego jak coś pradziadkowi nie pasowało – lał! Obrywało się też dzieciom. Zwłaszcza córkom! Babcia dostała kiedyś lanie za to, że przyniosła do domu jeża. Jako kilkulatka marzyła o własnym zwierzątku. Takim tylko dla siebie. Udało się jej złapać w lesie jeża. Schowała go do pudełka i przyniosła do domu. Niestety w nocy jeż strasznie tupał. To obudziło pradziadka, który odkrywszy zwierzę sprał córkę na kwaśne jabłko za głupie pomysły, a jeża kazał odnieść z powrotem do lasu.
Mieszkali na Roztoczu, a dokładnie w Zwierzyńcu nad Wieprzem. Był to folwark rodu Zamojskich. Tu zwyczaj był taki, że hrabina trzymała do chrztu dzieci „swoich” folwarcznych chłopów. Dlatego została chrzestną matką mojej babci. Dla dzieci organizowała w pałacu ochronkę. Tam uczyła je pisać i czytać. Nauczyła tego również moją babcię. Pradziadek niestety wolał zaglądać do kieliszka. „Na wódkę w domu było zawsze. Na dzieci nigdy!” – Powiedziała mi po latach ciotka, najmłodsza córka babci Konstancji. Dlatego do szkoły babcia chodziła podobno tylko miesiąc. Marzyła jednak o innym życiu.
Rodzina babci była niezwykle biedna. Posagu więc babcia nie miała, ale jako jedna z najładniejszych dziewczyn w Zwierzyńcu miała wielu starających. Wybrała jednego. Niestety wybuchła I wojna światowa i ukochany – legionista Piłsudskiego – zginął w okopach. Konstancja była tak zrozpaczona, że nawet myślała o samobójstwie. Od pomysłu odwiodła ją ukochana siostra Mania. Na szczęście nie odpuszczali też starający się o jej rękę kolejni kawalerowie. Babcia chodziła z nimi na spacery i wysłuchiwała komplementów. Zdecydować się jednak nie umiała. A czas płynął. Miała 25 lat, co wtedy oznaczało staropanieństwo. Jej matka Katarzyna z Czochrów uparcie powtarzała: „Kostuniu, ślepy, garbaty, stary i pijak, ale bierz!” Być może mówiąc to, miała na myśli własne małżeństwo? W końcu ona sama, jako panna z dzieckiem, nie mogła przebierać w kawalerach. Starający się o rękę babci nie odpuszczali. Pewnego razu, gdy była z jednym z nich na spacerze, nadbiegł drugi z rewolwerem w dłoni:
– Jak mnie nie wybierzesz zastrzelę i jego i ciebie i siebie! – wykrzykiwał wymachując bronią.
Tę historię babcia opowiadała mi potem wielokrotnie. Mocno przy tym gestykulując i mówiąc, że wtedy strasznie się bała. Wyrwała jednak rewolwer i wyrzuciła do przydrożnego rowu, a potem uciekła do domu. Kiedyś nawet pokazała mi to miejsce, ale dziś już bym go nie poznała, a spytać nie ma już kogo.
Wśród starających się o jej rękę był pewien sporo od niej straszy, bo o lat 14, i na dodatek mocno łysiejący ogrodnik – Julian Stec. Urodzony w 1886 roku, osierocony w dzieciństwie przez matkę, wychowywany był przez złą macochę. Taką, jak z bajek o „Kopciuszku” czy „Jasiu i Małgosi”. Julian był wykształcony, inteligentny, niezwykle kulturalny, z dobrą pracą, obeznany w świecie, znający języki, no i… bohater wojenny. Nie tylko brał udział w I wojnę światowej, ale jeszcze zgłosił się na ochotnika na wojnę polsko-radziecką w 1920 roku. Był w 22 pułku podkarpackich strzelców konnych w stopniu plutonowego. Brał udział w ofensywie znad Wieprza. Ranny w nogę pod Chodorowem został odznaczony przez marszałka Józefa Piłsudskiego. Babcia jednak nie chciała na męża łysego. Nie tak wyobrażała sobie tego jedynego, z którym ma spędzić resztę życia. Ten mężczyzna wydawał jej się po prostu nieładny. Wargi miał tłuste, włosów prawie wcale i jeszcze jak patrzył na nią, to tak, jakby wzrokiem pożerał. Umówiła się na randkę z rudym młodzieńcem z Poznania. Podczas spaceru usłyszała:
– Panno Konstancjo! Pani z tym chodziła na spacerki, z tamtym chodziła i za żadnego pani nie wyszła…
O! To Konstancję doprowadziło do szału! Dlatego konkurent od razu dostał reprymendę:
– A co mi tu pan będzie wypominał starających się? Za pana też nie wyjdę! – Odpowiedziała babcia i zostawiwszy osłupiałego Poznaniaka na środku drogi, pobiegła do żony ciotecznego brata. Mocno zdenerwowana decyzję podjęła natychmiast. Do domu kuzynostwa wpadła jak po ogień wołając od progu:
– Korzeniowska! Biegnijcie po łysego ogrodnika.
Żona kuzyna pobiegła i po chwili wróciła z moim dziadkiem.
– Panie Stec – powiedziała babcia. – Zdecydowałam się wyjść za pana. Ślub możemy brać natychmiast.
– Bardzom kontent panno Konstancjo, ale nie mam odpowiedniego ubrania – odparł mocno zaskoczony dziadek.
– Ja za pana mogę wyjść tak, jak pan stoi.
No i pobrali się. Ślub był w zwierzynieckiem kościele na wyspie, tym ufundowanym przez Marysieńkę Sobieską. Najpierw małżonkowie zamieszkali w Zwierzyńcu. Tam na świat przyszła czwórka ich dzieci. W kolejności: Stefan, Zosia, Halina (moja mama) i najmłodsza Danusia. W rok po ślubie, z okazji urodzenia pierworodnego syna Stefana, babcia dostała od męża ostatni prezent. Zachwycony dzieckiem i wdzięczny za obdarzenie potomkiem Julian, rzucił jej na łóżko belę najdroższego materiału. Sukno miało zjadliwie zielony kolor. Babcia poznała, że Julian, choć z tak dobrej rodziny i taki wykształcony, gustu nie ma za grosz! Dlatego na widok kilkunastu metrów niezwykle drogiego, ale brzydkiego materiału, niemiłosiernie się skrzywiła. Dziadek to spostrzegł i to przesądziło sprawę. Od tej pory dawał żonie już tylko pieniądze. Rozpieszczał ją zresztą strasznie, nie żałując na kapelusze, rękawiczki, biżuterię i podróże.
Niestety w Zwierzyńcu gęb do jedzenia było więcej, niż członków rodziny założonej przez Juliana Steca. Do jego zwierzynieckiego domu codziennie schodzili się krewni żony na darmowe żarcie i obowiązkowo wódkę. Gdy pewnego razu po raz siódmy w tygodniu Konstancja zobaczyła za drzwiami podpitego ojca domagającego się wódki – zaprotestowała. Stanisław Kurzyński ręki na własną córkę, która jest już cudzą żoną, podnieść nie śmiał, więc zaproponował zięciowi:
– Lej babę! Co to znaczy, że pić zabrania?!
To nie spodobało się dziadkowi, który od tej pory zaczął myśleć o wyprowadzce ze Zwierzyńca. Wykształcony w szkole przy przedsiębiorstwie ogrodniczym Jana Krystiana Ulricha w Warszawie, a potem w szkole ogrodniczej na Krymie, miał dobrą pracę ogrodnika kolejowego. Ponieważ zaczął powstawać wielki węzeł kolejowy we Włodawie i Chełmie, więc na początku lat 30-tych pojawiła się okazja wyprowadzki ze Zwierzyńca i zarabiania już tylko na swoją rodzinę. Dziadek dostał propozycję objęcia posady ogrodnika kolejowego w Chełmie. Zabrał żonę z dziećmi, i tak w 1934 roku wszyscy wylądowali w wielkim domu przy Rampie Brzeskiej. Babcia Konstancja z ubogiej dziewczyny z czworaków stała się panią wielkiego domu z ogrodem. Dziadek miał i pomocników do pracy w ogrodzie, a także stać go było na zatrudnienie baby do pomocy przy praniu i gotowaniu. Babcia zaczęła chodzić do krawcowych i fryzjerów, a także… odkryła kino. Wprawdzie zanim wyprowadziła się do Chełma, parę razy widziała film, gdy objazdowe kino przyjechało do Zwierzyńca, ale to nie to samo. W Chełmie Konstancja bywała na niemal wszystkich premierach. Niektóre filmy o miłości oglądała wiele razy – np. „Gehennę”. Dzięki temu wiedziała wszystko o Jadwidze Smosarskiej, Toli Mankiewiczównie czy Aleksandrze Żabczyńskim. Gdy na przełomie lat 70-tych i 80-tych siadała ze mną przed telewizorem, by oglądać w niedzielę cykl „W starym kinie” opowiadała anegdoty o aktorach, rywalizując o moją uwagę z samym Stanisławem Janickim.
Dziadek był filut i żartowniś. Miał ogromne poczucie humoru. Wszyscy opowiadali, że często się z babcią przekomarzał. Uwielbiał ją drażnić i z nią się droczyć. Bywało, że chcąc wzbudzić zazdrość wsadzał pod poduszkę zdjęcie nagich Murzynek, które wyciął z prenumerowanego „National geographic”. (Babcia i tak nie znała angielskiego). Gdy żona go zdenerwowała, wyciągał zdjęcie spod poduszki i mrugając filuternie okiem, śpiewał:
„wyświetlają filma niczem to Afryka
chodzą tam kobity całkiem bez stanika.”
Babcia z reguły pukała się w czoło. Była bardzo zasadnicza i pamiętliwa. Co rano budziła dziadka słowami:
– Julek wstań i chodź zapiąć mi stanik.
Dziadek wstawał. Ale zanim stanik zapiął, to tu pogłaskał, a tam popieścił i pocałował. Pewnego dnia z tym wstawaniem bardzo się ociągał. Babcia powtórzyła prośbę trzy razy. Po trzecim bezskutecznie wypowiedzianym słowie „wstań”, sięgnęła po przybory do szycia. Jednym ruchem rozcięła stanik z przodu i tam zamontowała zapięcie, które z tyłu wycięła, a miejsce po nim zaszyła. Ku rozpaczy dziadka Julka już nigdy więcej nie poprosiła go o zapięcie stanika, bo wszystkie biustonosze tak poprzerabiała, by samej móc je zapinać.
Dziadkowie przeżyli razem ponad 30 lat. Julian przeszedł na emeryturę. Związany z przedwojennym PPS-em Józefa Piłsudskiego przeżył wielkie rozczarowanie PRL-owską rzeczywistością. Rozczarowania się zresztą spodziewał. W końcu walczył z sowietami w 1920 roku, widział 17 września 1939 w Chełmie, kiedy to wraz z całą rodzina musiał chować się do lasu. Słyszał opowieści o wymianie honorów między dowództwem niemieckim a radzieckim. W końcu przez kilka dni w 1939 roku Chełm był we władaniu ZSRR. Dopiero potem nastała tu okupacja niemiecka. Gdy 22 lipca 1944 do Chełma wkraczały wojska radzieckie dziadek rzucił krótko: „jeden skurwysyn wyszedł, drugi przyszedł.” Połączenie ukochanego PPS z PPR i utworzenie PZPR uznał za zdradę tego, o co walczył, jako żołnierz Piłsudskiego. Legitymację PPS wyrzucił. Zostawiając sobie tylko humor. Chorował na serce, ale zawsze mówił, że choroby to nie powód, by nie żartować. Wnukom zawsze proponował na deser tajemnicze „czombarambi w kolorach”.
Pewnego razu kazał babci biec po lekarza, bo, jak oznajmił – umiera. Była niedziela. Zdenerwowana babcia zbiegła pół miasta, ale lekarza nie znalazła. Zrozpaczona wróciła do domu. Dziadek czuł się już lepiej i na jej tłumaczenie, że lekarza nigdzie nie było powiedział machając lekceważąco ręką:
– Już nie ważne. Ważne, że się trochę przeszłaś!
To zdanie funkcjonuje u mnie w rodzinie do dziś. Ja też tak sobie mówię, gdy wyjdę coś załatwiać i nic mi się nie uda. Myślę też wtedy o dziadku, którego nigdy nie poznałam. Julian Stec umarł w 1960 roku. Pewnego dnia do późnego wieczora grał z Konstancją w karty i szczypał ją w tyłek. A wykorzystując momenty nieuwagi oszukiwał, by wygrać. Babcia śmiała się, ale i kłóciła z nim, że taki stary i głupi. Rano obudziła się, ale leżący w łóżku obok mąż nie wstawał. Okazało się, że zmarł we śnie. Wtedy babcia wyrzuciła karty do pieca. Przez wiele lat nie brała do rąk żadnej talii. Dopiero, gdy ja przyszłam na świat, nauczyła mnie wszystkich karcianych gier.
Czy dziadek jej się podobał, czy pożądała go, czy pragnęła, tak, jak on jej? W latach 60-tych moja mama Halina ze Steców Piekarska, już jako mężatka, przyjechała do Chełma do babci i spostrzegła na ścianie babciny portrecik. Znała go z dzieciństwa, ale teraz spojrzała nań zupełnie inaczej. Był to portrecik namalowany czarnym tuszem, na karteczce wielkości pocztówki, z wydrukowanym adresem i nazwiskiem artysty, które brzmiało: „Wacław Chodkowski”. Przez lata to nazwisko mamie nic nie mówiło, ale gdy wyszła za mąż za mojego ojca Macieja Piekarskiego okazało się, że ten warszawski malarz urodzony w Kozienicach, to szwagier mojej prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej, czyli babci mojego ojca, a matki jego matki. Chodkowski był mężem jej rodzonej siostry Heleny z Przybytkowskich. Należał do mężczyzn, o których się mówi, że żadnej kobiecie nie przepuści. Jak głosiła stugębna plotka żonę zdradzał notorycznie, a miał tak wielkie powodzenie u kobiet, że podniósł znacznie populację Saskiej Kępy.
– Skąd mama to ma? – wykrzyknęła moja mama, odkrywając na nowo znany od zawsze portrecik. – Toż to malował Maćka cioteczny dziadek!
I babcia opowiedziała, że w 1929 roku dziadek Julek zabrał ją do Poznania na Powszechną Wystawę Krajową. Tam zobaczyła na ulicy niezwykle przystojnego mężczyznę, który stał i malował na zamówienie przechodniom portreciki. Zrobił na niej tak wielkie wrażenie swoją urodą, że codziennie chodziła go oglądać. Wzdychając przy tym z żalu, że jej mąż jest taki mało atrakcyjny. Obserwowała więc pięknego malarza ze stolicy i wyobrażała sobie, że to on jest na miejscu dziadka. Biedny dziadek, niczego nie świadom, zaproponował babci, że skoro codziennie patrzy, jak malraz maluje portreciki, to on wspaniałomyślnie ufunduje jej taki portrecik. Babcia przyjęła prezent, bo głupio jej było powiedzieć, wpatrzonemu w nią mężowi, że na portreciku wcale jej nie zależy. Że tak naprawdę wielkie wrażenie zrobiła na niej uroda innego mężczyzny.
Spytałam kiedyś babcię, czy kochała dziadka. Odpowiedziała, że na pewno tak. Że wie to dziś, gdy tak bardzo jej go brakuje. Dodała jednak, że chyba nie była to taka miłość, jaką sobie wyobrażała mając naście lat. Często jednak opowiadała o jego powiedzonkach, żartach i wygłupach. Przechowała też jego książeczkę wojskową, w której odnotowano jego udział zarówno w I wojnie światowej, jak i w polsko-bolszewickiej. Zachowała też notes ogrodniczy, w którym notował przepisy na sałatki, metody walki ze szkodnikami i łacińskie nazwy roślin.
Nigdy też nie wspomniała ukochanego, który zginął w okopach I-szej wojny światowej w Legionach Piłsudskiego. Dlatego po latach nikt z rodziny nie wie, jak miał na imię, a wielu dopiero ode mnie dowiedziało się, że w ogóle kiedyś istniał. Chyba naprawdę dziadek zastąpił go w sercu babci.

stecowiekonstancja1

stceowie nad morzem konstancja i mania kurzynskie skanuj0002 skanuj0030stanis+éaw i Katarzyna kurzynscy julian stec w ogrodzie

Udostępnij na:

O Konstancji co łysego ogrodnika chciała

W najnowszym numerze tygodnika „Chwila dla Ciebie” jest mój tekst o babci Konstancji. Trochę okrojony i na skutek drobnych poprawek redakcyjnych nastąpiły w nim niestety drobne przekłamania historyczne, ale mimo wszystko zapraszam do lektury.

chdc

DSC_5175

Udostępnij na: