Archiwa tagu: artykuł

„Odkrywanie własnych korzeni”, czyli artykuł na XXV-lecie Warszawskiego Towarzystwa Genealogicznego

Odkrywanie własnych korzeni

Dla mnie genealogia to nauka o tym kim jesteśmy przez pryzmat zdobywania informacji o tym skąd przychodzimy. Genealogią własnej rodziny zajmuję się właściwie od dziecka. Teraz doszło zajmowanie się rodzinami byłego i nieżyjącego już męża oraz obecnego małżonka. Odkrywam niesamowite historie, a te zawsze skłaniają do różnych refleksji.

Poznawanie historii rodzinnych pozwoliło mi przede wszystkim zrozumieć jak złożona jest historia każdego człowieka i jak wiele czynników wpływa na to, że mamy taką a nie inną osobowość. Im dłużej w tym siedzę, tym bardziej widzę, co mam po kim. Natomiast stwierdziłam, że im dalej w las tym więcej drzew i żeby zgłębić to co zaczęłam nie starczy mi życia. Pewne jest, że takie zajęcie rozwija pamięć. Gdy jakiś czas temu na konfirmacji kuzynki rozmawiałam z jednym dalekim krewnym i z głowy rzucałam nazwiskami przodków, kto z kim jakie miał dzieci itd., to on oczy wytrzeszczył i spytał, jak ja to pamiętam. Stwierdziłam, że nie wiem jak, ale… pamiętam. Kiedyś bym nie pamiętała, jednak lata praktyki, czyli grzebania w tym drzewie zrobiły swoje. Sporą część drzewa, i to z gałęziami na boki, jestem w stanie otworzyć z głowy. A to tylko pokazuje, że to świetne ćwiczenie pamięci.

W 2013 roku zdecydowałam się uruchomić własny genealogiczny portal. Dałam mu adres: piekarscy.com.pl i… popłynęłam. Wszystko dlatego, że założyłam, że codziennie będzie na nim nowy wpis. To zmusza do rzucania wszystkiego i raz na jakiś czas zajmowania się tylko i wyłącznie genealogią. Ale przynosi też konkretne owoce. Jakie?

Wędrówki, czyli spacer śladami przodków

Na przykład odbyłam kilka fascynujących wycieczek. Najpierw po różnych cmentarzach. Początkowo szłam śladami przodków, ale potem także krewnych i powinowatych. I tak obeszłam wszystkie warszawskie cmentarze. Chodziło nie tylko o sfotografowanie nagrobków, ale i znalezienie tych, których wcześniej nie znałam. Odbyłam więc kilkanaście spacerów po Powązkach, Bródnie, Woli, Sadybie, a także cmentarzach luterańskim czy kalwińskim. Dzięki informacjom na pomnikach poszerzyłam swoją wiedzę.

Odbyłam też kilka podróży po Polsce śladami rodzinnych pamiętników. Między innymi pojechałam do Kalisza, gdzie Leon Nieszkowski, stryj mojej cztery razy prababki Joanny Nieszkowskiej, był w XIX wieku prezydentem, a z jego córką Pauliną tańczył Fryderyk Chopin, co sam opisał w jednym z listów do swojego przyjaciela Tytusa Wojciechowskiego. Podróż była jedną z bardziej wzruszających. Nawet nie dlatego, że znalazłam jego grób na miejscowym cmentarzu, ale powędrowałam po mieście śladami pamiętnika rodzonej siostry mojej praprababki – Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Była to osoba niezwykle wrażliwa, a jej pamiętnik wielokrotnie bardzo mnie wzruszył. W czasie kaliskiej podróży najpierw odwiedziłam Kościół pod wezwaniem Świętego Józefa, czyli bazylikę mniejszą. Wszystko dlatego, że Jadwiga pisała: „Modląc się u św. Józefa na Mszy za Leonka, podniosłam oczy i przez chwilę wydawało mi się, że go widzę, tego mojego syna biednego, zdala od swoich i kraju.” Leon był jej synem i wtedy, gdy Jadwiga była w kościele wiedziała o nim tylko tyle, że gdzieś tam bierze udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Pisała też: „Byłam w Kaliszu podczas odpustu św. Józefa, wyspowiadałam się, pomodliłam za wszystkie moje dzieci i z takim żalem, taką tęsknotą żegnałam wychodząc cudowny obraz św. Józefa, z myślą, że pewno więcej go nie zobaczę. Ileż tam opieki tego świętego doznałam. Ile tam razem z ukochanym mężem gorąco się modliłam za nasze dzieci. Teraz jeździłam, aby podziękować za łaskę doznaną, że kiedy Wandzia, wnuczka, ciężko chorowała i spodziewana była operacja, przyrzekłam sobie rok pościć środy do św. Józefa i Pan Bóg za przyczyną tego świętego raczył mnie wysłuchać. Gorączka spadła i niebezpieczeństwo minęło. Odpust w Kaliszu ośmiodniowy przypada na opiekę św. Józefa w trzecią niedzielę Wielkiej Nocy. Raz w młodych latach pamiętam jak na 19 marca zjechały się siostry mego Ojca do Kalisza Chrzanowska i Rudnicka, a później z moim Ojcem pojechały do nas. Wiele osób przyjeżdżało z Poznańskiego, teraz coraz mniej widzimy osób z inteligencji na tym odpuście, czyżby tak wiara zaniknąć miała w tego cudownego świętego, o którym św. Teresa pisze „nie pamiętamy, bym go o cobądź w święto Jego nadaremnie błagała.”

To z kolei skłaniało do refleksji jak kiedyś byliśmy religijni, a jak dziś mało w nas tej religijności. W Kaliszu zajrzałam też do budynku Rady Miasta, bo jak to dalej w pamiętniku pisała Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska: Niedawno byłam w Kaliszu. Wszystko przypominało mi męża na każdym kroku, tego ukochanego i niezapomnianego nigdy w mym sercu człowieka. W parku spotykałam ciągle jego kolegów, w gmachu (obecnie starostwa) jak byłam i widziałam te pokoje i schody, po których 40 lat chodził, zdawało mi się, że mi serce pęknie.”

Odwiedziłam też dom, w którym mieszkała autorka pamiętnika, a na którym teraz jest tabliczka, że jest do rozbiórki. To był najbardziej wzruszający moment, bo w pamiętniku napisała: „Dla mnie Kalisz ma tyle wspomnień, że każda bytność wiele nerwów kosztuje. Czasem jak widzę w ruinach odkryte ściany pokoi, gdzie kiedyś z mężem mieszkałam, nie mogę oczu oderwać, czuję po prostu ból fizyczny w sercu, a pomimo tego patrzę i pastwię się sama nad sobą, bo mam wrażenie, że tam są mego męża myśli, słowa, a może i dusza, za którą tęsknię. Koło drugiego mieszkania, gdzie mieszkaliśmy lat 20 oboje i wychowali nasze dzieci, również przejść obojętnie nie jestem w stanie. Czasem, jak nikogo nie ma, wejdę od strony podwórza i patrzę na ogród, na drzewa sadzone ręką mego męża. Patrzę na okna, schody, a wtedy kiedy zdaję sobie sprawę, że tam w pokoju, poza tymi drzwiami dawniej były najbliższe memu sercu osoby, a dziś tylko obcy ludzie, tłumię łkanie i uciekam, by ukryć łzy cisnące się do oczu.”

Chodząc śladami pamiętnika Jadwigi myślałam o tym, że dziś wychodzimy za mąż z miłości, a często rozwodzimy się z nienawiścią. Zaś autorka pamiętnika wyszła za mąż z rozsądku, a tęsknota za zmarłym mężem, którego musiała zostawić na cmentarzu w Sumach na Ukrainie uciekając przed bolszewicką nawałą pokazuje, że jednak go pokochała.

Film, czyli co mogłam pokazać

Nakręciłam też film o Warszawie mojego prapradziadka Michała Franciszka Piekarskiego. Zatytułowałam go „Sto lat w Warszawie”, gdyż prapradziadek żył dokładnie lat 97, czyli prawie sto. W rodzinnych dokumentach zachował się opis jego życia i to w dwóch wersjach, a ponieważ podane tam były różne adresy, nazwiska i fakty, więc przespacerowałam się po Warszawie wyobrażając ją sobie taką, jaką on widział ją wtedy, kiedy żył, czyli w latach 1841-1938. Potem wzięłam ze sobą telewizyjną kamerę, bo jeszcze wtedy pracowałam w TVP. Przecież to za jego czasów upowszechniono fotografię, kolej, powstały tramwaje elektryczne, prąd, pralka, telefon, lodówka, radio, a nawet telewizja. W filmie pokazałam wszystkie miejsca, które się z nim wiązały zaczynając od ulicy, na której się urodził i wychował, czyli Koźlej poprzez rynek Nowego Miasta, gdyż jak opisał 15 sierpnia 1850 roku staliśmy się ofiarą ognia, który powstał w fabryce Braci Evans przy ulicy Świętojerskiej, sąsiadującej z posesją Haselberga, od 2-go podwórza, budynek cały był drewniany, prędko więc uległ spaleniu, tak że niewiele można było uratować z mienia i pracowni. Noc przepędziliśmy na placyku pod kościołem S.S. Sakramentek na Nowem Mieście. Lokalu tymczasowo użyczył rodzicom Jakób Przewoziński, majster murarski zamieszkały na Nowem Mieście z pracowni kowalskiej Franciszek Schilling, mój chrzestny ojciec.” Pokazałam też miejsce gdzie zamieszkał potem i gdzie jego ojciec miał warsztat kowalski – ulica Podwale, gdzie chodził do szkoły, czyli teren dziś należący do klasztoru O.O. Dominikanów, a także kościół Wizytek gdzie brał ślub, miejsce gdzie pobudował kamienicę, czyli okolice dzisiejszych Złotych Tarasów, a wreszcie jego grób. Film był okazją do opowiedzenia jak wyglądał pogrzeb w czasach stanu wojennego po powstaniu styczniowym, czemu po śmierci żony mógł ożenić się z jej rodzoną siostrą i jak wyglądała nauka w szkole w XIX wieku.

Spacery bez celu, czyli co przede mną

Przede mną podróże śladami pamiętnika Jadwigi Gorczyckiej po innych miejscach niż Kalisz. A także wędrówka śladami pamiętnika z powstania warszawskiego Zofii ze Skrzyneckich Ruszczykowskiej, czyli siostrzenicy mojej praprababci i jednocześnie jej synowej, bo przecież tak to kiedyś było, że cioteczne rodzeństwo żeniło się między sobą. Chciałabym też odwiedzić miejsca opisane w wielu listach moich przodków. Wiem jedno: mieszkam na Saskiej Kępie i codziennie chodzę śladami moich saskokępskich przodków, a jest ich trochę. W genealogicznych poszukiwaniach tych gałęzi dotarłam do początków XIX wieku. Wiem, że moja praprapraprababcia Eufrozyna Jops potomkini holenderskich osadników, którzy w okresie kontrreformacji przybyli na ziemie polskie miała kilkanaścioro dzieci. Jej córka Karolina z Szenków Neumann zmarła podczas porodu i to po niej mam swoje drugie imię przekazywane z pokolenia na pokolenie jako drugie. Jej córka – moja praprababcia Anna z Neumanów Przybytkowska nadała swojej córce, a mojej prababci Leokadii z Przybytkowskich Adamskiej imię Karolina jako drugie, by nie powtórzyła losu swojej imienniczki i przy porodzie nie zmarła. Potem moja prababcia dała swojej córce Janinie z Adamskich Piekarskiej imię Karolina znów jako drugie. I tak to się ciągnie. Jestem Małgorzata, a Karolina mam na drugie, by zgodnie z życzeniem prababci długo żyć. Ale nie tylko o imię tu chodzi. Jopsowie, Neumannowie oraz skoligaceni z nimi Wolframowie i Szenkowie posiadali pół Saskiej Kępy (jeśli nie całą). Świadomość, że tak jest daje mi silne poczucie bycia tu, gdzie mieszkam naprawdę u siebie. Nie tylko dlatego, że mieszkam w domu wybudowanym przez prababcię Leokadię Karolinę z Przybytkowskich Adamską i to tuż obok domu jej matki Anny z Neumannow Przybytkowskiej, gdzie urodziła się moja prababcia, ale też i jej córka – moja babcia Janina z Adamskich Piekarska. Po prostu, ilekroć przemierzam ciasne uliczki tylekroć towarzyszy mi uczucie, że cienie przodków snują się za mną. Wynika to z powtarzanych przez epoki i przekazywanych z pokolenia na pokolenie legend, ale też i listów, które zostały w rodzinnych zbiorach, a w których Kępa została opisana. To dlatego ilekroć siedzę w Parku Skaryszewskim na Jeziorkiem Kamionkowskim na piwie tylekroć myślę o prapradziadku Władysławie Przybytkowskim, który podobno po piwku (lub czymś mocniejszym) wchodził do jeziorka i przepływał je wpław, by dostać się do domu rodziców stojącego w miejscu dzisiejszej fabryki Wedla. Podobno praprababcia Anna z Neumannów Przybytkowska stawała wtedy na brzegu i złorzecząc mu krzyczała, że narobił jej dzieci i zaraz uczyni wdową i żeby natychmiast wracał. A on wracał, gdyż zmarł dopiero w 1933 roku, gdy wszystkie jego dzieci były już dorosłe i obdarzyły go wnukami. Jako katolik spoczął na cmentarzu Bródnowskim. Jego żona jako ewangeliczka na cmentarzu luterańskim, a dzieci na wielu różnych cmentarzach.

Literatura, czyli co znalazło się w książkach

Jako dziecko rysowałam z tatą drzewo, bawiliśmy się spisami mieszkańców Warszawy i odszukiwaliśmy „naszych” w tych spisach. Tak wyglądały moje genealogiczne „zabawy” w dzieciństwie. Jednak te „zabawy” w dorosłym życiu zaowocowały sporo liczbą tak zwanych przedsięwzięć artystyczno-literackich. Już jako nastolatka zainteresowałam się listami przodków. Dzięki temu powstała potem książka „Dziewiętnastoletni marynarz”, która właściwie zapoczątkowała to, co teraz urosło do rozmiarów portalu, bo dokumenty związane z książką były pierwszymi, które skanowałam. Najpierw jednak przez 19 lat gromadziłam wiedzę potrzebną do napisania, a w końcu wydania książki „Dziewiętnastoletni marynarz”, której osią są listy Zbigniewa Piekarskiego, czyli brata mojego dziadka, pisane do rodziców ze szkoły morskiej w Tczewie. W książce zmierzyłam się z rodzinną tajemnicą jaką była samobójcza śmierć autora listów. Uznałam jednak, że niewydawanie tego drukiem to zgoda na umieranie historii. Jeśli ktoś uważa, że ona powinna umrzeć – niech takich rzeczy nie wydaje. Ja jednak uważam, że historia w znaczeniu przeszłość jest częścią naszego wspólnego życia. A taka „niefajna”, taka mroczna i niezbyt poprawna pokazuje, że ludzie zawsze przeżywali tragedie. Gdy odkryłam listy tegoż brata mojego dziadka ze Szkoły Morskiej w Tczewie miałam 19 lat, a więc dokładnie tyle ile on. Byłam tuż po maturze, nie dostałam się na studia i podjęłam prace w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Po dwóch miesiącach pracy w słabo ogrzewanym BUW-ie rozchorowałam się i leżąc z temperaturą w pościeli przypomniało mi się, że na półce u ojca widziałam książkę „Znaczy Kapitan” Karola Olgierda Borchardta. Koleżanka z pracy polecała mi ją kiedyś, jako rewelacyjną lekturę na chorobę z gorączką, kaszlem i katarem do pasa. Pobiegłam do obszernej, ojcowskiej biblioteki. Gdy wieczorem Tata wrócił do domu, a ja z wypiekami czytałam opowieść o Mamercie Stankiewiczu, rozpoczęliśmy rozmowę. Usłyszałam wtedy, że na „Lwowie” pływali Czesiek i Zbyszek – stryjowie mojego ojca. Po młodszym – Zbyszku zostały piękne listy. Pochłonęłam je w godzinę. Czytałam potem znajomym przez telefon. Wszyscy się zachwycali i mówili, że musiał to być fajny gość. Pozostało tylko pytanie: Co się z nim stało?! Wiedziałam, że ślad urywa się przed wojną, bo w innym przypadku opisałby go Tata w swojej książce „Tak zapamiętałem” wydanych przez PIW w 1979 roku wspomnieniach z czasów wojny. I tak po nitce do kłębka odkryłam rodzinną tajemnicę z nieszczęśliwą miłością i samobójstwem w tle. Gdy książka wyszła, kilka starych ciotek się wściekło, że wyprałam rodzinne brudy, ale dziś… nikogo to nie gorszy. Zgorszone ciotki zmarły i swoje święte oburzenie zabrały do grobu, a ich potomkowie są zachwyceni, że poznali tę historię, w której brat dziadka odbiera sobie życie, bo kocha się w mojej babci, a jego rodzony brat prowadzi ją do ołtarza.

Listy Zbyszka, o którym do dziś nie umiem pisać, ani myśleć „dziadek”, bo ciężko tak nazywać dziewiętnastoletniego chłopca, zapoczątkowały u mnie pragnienie dzielenia się rodzinnymi historiami z innymi. Wszystko dlatego, że spotkały się z żywą reakcją czytelników, a nawet odezwał się do mnie ktoś, kto podzielił się zachowanymi w swoich archiwach rodzinnych wspomnieniami z tego okresu opisującymi samobójstwo mojego przodka.

Ale „Dziewiętnastoletni marynarz” to nie jedyna moja książka, która wyrosła z genealogicznych poszukiwań i zainteresowań.

W 2015 roku opublikowałam książkę zatytułowaną: „Czucie i Wiara, czyli warszawskie duchy” będącą zbiorem opowiadań, w których pomieszałam prawdę z fikcją. Książka to 18 opowiadań kryminalnych ze zjawiskami paranormalnymi o poszczególnych dzielnicach Warszawy. Oto jest sobie biuro detektywistyczno-historyczne, prowadzone przez ojca i syna, czyli panów Krosnowskich (nazwisko wzięłam zresztą ze swojej rodziny), które rozwiązuje zagadki kryminalno-historyczno-paranormalne. Znajomi nazwali to „warszawskim archiwum X”. W książce znalazło się sporo historii zaczerpniętych z moich genealogicznych badań. Na przykład w rozdziale poświęconym Pradze Południe jest historia z Leonidem Piaseckim, którą wzięłam z odkrycia jego dwóch listów do mojej prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej. Widziałam je od zawsze, ale zawsze tez myślałam, że są pisane w jakimś obcym języku. Nagle się w nie zagłębiłam. Koperta, w której były nosiła tytuł: „Leonid Piasecki – junkier kijowskiej roty”. W środku była fotografia młodego, przystojnego człowieka ze zgrabnym krótkim wąsem. Miał niezwykle szlachetne rysy twarzy, wskazujące ambitnego i pełnego nadziei na lepsze jutro młodzieńca. Tym razem odczytałam listy. Treść była napisana łacińskim alfabetem, ale tak, jak Rosjanie zapisują rosyjski. Były więc to kompletnie pomieszane języki. Z treści pocztówki i listu wynikało, że kiedy pradziadek Antoni Adamski nie dawał znaku życia, w prababci zakochał się nadawca tych listów Leonid Piasecki – żołnierz carskiej armii. Musiał szaleńczo ją kochać pisał bowiem: „Twój głos brzmi w moich uszach, obraz twój zawsze przede mną. Straszny dla mnie czas. Tak przykro (w oryg. pchikro) nie było nigdy. (…) Kochana, złota Karolciu co ze mną będzie? Łzy u mnie na oczach. To co dałaś mi przeczytać na karteczce przed odjazdem pociągu nie daje mi spokoju. Rozpacz mnie ogarnia. Nie mogę sobie znaleźć miejsca w wagonie (…) Napisze więcej z Kijowa. Napisz mi, czy zrozumiałaś coś z listu?”. Czyli autor zdawał sobie sprawę z tego, że trudno będzie odczytać jego słowa. W następnym liście pisze: „Wstyd mi, że nie umiem dobrze pisać po polsku.” Myślałam, że skoro mu wstyd, to musiał być Polakiem, ale być może trochę zrusyfikowanym. Dziś domyślam się, że to zapewne był syn Piaseckiego, który ożenił się Heleną – córką Marii z Szenków Żernoklejewowej, a więc daleki kuzyn prababci, której babka też była z domu Szenk. List był rozpaczliwy. Leonid pisał: „Moja droga jakbyś wiedziała co ze mną dzieje się (w oryg. deeche). Zostały się jedno wspomnienie o Kempę, no w myślach i sercu jedna tylko ty. Niedobrze jest mi tak daleko od ciebie, tak smutno (…) Dobrze jest mi tylko w nocy, kiedy nikt nie widzi mojej rozpaczy i łzy mogą same płynąć. Każdego dnia patrzę na Twoją fotografię, przyciskam do serca i czuję, że jesteś mi bliska. Tak mi jest niedobrze, jak nie było nigdy. Nie opiszę na papierze wszystkiego, co w sercu. Jedno mnie pociesza, że zobaczymy się. Nie na zawsze mnie wysłali tak daleko od Ciebie. Nie zapomnij moja złota Karolciu, że gdzieś daleko jest Twój Lenia, który cię kocha aż po sam grób. (…) Boję się co będzie, żeby prędzej się zobaczyć i złączyć w jedną radość i jedną rozpacz. Proszę cię moja kochana nie rozpaczaj, nie płacz, nie marnuj się. Modlę się do Boga by pomógł nam i by nas złączył. Oh! Nie mogę więcej o tym pisać. Módl się za mnie, a ja modlę się (w oryg. modleche) za Ciebie. Bóg nam pomoże. (…) Chciałem jedno napisać, ale boję się. Nie gniewaj się. Przyjadę. Powiem. Pocałuj Janinkę ode mnie.” Janinka to Janina z Adamskich Piekarska, czyli moja babcia. Na końcu listu były jedyne słowa napisane cyrylicą, czyli jego kijowski adres: „КіевъКіевскоевоенноеучилище. Юнкеру1ротыЛеониду JосифовичуПясецкому”. Pewnego dnia wpisałam je cyrylicą w wyszukiwarkę i… dokonałam wielkiego odkrycia.

Do tej pory byłam przekonana, że Piasecki musiał zginąć albo w czasie I-szej wojny światowej albo w czasie rewolucji październikowej, gdyż niemożliwe jest, by mężczyzna, który tak kochał kobietę, więcej się do niej nie odezwał. Ale Google przekierowały mnie do strony Memorial.ru. Znalazłam na niej jeden dokument, od którego serce zaczęło bić niezwykle mocno, bo towarzyszyła dokumentowi fotografia. Na niej znajoma twarz, ale trochę starsza. Te same brwi, te same uszy, te same oczy i tylko spojrzenie smutne. Strona była poświęcona wszystkim, którzy kiedykolwiek zostali zesłani do sowieckich łagrów. I tak dowiedziałam się, że „mój” Piasecki, urodzony w 1890 roku w Warszawie, jako Polak, syn Józefa w latach 20-tych mieszkał w Jenisiejsku. Później został mianowany szefem biura transportu w obszarze operacyjnym GUSMP (główna dyrekcja północno-morskiej floty) w porcie Igarka. W listopadzie 1937 roku został aresztowany i skazany z trzech paragrafów na 10 lat łagrów. Jeden z zarzutów brzmiał: „przynależność do oficerskiego spisku powstańczego”. Był w obozie inwalidów w Kaczy. Został zwolniony w 1946 roku. Po zwolnieniu pracował w Jenisiejsku. Za życia nie został zrehabilitowany. To dokonało się dopiero w październiku 1989 roku na wniosek jego córki – Mai Leonidowny Karadinoj. Wtedy zrozumiałam czemu nie pisał do prababci, no i zrozumiałam też, że wywołany przeze mnie dla potrzeb książki duch Piaseckiego, domaga się po prostu rehabilitacji. Pozostała we mnie jednak duża ciekawość. Jaki właściwie był Leonid Piasecki? Zdecydowałam się napisać list do autorów strony i koniec końców trafiłam na jego wnuka. Siergiej Smolkin, który dziś ma 57 lat i mieszka w Krasnojarsku, gdy dostał ode mnie skan fotografii swojego dziadka przyznał, że zaniemówił z wrażenia, bo w rodzinnych zbiorach miał tylko jedno zdjęcie Leonida. To ze strony „MEMORIAL”, które, jak sam napisał „zawdzięcza” archiwom FSBJednak na przysłanej przeze mnie fotografii bez problemu rozpoznał dziadka i napisał: „Ciągle słyszałem, że jestem podobny do dziadka, zwłaszcza z tego, jak się poruszam. Podobno, jak typowy Polak. Ale aż do 1994 roku nie miałem pojęcia, jak dziadek wyglądał. A do dziś nie wiem, co jest takiego polskiego w tym moim chodzie. (…) nic nie wiem o jego życiu sprzed 1917 roku, bo nigdy nie chciał o tym mówić.” – napisał Siergiej w e-mailu, w którym przysłał mi rodzinny pamiętnik ciotki i skany dokumentów, z których wynikało, że Piasecki – kuzyn i miłość prababci zmarł w 1962 roku jako mężczyzna, któremu szkorbut jakiego nabawił się podczas kolejnego pobytu w łagrze odebrał wzrok.

W tej samej książce znalazł się pomysł, który wzięłam z notatek ciotki Steni z Ruszczykowskich Krosnowskiej o jej dziadku Antonim Skrzyneckim. Zrealizowałam go w rozdziale o Wilanowie, w którym opisałam wizytę w XIX-wiecznej Warszawie Szacha Perskiego o skomplikowanym imieniu Naser ad-Din Szah Kadżar, którego Antoni Skrzynecki oprowadzał po wilanowskim pałacu informując, że Polska była wielka, bo „od morza do morza”.

Także z notatek tej samej ciotki wzięłam pomysł na rozdział dotyczący dzielnicy Wola, gdzie duch mojego przodka nawiedza cmentarz kalwiński. Przeczytałam kiedyś opisaną przez nią historię o grobie Hieronima Nieszkowskiego h. Kościesza, brata mojej praprapraprababki Joanny z Nieszkowskich h. Kościesza Nieszkowskiej i w sposób naturalny postanowiłam się nad tym pochylić. Zwłaszcza, że znalazłam na tym cmentarzu rodzinne groby i faktycznie nie ma na żadnym wyrytego jego nazwiska, a na pewno tam leży, bo zachował się w prasie jego nekrolog i z tegoż nekrologu tak wynika. Anegdota spisana przez Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską brzmi natomiast tak: Po powrocie z Rosji w 1921 r. moja matka postanowiła odwiedzić swego ciotecznego dziadka, u którego mieszkała jego siostra Paulina Maleszewska. Licząc się z tym, że widok schorowanych starców może zrobić przykre wrażenie na ośmiolatce, dziecku, jakim wtedy byłam, zamierzała iść sama. Wuj Skawiński zaprotestował:
– Zabierz Stefulkę (tak mnie wtedy nazywano) przecież to są rodzinne relikwie.
Przyszłyśmy wieczorem. Prababcia Józefa Nieszkowska – młodsza wiele od męża przyjęła nas jakąś herbatką w oświetlonym stołowym pokoju – obok w ciemnym pokoju, do którego tylko sączyło się światło z jadalni leżało schorowane rodzeństwo. Poszłyśmy do nich. Oboje pamiętali moją matkę. Prababcia Maleszewska rozmawiała serdecznie, ale zwyczajnie, natomiast pradziadek Nieszkowski powiedział do mojej matki:
– Widzisz Zosiu, jaki się ze mnie stary niedołęga zrobił, a wszystkiemu winna ta Ojczyzna ukochana.
Przeszły mię mrówki. Po zakończeniu wizyty już na ulicy moja matka odezwała się:
– Co Ojczyzna winna, że dziadek jest stary…
Poczułam się jakaś rozczarowana.
W kilka miesięcy potem pradziadek zapadł na zdrowiu jeszcze poważniej. Wuj Skawiński, będąc na cmentarzu kalwińskim zauważył w kwaterze rodzinnej wykopany grób, zapytał cmentarnika, dla kogo.
– A to pani Nieszkowska kazała dwa tygodnie temu wykopać dla męża.
Tymczasem mąż nie tylko wówczas nie umarł, ale nawet na tyle wydobrzał, że chciał się ubrać. Okazało się, że wszystkie jego garnitury zostały sprzedane.”

Ta historia to nie tylko ciekawa anegdota, ale też żywy dowód na to, jak zmieniają się czasy i obyczajowość. Nie tylko dziś nikt nie sprzedałby garniturów, ale jeszcze trudno by było znaleźć chętnych na zakup używanych.

Do rodzinnych historii nawiązałam w powieści dla młodzieży „Tropiciele”, której bohaterowie idą tropem pocztówek Wacława Chodkowskiego. To warszawski malarz, ale też i szwagier mojej prababki, czyli mąż Heleny z Przybytkowskich Chodkowskiej. Dla potrzeb powieści zmieniłam mu życiorys, bo beletrystyka rządzi się innymi prawami, ale… wrzuciłam do książki treść kilku rodzinnych dokumentów.

Między innymi karteczki, którą napisała praprababka Stanisława Anna Sabina z Gorczyckich Ruszczykowska do przyjaciółki, a z której to karteczki wynika, że jej mąż a mój prapradziadek Bronisław Ruszczykowski był dość frywolny, gdyż praprababcia karteczki dokończyć nie może, ponieważ wyznaje: „siedzę na kolanach i będąc gryzioną i łechtaną nie mogę więcej pisać”.

Ostatnią książką, która jest owocem moich genealogicznych fascynacji jest napisana do spółki z nieżyjącym ojcem dokumentalna książka „Syn dwóch matek”. W książce, której napisanie przypłaciłam zresztą pobytem w sanatorium. To historia mojego stryja Jana Tchórza, czyli Dziecka Zamojszczyzny, które moi dziadkowie Bronisław i Janina Piekarscy wzięli z Domu Dziecka w czasie okupacji hitlerowskiej. Ale to tez historia o mojej zamojskiej części rodziny, czyli… rodzinie mojej mamy Haliny ze Steców Piekarskiej, która urodziła się w Zwierzyńcu nad Wieprzem. To najbardziej osobista książka, bo pochyliłam się w niej nie tylko nad rodzinnymi historiami, ale nad własnym lękiem przed wojną. Dziś już wiem, że traumę się dziedziczy, ale zanim o tym przeczytałam w mądrych psychologicznych książkach musiałam się sama z nią zmierzyć. W „Synu dwóch matek” sięgnęłam do wspomnień Ojca, jego reportażu, ale też i do nagrań, listów oraz rodzinnych dokumentów. Dla wielu genealogia to sucha nauka o tym, kto z kim miał dzieci, dla mnie to coś więcej, to także wiedza o tym co kto przeżył, co myślał i co czuł. A ta książka jest takim dzieleniem się uczuciami.

Spektakl, czyi co można wykreować

Rodzinne listy były tym, co fascynowało mnie od zawsze. Po listach brata mojej dziadka ze szkoły morskiej w Tczewie, które zaowocowały książką „Dziewiętnastoletni marynarz”, przyszedł czas na listy pradziadka do prababci. Niby znałam je od zawsze, ale gdy rozwiodłam się i zmarli mi rodzice, a ja zostałam zupełnie sama te listy stały się pewnego rodzaju odtrutką na samotność i zwątpienie. Były i nadal są namacalnym dowodem na to, że prawdziwa miłość to nie wymysł poetów. Że ona istnieje. Zaś psychologowie, którzy w różnych kobiecych pismach piszą, że trwa 2 lata, bo liczy się tylko chemia, raczej się mylą. Bo jak inaczej niż miłością nazywać to co pradziadek pisał do prababci w 10 lat po ślubie: „Bez ciebie mi szczeniaczku źle. Sam nie myślałem, że taka pchła, jak ty, tak mi potrzebna jest. Ale, że tak jest, to lepiej, sam się teraz przekonałem, że bez cipuchny cienko by kogutek piał. Gdy będziesz do mnie pisać list, to napisz, który numer pantofli nosisz. Może mi się uda ładne, tureckie pantofle kupić. No i nie smuć się, za dużo nie pracuj, wysypiaj się dobrze, odżywiaj się dobrze, bo gdy zbrzydniesz, gdy przyjadę, i schudniesz, to grzanie!” Jest w tym i erotyzm i tęsknota i rozczulające uczucia, których nie sposób nie nazywać miłością. Najpierw na podstawie listów napisałam artykuł o miłości pradziadków do jednej z gazet. Ten artykuł przeczytał mój mąż – Zacharjasz Muszyński, który jest z zawodu aktorem i zapragnął z listów zrobić monodram. Udało się i monodram grany jest do dziś, bo ciągle znajdują się chętni do poznania prawdziwej historii prawdziwej miłości wplątanej w losy wielkiej światowej wojny niszczącej Europę. Zwłaszcza, że jest to historia, w której miłość do kobiety przeplata się z miłością do ojczyzny. Pamiętam, że bardzo płakałam, gdy po śmierci rodziców, jako dorosła i mocno samotna wtedy osoba przeczytałam pisany przez niego z wygnania fragmenty listów: „Wiesz co Karolciu, chwilami mi się zdaje, że to niemożebne żebym ja kiedyś wrócił do kraju, że to za dużo szczęścia, żeby to marzenie moje ziściło się. Mój Boże ileż to dni przez te trzy lata takich przeszło, w które zbieraliśmy się w rodzinnym kole, każdy z takich dni czy to były imieniny rodziców, czy sióstr, czy twoje lub moje, chodziłem jak krzyża zdjęty i żadna siła ludzka nie mogła mnie rozweselić. Co się z Janką dzieje, czy ona mnie pamięta? A matczysko biedne i ojciec niejedną gorzką łzę wyleli przez ten czas, lecz choć czy aby żyją? (…) Napiszcież na rany boskie was proszę list do mnie, czyście się mnie wyparli? Nasi robotnicy, których rodzina czytać i pisać nie umie, to otrzymują listy z Warszawy, kolega, z którym mieszkam od czasu wyjazdu wczoraj otrzymał list z Warszawy od matki, a ja nic jakbym był sierotą i w kraju nie miał jednego serca, które by za mną westchnęło.”. Litery listu były rozmazane przez łzy, które wsiąkły w niego wtedy, gdy odebrała go adresatka. A ja płakałam jakbym była nią. Ta moja reakcja pokazała mi, że historia moich przodków jest częścią mnie.

Artykuły, które powstały potem, a w których pisałam m.in. np. o dzienniczkach szkolnych i o tym, czego można się dzięki nim dowiedzieć o przodkach, czy o dowodach osobistych i zawartej w nich informacji o antenatach – to teksty powstające z suchych faktów. Listy i pamiętniki są w przeciwieństwie do nich tym, co lubię najbardziej, bo dają pełny obraz człowieka. To w nich jak w lustrze przeglądam się odpowiadając na pytanie, czy jestem z was moi antenaci czy nie? I coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że tym co dziedziczymy w genach są nie tylko kolor oczu, włosów czy kształt paznokci, ale też i wrażliwość, zdolności lub ich brak oraz zainteresowania. Nie bierzemy się znikąd. Jesteśmy skądś, bo jesteśmy częścią naszych przodków i ja codziennie tę ich część staram się ocalić od zapomnienia. A że przodków dużo, odziedziczonych części dużo to wiem jedno… życia mi nie starczy.

Powyższy tekst został opublikowany w biuletynie Warszawskiego Towarzystwa Genealogicznego „Quaerenda” w nr 5/2018, którego uroczysta promocja miała miejsce w Sejmie 1 czerwca 2018 roku.

Udostępnij na:

W poszukiwaniu korzeni

W najnowszym numerze „Mieszkańca” ukazał się mój artykuł „W poszukiwaniu korzeni”. Poświęcony jest w całości temu, czym zajmuję się na tym portalu: poszukiwaniu przodków, wykorzystywaniu źródeł etc.

W poszukiwaniu korzeni

Genealogia stała się ostatnio niezwykle modnym hobby. Wielu ludzi zaczęło szukać własnych korzeni. Dysputa o tzw. słoikach warszawskich sprzyja tym poszukiwaniom, bo nagle niemal każdy Warszawiak chce udowodnić, że nie jest słoikiem tylko mieszka tu z dziada pradziada, choćby jedną nogą. Jak szukać warszawskich przodków? Można to zrobić w internecie.

W poszukiwaniach z pomocą na pewno przyjdą Archiwa Państwowe, które od wielu lat skanują swoje zbiory i udostępniają w sieci. Z wielu z nich można korzystać bez wychodzenia z domu. Jednak ze względu na ustawę o ochronie danych osobowych w internecie zamieszczane są akty sprzed 100 lat, a późniejsze tylko wybrane – przeważnie akty zgonu. (…)

Więcej w numerze, który można przeczytać po pobraniu PDF spod adresu: http://mieszkaniec.pl/Archiwum/PDF/2017/06.pdf

Udostępnij na:

Małgorzata córka Macieja

Artykuł, który ukazał się o mnie w miesięczniku Stolica w 2011 roku. Taki pierwszy medialny ślad moich genealogicznych zainteresowań rodziną.

Maciej Piekarski, historyk sztuki, dziennikarz, varsavianista, autor książek i setek tekstów o Warszawie, m.in. o Powstaniu Warszawskim, twórca programów telewizyjnych, słynął z nienagannej elegancji.
W pamięci bliskich pozostał też jako miłośnik żartów i wypraw na ryby.

Ale przede wszystkim był wspaniałym kompanem dla swojej jedynej córki Małgorzaty Karoliny, również dziennikarki telewizyjnej i pisarki

Od kiedy sięgam pamięcią, ojciec traktował mnie po kumplowsku. To znaczy z jednej strony, byłam dla niego małą damą, której uszył na maszynie spódnicę na szkolny bal, a z drugiej… towarzyszem wypadów na ryby i uczniem w domowej szkółce strzelania z wiatrówki – mówi Małgorzata Piekarska. 

Maciej_PiekarskiMaciej Piekarski ukończył historię sztuki na KUL, ale sztuka nie wyczerpywała jego zainteresowań (chociaż sam chwytał czasami za ołówek czy pędzel). Przez wiele lat nie tylko pracował w Muzeum Narodowym, ale i uczył, m.in. historii sztuki w warszawskim Liceum Sztuk Plastycznych. Najważniejszą częścią jego działalności było jednak dziennikarstwo – był publicystą piszącym głównie o Warszawie i jej historii, współpracował m.in. ze „Stolicą”. W latach 70. związał się z Redakcją Publicystyki Kulturalnej 2 Programu TVP, a potem z Warszawskim Ośrodkiem Telewizyjnym. Wielu widzów pamięta go z takich programów, jak „Pegaz”, „Wiarus”, a przede wszystkim „Telewizyjny Kurier Warszawski”. Za swoją działalność został w 1998 r. uhonorowany statuetką złotej Syrenki – Nagrodą m.st. Warszawy. Nie był on jednak jedyną warszawską osobowością w rodzinie Piekarskich.

Potomkowie Holendrów

CCF07022011_00000Udokumentowane związki Piekarskich z Warszawą sięgają końca XVIII wieku, kiedy to zamieszkał tu Piotr Jan Piekarski, mistrz kowalski. Gdzie znajdował się jego dom? Nie wiadomo, ale pewne jest, że jego syn Paweł (też kowal) zamieszkiwał na ulicy Podwale w domu swojego teścia Jana Pawła Dobrzańskiego. CCI07022011_00000Rodzina jest jednak silnie związana innymi rejonami stolicy: z Sadybą oficerską, gdzie przy ulicy Morszyńskiej Ludwik i Zofia Piekarscy oraz ich syn Bronisław z żoną Janiną z Adamskich i synami Antonim i Maciejem spędzili wojnę, okupację hitlerowską i Powstanie Warszawskie; z Zatrasiem, czyli częścią Sadów Żoliborskich, gdzie Maciej i Halina Piekarscy wraz z córką Małgosią mieszkali prawie ćwierć wieku w gomułkowskim bloku, a także z Saską Kępą, na której przy ulicy Dąbrówki 4 mieli kamienicę wybudowaną przed wojną przez Leokadię Karolinę z Przybytkowskich Adamską – potomkinię Holendrów osuszających przed wiekami Saską Kępę. Część tej kamienicy udało się Piekarskim odzyskać dopiero pod koniec lat 80. To tu do końca swoich dni mieszkał wnuk Leokadii Karoliny – Maciej Piekarski z żoną Haliną. Dziś mieszka tu ich córka Małgorzata Karolina Piekarska, która po swojej prababce odziedziczyła drugie imię, z siedemnastoletnim synem, też Maciejem, i jamnikiem Zrazikiem.

Z miłości do ojczyzny i kobiety

IMG_9067Przekraczając próg mieszkania pani Małgorzaty, wchodzimy do miejsca, gdzie przeszłość znalazła swoją przystań: tutaj nie wyrzuca się niczego, co jest związane z historią rodziny, Warszawy i Polski. Wysoko pod sufitem piętrzą się półki roczników „Stolicy”, z obrazów i fotografii spoglądają babcie, stryjkowie i prapradziadowie: malarze i ich żony, marynarze i inżynierowie. Jest tu dokument stwierdzający, że Paweł Piekarski, po którym Maciej odziedziczył drugie imię, został powołany do Gwardii Narodowej podczas powstania listopadowego. Jest tu zdjęcie jego syna – Michała Piekarskiego, uczestnika powstania styczniowego. zbyszek

To guziki od kurtki Zbyszka Piekarskiego, stryjka mojego ojca, ucznia Szkoły Morskiej w Tczewie, który odebrał sobie życie, mając lat dziewiętnaście, podobno z powodu nieszczęśliwej miłości do Janiny Adamskiej. Janina bowiem z trzech braci Piekarskich wybrała Bronisława, przyszłego ojca mojego ojca – opowiada pani Małgorzata, która po latach wydała listy literacko utalentowanego Zbyszka w książce „Dziewiętnastoletni marynarz”. Na ścianie wisi powstańczy krzyż poległego w 1944 r. Antka, starszego brata Macieja. Jako szesnastoletni chłopak walczył on w batalionie „Chrobry” i w oddziale żandarmerii powstańczej Barry w Śródmieściu i na Starym Mieście. Zginął 7 września podczas ostrzału kwatery oddziału przy ulicy Zielnej 4. Tę i inne wojenne historie Maciej Piekarski opisał w swoich dwóch książkach: „Tak zapamiętałem. Wspomnienia z lat 1939-1945” i „Samotna placówka”, poświęconej obronie Fortu Czerniakowskiego we wrześniu 1939 r. Sam Maciej przeżył powstanie jako niespełna dwunastolatek w rodzinnym domu na Sadybie oficerskiej. Był posługaczem w pobliskiej filii Szpitala Ujazdowskiego. Wraz z rzeszą warszawiaków doświadczył wysiedlenia i tułaczki po Polsce, a później życia w zniszczonej stolicy.

Rodzinny optymizm

Maciej i Halina – rodzice Małgorzaty – poznali się, trzymając do chrztu jedno dziecko. Halina, z wykształcenia technik medyczny, znana z ciętego języka i aktorsko-kabaretowego talentu narracyjnego, początkowo kpiła z drobnej sylwetki Macieja, ale wkrótce ujął ją tym, że świetnie tańczył i po licznych perypetiach wzięli ślub.

karolka-z-jankaTo chyba rodzinny optymizm sprawił, że w rodzinie Piekarskich taką samą wagę jak do pamiątek po bohaterskich i tragicznych wydarzeniach przywiązuje się do świadectw miłości i krotochwil. Dlatego obok wspomnianego krzyża i marynarskich guzików pani Małgorzata przechowuje stareńką pocztówkę z przyklejonym bratkiem i ręcznie wypisaną sentencją „Serce tylko to prawdziwe, które kocha szczerze; życie tylko ten zrozumiał, kto je prosto bierze” od pradziadka Antoniego, zwanego Anatoleńkiem, dla prababki Leokadii, zwanej Karolcią. Oprócz pocztówki jest też pierwszy warszawski dokument tożsamości – wydana w 1867 r. książeczka legitymacyjna Julianny Piekarskiej ze Stalskich, żony Michała Piekarskiego. Znajduje się tu również laurka zrobiona dla pana Macieja przez jego kolegów z Muzeum Narodowego, na której do zdjęcia kilkuletniej Małgorzaty (wówczas Małgoreli) przyklejono okazałą muszkę, z rodzaju takich, jakie lubił nosić tata. Jest także ekslibris zaprojektowany przez muzealnego kolegą pana Macieja i jego samego dla pięcioletniej córeczki – nocnik z misiem i torebką. Żartobliwe dopełnienie kolekcji historycznych artefaktów stanowi gigantyczny zbiór figurek jamników, glinianych kogutków i kart do tarota, którymi pani Małgorzata czasem wróży. No i są oczywiście uginające się półki z książkami.

„Niegrzeczna” pisarka

Wyrastanie w domu pełnym barwnych opowieści na pewno przyczyniło się do tego, że Małgorela, gdy już dorosła, została pisarką. Idąc śladami ukochanych autorów z dzieciństwa: Adama Bahdaja, Hanny Ożogowskiej i Zbigniewa Nienackiego, do których wraca z przyjemnością do tej pory, postanowiła pisać powieści dla młodzieży. (Jak odróżnić je od książek dla dzieci? Otóż, książki dla dzieci, to te, które czytają nam rodzice, a książki dla młodzieży to te, które czytamy sami). Uważa bowiem, że kto nie poznał książek w dzieciństwie, ten nie zacznie ich czytać jako dorosły człowiek. A literatura młodzieżowa przygotowuje do odbioru tej poważniejszej.

Moją drogę do wyboru literackiego fachu opisałam w książce „Sisiorek i Miamol, czyli jak zostałam pisarką”. Ukaże się ona wiosną. To historia mojego dzieciństwa i atmosfery domu, które miały wpływ na postanowienie, że będę pisać. Mój wybór padł na „niegrzeczne” powieści przygodowe, bo sama zawsze byłam niegrzeczna i pyskata. Ze trzy razy wyrzucano mnie z przedszkola za „śpiewanie, tańczenie i bieganie”, a w nastoletnim życiu właśnie za pyskowanie „wyleciałam” z liceum – przyznaje pani Małgorzata.

Zanim jednak zaczęła realizować swe dziecięce postanowienia, skończyła historię sztuki, tak jak tata, i jak on zaczęła parać się dziennikarstwem. Po latach publikowania różnych tekstów prasowych, z których najbardziej chyba znane były felietony o muzyce „Wzrockowisko” w dwutygodniku „Cogito” (wydane w 2002 r. w formie książkowej), oraz pracy przy telewizyjnych reportażach, głównie o tematyce kulturalnej i społecznej, zaczęła pisać książki dla młodzieży.

Ukochana Saska Kępa

kartka antolenka 1Pani Małgorzata ma krytyczne podejście do siebie i świata. Młodość widzi jako najważniejszy okres w życiu, kiedy człowiek jest jeszcze pełen optymizmu i nadziei, kiedy nie chce iść na łatwiznę i stawia sobie wielkie cele. Świat jest jednak tak urządzony, że większości z nas nie udaje się spełnić młodzieńczych marzeń. Często to wina środowiska, ale równie często – naszego własnego lenistwa. Frustracja, złość na świat i na siebie za swoje niepowodzenia to częste przywary wieku dorosłego, o czym można się przekonać, choćby czytając fora internetowe pełne jadowitych, kłamliwych i napastliwych komentarzy. Dlatego, mimo wrodzonego optymizmu, uważa większość ludzkości za wirus niszczący swoją planetę i samych siebie. I z tego też powodu pisze właśnie dla ludzi młodych – tych, którzy jeszcze mają szanse zrealizować swoje marzenia.

kartka antolenka 2W książkach portretuje ukochaną Saską Kępę. Dla niej to małe miasteczko, tyle że położone w wielkim mieście. Tu umieściła m.in. frapujące przygody harcerzy z miejscowego gimnazjum, zmagających się ze złodziejami dzieł sztuki albo  przemytnikami zwierząt („Tropiciele”, „Dzika”, a w przygotowaniu trzecia część „Siłacze”). Skrupulatnie oddaje realia warszawskie, ale miasto jest jednak tylko tłem akcji w opowieściach traktujących przede wszystkim o emocjach, którym musi stawić czoło młody człowiek („Klasa pani Czajki” i „LO-teria”). Większość tych historii została zaczerpnięta z życia i ma solidną reporterską podbudowę – np. teraz pani Małgorzata biega na treningi młodych zapaśników, by w najnowszej książce wiernie oddać ich środowisko i język. To zapewne ten realizm jest przyczyną, dla której młodzi czytelnicy tak chętnie sięgają po jej powieści. Piszą o tym w listach do autorki, i o tym, że  przyjeżdżają na Saską Kępę, by porównać tę opisaną w książce z tą rzeczywistą.

Natalia Grzywalska

Artykuł ukazał się w numerze 3 (2011) Warszawskiego Magazynu Ilustrowanego STOLICA

Udostępnij na:

Ostatni z rodu, który sypiał w szlafmycy

swiadectwo smierci michalaPierwszą historią, którą poznałam o moim prapradziadku Michale Franciszku Piekarskim jest ta o jego śmierci. Był marzec 1938 roku, kiedy w mieszkaniu przy ul. Chmielnej nr hip 1549 w Warszawie pojawili się przedstawiciele trzech pokoleń Piekarskich: Ludwik Roch Piekarski – mój pradziadek, Bronisław Michał Piekarski – mój dziadek oraz Antoni Bronisław Piekarski – mój stryj i Maciej Paweł Piekarski – mój ojciec. Ten ostatni liczył wtedy 6 lat. Zapamiętał swojego pradziadka Michała Franciszka Piekarskiego, jako bardzo starego człowieka leżącego w wielkim simmlerowskim łóżku w szlafmycy. Prapradziadek wyciągnął ręce do swoich prawnuków i położywszy dłonie na ich głowach natchnionym głosem mówił, że ich błogosławi. Ojciec wspominał, że był tym tak przerażony, że się popłakał.

akt urodzenia michalaJako dziecko zupełnie nie rozumiałam, dlaczego mój prapradziadek leżał w łóżku w czapce. Wiedziałam, że nie był Żydem, a z tym kojarzyło mi się ciągłe noszenie nakrycia głowy. Moje dziecięce pytanie o tę czapkę ojciec skwitował krótkim stwierdzeniem: „by nie było mu zimno”. Dopiero, jako dorosła osoba dowiedziałam się, że kiedyś mężczyźni spali w czapkach. Wszystko dlatego, że mieszkania były słabiej ogrzewane. Z tego też powodu bardziej zabudowane były łóżka. To simmlerowskie, na którym w 1938 roku Michał Franciszek Piekarski oddał ducha Bogu – do takich właśnie należy.

michal piekarskiKim był Michał Franciszek Piekarski? Z zawodu kowalem. W dziewiętnastym wieku należał do stanu mieszczańskiego. Warsztat miał przy ulicy Podwale, która wtedy nazywała się Podwal. Od zawsze wiedziałam, że miał sporo dzieci i był dwukrotnie żonaty. Pierwszą żoną była moja rodzona praprababcia Julia ze Stalskich. Miał z nią troje dzieci, z czego pierworodny syn Kazimierz zmarł w 1868 roku w pół roku po urodzeniu, zaś sama Julia zmarła przy narodzinach trzeciego dziecka – Marii w roku 1873. Środkowym dzieckiem pary był mój osobisty prapradziadek Ludwik Roch Piekarski urodzony w roku 1869. Prapradziadek, gdy został wdowcem ożenił się powtórnie. Ale żeby dzieci nie były na łasce i niełasce obcej kobiety macochy (być może miał złe doświadczenie ze swojego dzieciństwa), ożenił się z rodzoną siostrą zmarłej żony – Zofią ze Stalskich. Miał z nią kolejne dzieci w liczbie jedenaściorga, z których dorosłości dożyła ósemka. Najbliższy z nich był mi urodzony w 1886 roku Henryk Maksymilian zwany w rodzinie „Pindziejkiem”, który zmarł, gdy miałam dwa lata i który ponoć mnie uwielbiał, co wyrażał w ten sposób, że na każdą wizytę przychodził z wedlowską czekoladą „Jedyną”. „Pindziejek” był najbardziej zaprzyjaźniony z moim rodzonym pradziadkiem, a swoim przyrodnim bratem Ludwikiem Rochem Piekarskim. Ten ostatni był pierwszym Piekarskim, który ukończył wyższe studia i zdobył dyplom inżyniera. W okresie dwudziestolecia zawiadywał Polskim Instytutem Wodociągowym i napisał sporo książek i artykułów o kanalizacji. Wcześniej skanalizował m.in. Lwów, Kijów, Baku i Tyflis, czyli dzisiejsze Tbilisi. Jednak niemal do końca życia swojego ojca Michała Franciszka Piekarskiego, co jakiś czas pożyczał od niego pieniądze.

michal_piekarskiJak wyglądał Michał Franciszek Piekarski? Zachowało się kilka jego fotografii z czasów, gdy był już starszym człowiekiem. A także dwie fotografie z młodości. Jedna, na której jest z rodzeństwem – Janem i Krystyną późniejszą Drozdowiczową i druga, którą lubię szczególnie, na której Michał Franciszek jest sam. Ta ostatnia powstała w okresie powstania styczniowego, gdyż jest podpisana jego ręką i widnieje na niej data 1863. Żył jeszcze wtedy jego ojciec, a mój praprapradziadek Paweł Piekarski – uczestnik powstania listopadowego. Czy Michał Piekarski brał udział w powstaniu styczniowym? Przyznam, że nie wiem. Na razie żadnych śladów tego nie odnalazłam, a z dokumentów nic takiego nie wynika. Wiem, że rodzina była patriotyczna, co poznać można po dokumentach Piekarskiego Pawła, zaświadczających, że w okresie powstania listopadowego został powołany do „Gwardyi Narodowey”. Dlaczego Paweł Piekarski urodzony w 1779 roku w Wadowicach opuścił Małopolskę i przyjechał do Warszawy? Rodzinna legenda mówi, że jego ojciec Piotr Piekarski ożeniony z Maryanną ze Stachowiczów był szlachcicem herbowym, ale na skutek udziału w powstaniu kościuszkowskim został mu skonfiskowany majątek. Ile w tym prawdy, a ile legendy pradziadka Ludwika, który prawdopodobnie miał kompleksy dotyczące pochodzenia? Nie wiem. Wiem, że pradziadek Ludwik Roch Piekarski w okresie dwudziestolecia wygłaszał odczyty, jako Ludwik Rola-Piekarski, choć skąd sobie ten herb wziął – dalibóg nie wiem. Ale cóż… ożeniony był z Zofią Konstancją z Ruszczykowskich h. Brochwicz, córką Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich h. Jastrzębiec, która z kolei była córką Konstancji z Nieszkowskich h. Kościesza i tak dalej mogłabym wymieniać przodków w głąb. Za każdym razem to ród kobiety był bardziej szlachecki, co powodowało zapewne naturalny w patriarchalnym społeczeństwie pęd męskich osobników do uszlachetnienia własnych korzeni.

opis mego zycia 1Po Michale Franciszku Piekarskim pozostały dwa opisy jego życia. Pierwszy powstał ok. 1909/1910 roku. Datuję to na podstawie kartki, na której został spisany, a na odwrociu której jest Lista Kandydatów na członków Archikonfraterni Literackiej w Warszawie w roku 1909/1910. Drugi opis jest moim zdaniem późniejszy, co oceniam na podstawie charakteru pisma. Oba opisy jest to właściwie ta sama historia spisana dwukrotnie na dwóch różnych kartkach i oba urywają się właściwie na tym samym etapie życia prapradziadka. Ten dwukrotnie spisany życiorys jest o tyle ciekawy, że kilkoma słowami pokazuje pewne fakty z dziejów stolicy. Na przykład wzmiankowana historia o pożarze uświadamia, że nawet ścisłe centrum Warszawy miało budownictwo drewniane. Najciekawszą rzeczą w opisie jest moim zdaniem sprawa pogrzebu praprapradziadka Pawła Piekarskiego, na który wyrazić zgodę musiały władze, gdyż trwał stan wojenny.

opis mego zycia 2Opis mego życia (wersja nowsza)

„Urodziłem się w Warszawie dnia 24 września 1841 o godzinie 9 i pół rano w domu pod N 1822 przy ulicy Koźlej z ojca Pawła Piekarskiego rodem z Wadowic pod Krakowem i matki Julijanny z Dobrzańskich Piekarskiej rodem z Jarosławia w Galicji siostry rodzonej Jana Dobrzańskiego majora wojsk polskich, właściciela domu przy ulicy Żórawiej róg Kruczej i Dyonizego i Kacpra obywateli m. Włocławka. Dnia 17 sierpnia 1849 roku umarła mi matka lat 37. Ojciec w kwietniu 1850 r. ożenił się powtórnie z Agatą z Kasprowiczów (w tekście starszym napisane: vel Kacprzaków). W dniu 15 sierpnia w dzień Wniebowzięcia Matki Boskiej, staliśmy się ofiarą ognia, który powstał w fabryce Braci Evans przy ulicy Świętojerskiej, sąsiadującej z posesją Haselberga, od 2-go podwórza, budynek cały był drewniany, prędko więc uległ spaleniu, tak że niewiele można było uratować z mienia i pracowni. Noc przepędziliśmy na placyku pod kościołem S.S. Sakramentek na Nowem Mieście. Lokalu tymczasowo użyczył rodzicom Jakób Przewoziński (w tekście wcześniejszym: Przewodziński), majster murarski zamieszkały na Nowem Mieście z pracowni kowalskiej Franciszek Schilling, mój chrzestny ojciec (w starszym dokumencie napisano: „zamieszkały w domu przy ulicy Długiej róg Wązkiej (Raczyńskiej), który profesji kowalskiej prowadził fabrykę powozów, która w owym czasie dobrze prosperowała”). opis mego zycia 2-1Dnia 1 Października rodzice przeprowadzili się na ulicę Podwale nr 500c w 1853 zdałem egzamin do klasy 1-szej szkoły Powiatowej realnej Nr 2 przy ulicy Freta w gmachu klasztornym Dominikanów (w starszym dokumencie napisano: „której okna z wszystkich klas wychodziły na ulicę Starą z wylotem p. bramę na ulicę Mostową.) W 1857 uzyskałem patent ukończonych 4ch klas i otrzymanych w klasie 1ej list pochwalny w 2 i 3 nagrody ogólne i w 4ej list pochwalny, które zachowane u mnie. (W starszym tekście napisano tak: „W r: 1857 w dniu 28 czerwca po zakończeniu Aktu uroczystego w Pałacu Kazimierzowskim i po odśpiewaniu Tedeum Laudamus w kościele pp. Wizytek i poświęceniu nas p księdza prefekta Mikoszewi… pożegnaliśmy się z profesorami i inspektorem Sobolewskim i opuściliśmy świątynie udając się do domów.) Po krótkim wypoczynku (w tekście starszym czas odpoczynku określono na dwa tygodnie.) po nauce ojciec obrócił mnie do swego rzemiosła i byłem uczniem wraz drugimi terminatorami: Józefem Lewińskim, Ludwikiem Babskim, Ludwikiem Wojdat, Antonim Kruk i 5 którego nazwiska nie pamiętam. Czeladnikiem był brat starszy Franciszek Piekarski. W dniu 5 stycznia 1865 r. zmarł ojciec mój Paweł Piekarski w wieku lat 66 o godz. 9 rano w czasie stanu wojennego, na pogrzeb trzeba było uzyskać pozwolenie na ilość osób, dla przepuszczenia przez rogatkę za pogrzebem z biura Ober-Policmajstra, ale przez znajomości uzyskałem na 30 osób. Pozostała rodzina składała się z Agaty z Kasprzaków (Wcześniej pisał z Kaspowiczów. Tymczasem jej panieńskie nazwisko brzmiało Kasperkiewicz.) jako drugiej żony, Franciszka Piekarskiego majstra kowalskiego, Michała Piekarskiego majstra kowalskiego, Ludwiki Piekarskiej żony Jana Szczepańskiego majstra blacharskiego, Jana Piekarskiego czeladnika stolarskiego i Krystyny Piekarskiej panny. Po ukończeniu działów sądownie matka Agata wyprowadziła się od nas i wyszła za mąż powtórnie, a ja, Jan i Krystyna pozostaliśmy w miejscu przy pomocy dobrych ludzi, na licytacji nabyłem warsztat po ojcu z drugiej ręki od Izraela Braumrotch, człowieka wyznania mojżeszowego, który z małem wynagrodzeniem odstąpił mi go po skończonej licytacji, tak że nie poniosłem żadnej przeszkody w prowadzeniu roboty i utraty bundmanów. opis mego zycia 2-2Zawdzięczam również szlachetne dla nas współczucie właścicielowi domu panu Aleksandrowi Jezierskiemu i żonie jego Feliksie z Ziemińskich, a to z zachowania się mojego i pracy gorliwej w warsztacie siostrę Krystynę wydałem za mąż za Juliana Drozdowicza majstra szewskiego w Październiku 1866 r a sam ożeniłem się z p. Julią Stalską, córką Łukasza i Józefy z Dobosiewiczów małżonków Stalskich. (W drugim tekście napisał: z p. Julią ze Stalskich córką Łukasza i Józefy z Dobosiewiczów córki Jacentego i małżonki tego Barbary z Pechników Dobosiewicz”). Ślub odbył się 19 lutego 1867 r. w kościele p.p. Wizytek. Po sześcioletnim pożyciu, umarła mi żona pozostali dzieci: Ludwik i Zosia (w tekście jest błąd, gdyż córka miała na imię Maria. W drugim opisie życia jest to napisane tak: po pożyciu sześcioletnim żona mi umarła po narodzeniu się córeczki Maryi, pozostała mi córka i syn Ludwik a pierworodny Michałek zmarł niemowlęciem.” Z ocalałych dokumentów domowych, a przede wszystkim z epitafium nagrobnego na Powązkach wynika, że ten pierwszy syn miał jednak na imię Kazimierz. Możliwe jest jednak, że na drugie było mu Michał.) – powtórnie zawarłem związek małżeński z rodzoną siostrą Julii, Zofią młodszą o 16 lat ode mnie, po uzyskaniu dyspensy z Rzymu od Ojca Świętego w czem mi załatwił to p. Konsystorz Warszawski ks. Wacław Gizaczyński, sekretarz Konsystorza i wikariusz parafii Świętego Jana przy kościele Katedralnym. Kolego szkolnym moim był brat…”

W starszym dokumencie, który był napisany drobniejszym pismem, a więc zapewne dlatego zawierającym dłuższy fragment opisu życia, prapradziadek napisał jeszcze:

„Przyjacielem, a zarazem kolego szkolnym był brat rodzony X Wacława urzędnik rządu Poprawczego przy ul. Dzielnej a zarazem pomocnik … p. Stanisława Gepnera, jemu również zawdzięczam pomoc w przeprowadzeniu pomyślnego rezultatu w spadku po siostrze wujecznej Michali Dobranej vel Lamma żonie Ludwika Lamma fabrykanta wyrobów pozłotniczych.”

plan domu na chmielnejCzy całe życie żył z kowalstwa? Absolutnie nie. Wiem, że do Michała Franciszka Piekarskiego oprócz domu przy Chmielnej należały jeszcze inne nieruchomości. M.in. sklep z dewocjonaliami, który prowadzili jego trzej synowie, czego świadectwem jest mój medalik od chrztu z dedykacją od „Pindziejka”. Wiem, że do dziś, dzięki temu, że prapradziadek miał tak dużo dzieci, historia mojej rodziny obfituje w liczne anegdoty i ma wielu prawdziwych i bardzo różnych bohaterów. Michał Franciszek Piekarski w 1933 roku drżącą ręką zapisał testament„zamiast dożywocia z prawa” tak zwane „dożywotnie użytkowanie mieszkania” i „dochód z nieruchomości” żonie Zofii ze Stalskich Piekarskiej. Tej, która dała mu jedenaścioro dzieci i pomogła wychować dwójkę z pierwszego małżeństwa. Według dokumentów (m.in. dowodu osobistego) nie był już wtedy kowalem, a właścicielem nieruchomości przy ul. Chmielnej i to z wynajmu lokali przez ostatnie lata utrzymywał rodzinę. Jednak nie żona odziedziczyła po nim majątek. Młodsza o lat 16 Zofia zmarła w 1935 roku, a więc na 3 lata przed swoim długowiecznym małżonkiem. Dlatego, co wynika zresztą z nakazu płatniczego, podatek z tytułu nabycia spadku po zmarłym 11 marca 1938 roku Michale Franciszku Piekarskim musiało zapłacić 11 osób.

Simmlerowskie łóżko, na którym w 1938 roku zmarł prapradziadek Michał Franciszek Piekarski służy teraz mojemu synowi, który do snu nie zakłada szlafmycy, bo i czasy się zmieniły i w mieszkaniach cieplej. Stare łóżko ma teraz wprawdzie nowoczesny materac, ale… rzeźbiony stelaż jest ten sam, co wtedy, gdy pośrodku leżał umierający 96-latek, a jego przerażające błogosławieństwo wyciągniętych starczych rąk wprawiło mojego ojca w takie przerażenie, że aż wybuchnął płaczem.

Powyższy tekst ukazał się w lutowym numerze bezpłatnego magazynu genealogicznego „More Maiorum”, ktory można pobrać tutaj.

Udostępnij na:

Z czworaków do własnego domu z ogrodem

To historia miłości mojej babci i dziadka opublikowana w tygodniku „Chwila dla Ciebie”, ale pozbawiona skrótów i ingerencji redakcyjnych.

DSC_5175

Babcia Konstancja z domu Kurzyńska urodziła się w 1898 roku w czworakach w Zwierzyńcu nad Wieprzem w rodzinie chłopskiej. Była podobno najładniejszą z córek mojej prababci Katarzyny Czochry. Prababcia zresztą, zanim wyszła za mąż, miała już jedną córkę. Panieńskim dzieckiem była Anna, bo jak głosiła rodzinna legenda – prababcię ktoś zgwałcił. Czy tak było naprawdę? Nie wiem. Wiem natomiast, że Stanisław Kurzyński, mój pradziadek wziął sobie pannę z dzieckiem i miał z nią kolejne pięcioro dzieci. W tym moją ukochaną babcię Konstancję, zwaną Kocią. Z rodzinnych przekazów wiem, że niezbyt szanował swoja żonę. Miał ciężką rękę zarówno dla niej, jak i dzieci. Żona miała być posłuszna mężowi. Dlatego jak coś pradziadkowi nie pasowało – lał! Obrywało się też dzieciom. Zwłaszcza córkom! Babcia dostała kiedyś lanie za to, że przyniosła do domu jeża. Jako kilkulatka marzyła o własnym zwierzątku. Takim tylko dla siebie. Udało się jej złapać w lesie jeża. Schowała go do pudełka i przyniosła do domu. Niestety w nocy jeż strasznie tupał. To obudziło pradziadka, który odkrywszy zwierzę sprał córkę na kwaśne jabłko za głupie pomysły, a jeża kazał odnieść z powrotem do lasu.
Mieszkali na Roztoczu, a dokładnie w Zwierzyńcu nad Wieprzem. Był to folwark rodu Zamojskich. Tu zwyczaj był taki, że hrabina trzymała do chrztu dzieci „swoich” folwarcznych chłopów. Dlatego została chrzestną matką mojej babci. Dla dzieci organizowała w pałacu ochronkę. Tam uczyła je pisać i czytać. Nauczyła tego również moją babcię. Pradziadek niestety wolał zaglądać do kieliszka. „Na wódkę w domu było zawsze. Na dzieci nigdy!” – Powiedziała mi po latach ciotka, najmłodsza córka babci Konstancji. Dlatego do szkoły babcia chodziła podobno tylko miesiąc. Marzyła jednak o innym życiu.
Rodzina babci była niezwykle biedna. Posagu więc babcia nie miała, ale jako jedna z najładniejszych dziewczyn w Zwierzyńcu miała wielu starających. Wybrała jednego. Niestety wybuchła I wojna światowa i ukochany – legionista Piłsudskiego – zginął w okopach. Konstancja była tak zrozpaczona, że nawet myślała o samobójstwie. Od pomysłu odwiodła ją ukochana siostra Mania. Na szczęście nie odpuszczali też starający się o jej rękę kolejni kawalerowie. Babcia chodziła z nimi na spacery i wysłuchiwała komplementów. Zdecydować się jednak nie umiała. A czas płynął. Miała 25 lat, co wtedy oznaczało staropanieństwo. Jej matka Katarzyna z Czochrów uparcie powtarzała: „Kostuniu, ślepy, garbaty, stary i pijak, ale bierz!” Być może mówiąc to, miała na myśli własne małżeństwo? W końcu ona sama, jako panna z dzieckiem, nie mogła przebierać w kawalerach. Starający się o rękę babci nie odpuszczali. Pewnego razu, gdy była z jednym z nich na spacerze, nadbiegł drugi z rewolwerem w dłoni:
– Jak mnie nie wybierzesz zastrzelę i jego i ciebie i siebie! – wykrzykiwał wymachując bronią.
Tę historię babcia opowiadała mi potem wielokrotnie. Mocno przy tym gestykulując i mówiąc, że wtedy strasznie się bała. Wyrwała jednak rewolwer i wyrzuciła do przydrożnego rowu, a potem uciekła do domu. Kiedyś nawet pokazała mi to miejsce, ale dziś już bym go nie poznała, a spytać nie ma już kogo.
Wśród starających się o jej rękę był pewien sporo od niej straszy, bo o lat 14, i na dodatek mocno łysiejący ogrodnik – Julian Stec. Urodzony w 1886 roku, osierocony w dzieciństwie przez matkę, wychowywany był przez złą macochę. Taką, jak z bajek o „Kopciuszku” czy „Jasiu i Małgosi”. Julian był wykształcony, inteligentny, niezwykle kulturalny, z dobrą pracą, obeznany w świecie, znający języki, no i… bohater wojenny. Nie tylko brał udział w I wojnę światowej, ale jeszcze zgłosił się na ochotnika na wojnę polsko-radziecką w 1920 roku. Był w 22 pułku podkarpackich strzelców konnych w stopniu plutonowego. Brał udział w ofensywie znad Wieprza. Ranny w nogę pod Chodorowem został odznaczony przez marszałka Józefa Piłsudskiego. Babcia jednak nie chciała na męża łysego. Nie tak wyobrażała sobie tego jedynego, z którym ma spędzić resztę życia. Ten mężczyzna wydawał jej się po prostu nieładny. Wargi miał tłuste, włosów prawie wcale i jeszcze jak patrzył na nią, to tak, jakby wzrokiem pożerał. Umówiła się na randkę z rudym młodzieńcem z Poznania. Podczas spaceru usłyszała:
– Panno Konstancjo! Pani z tym chodziła na spacerki, z tamtym chodziła i za żadnego pani nie wyszła…
O! To Konstancję doprowadziło do szału! Dlatego konkurent od razu dostał reprymendę:
– A co mi tu pan będzie wypominał starających się? Za pana też nie wyjdę! – Odpowiedziała babcia i zostawiwszy osłupiałego Poznaniaka na środku drogi, pobiegła do żony ciotecznego brata. Mocno zdenerwowana decyzję podjęła natychmiast. Do domu kuzynostwa wpadła jak po ogień wołając od progu:
– Korzeniowska! Biegnijcie po łysego ogrodnika.
Żona kuzyna pobiegła i po chwili wróciła z moim dziadkiem.
– Panie Stec – powiedziała babcia. – Zdecydowałam się wyjść za pana. Ślub możemy brać natychmiast.
– Bardzom kontent panno Konstancjo, ale nie mam odpowiedniego ubrania – odparł mocno zaskoczony dziadek.
– Ja za pana mogę wyjść tak, jak pan stoi.
No i pobrali się. Ślub był w zwierzynieckiem kościele na wyspie, tym ufundowanym przez Marysieńkę Sobieską. Najpierw małżonkowie zamieszkali w Zwierzyńcu. Tam na świat przyszła czwórka ich dzieci. W kolejności: Stefan, Zosia, Halina (moja mama) i najmłodsza Danusia. W rok po ślubie, z okazji urodzenia pierworodnego syna Stefana, babcia dostała od męża ostatni prezent. Zachwycony dzieckiem i wdzięczny za obdarzenie potomkiem Julian, rzucił jej na łóżko belę najdroższego materiału. Sukno miało zjadliwie zielony kolor. Babcia poznała, że Julian, choć z tak dobrej rodziny i taki wykształcony, gustu nie ma za grosz! Dlatego na widok kilkunastu metrów niezwykle drogiego, ale brzydkiego materiału, niemiłosiernie się skrzywiła. Dziadek to spostrzegł i to przesądziło sprawę. Od tej pory dawał żonie już tylko pieniądze. Rozpieszczał ją zresztą strasznie, nie żałując na kapelusze, rękawiczki, biżuterię i podróże.
Niestety w Zwierzyńcu gęb do jedzenia było więcej, niż członków rodziny założonej przez Juliana Steca. Do jego zwierzynieckiego domu codziennie schodzili się krewni żony na darmowe żarcie i obowiązkowo wódkę. Gdy pewnego razu po raz siódmy w tygodniu Konstancja zobaczyła za drzwiami podpitego ojca domagającego się wódki – zaprotestowała. Stanisław Kurzyński ręki na własną córkę, która jest już cudzą żoną, podnieść nie śmiał, więc zaproponował zięciowi:
– Lej babę! Co to znaczy, że pić zabrania?!
To nie spodobało się dziadkowi, który od tej pory zaczął myśleć o wyprowadzce ze Zwierzyńca. Wykształcony w szkole przy przedsiębiorstwie ogrodniczym Jana Krystiana Ulricha w Warszawie, a potem w szkole ogrodniczej na Krymie, miał dobrą pracę ogrodnika kolejowego. Ponieważ zaczął powstawać wielki węzeł kolejowy we Włodawie i Chełmie, więc na początku lat 30-tych pojawiła się okazja wyprowadzki ze Zwierzyńca i zarabiania już tylko na swoją rodzinę. Dziadek dostał propozycję objęcia posady ogrodnika kolejowego w Chełmie. Zabrał żonę z dziećmi, i tak w 1934 roku wszyscy wylądowali w wielkim domu przy Rampie Brzeskiej. Babcia Konstancja z ubogiej dziewczyny z czworaków stała się panią wielkiego domu z ogrodem. Dziadek miał i pomocników do pracy w ogrodzie, a także stać go było na zatrudnienie baby do pomocy przy praniu i gotowaniu. Babcia zaczęła chodzić do krawcowych i fryzjerów, a także… odkryła kino. Wprawdzie zanim wyprowadziła się do Chełma, parę razy widziała film, gdy objazdowe kino przyjechało do Zwierzyńca, ale to nie to samo. W Chełmie Konstancja bywała na niemal wszystkich premierach. Niektóre filmy o miłości oglądała wiele razy – np. „Gehennę”. Dzięki temu wiedziała wszystko o Jadwidze Smosarskiej, Toli Mankiewiczównie czy Aleksandrze Żabczyńskim. Gdy na przełomie lat 70-tych i 80-tych siadała ze mną przed telewizorem, by oglądać w niedzielę cykl „W starym kinie” opowiadała anegdoty o aktorach, rywalizując o moją uwagę z samym Stanisławem Janickim.
Dziadek był filut i żartowniś. Miał ogromne poczucie humoru. Wszyscy opowiadali, że często się z babcią przekomarzał. Uwielbiał ją drażnić i z nią się droczyć. Bywało, że chcąc wzbudzić zazdrość wsadzał pod poduszkę zdjęcie nagich Murzynek, które wyciął z prenumerowanego „National geographic”. (Babcia i tak nie znała angielskiego). Gdy żona go zdenerwowała, wyciągał zdjęcie spod poduszki i mrugając filuternie okiem, śpiewał:
„wyświetlają filma niczem to Afryka
chodzą tam kobity całkiem bez stanika.”
Babcia z reguły pukała się w czoło. Była bardzo zasadnicza i pamiętliwa. Co rano budziła dziadka słowami:
– Julek wstań i chodź zapiąć mi stanik.
Dziadek wstawał. Ale zanim stanik zapiął, to tu pogłaskał, a tam popieścił i pocałował. Pewnego dnia z tym wstawaniem bardzo się ociągał. Babcia powtórzyła prośbę trzy razy. Po trzecim bezskutecznie wypowiedzianym słowie „wstań”, sięgnęła po przybory do szycia. Jednym ruchem rozcięła stanik z przodu i tam zamontowała zapięcie, które z tyłu wycięła, a miejsce po nim zaszyła. Ku rozpaczy dziadka Julka już nigdy więcej nie poprosiła go o zapięcie stanika, bo wszystkie biustonosze tak poprzerabiała, by samej móc je zapinać.
Dziadkowie przeżyli razem ponad 30 lat. Julian przeszedł na emeryturę. Związany z przedwojennym PPS-em Józefa Piłsudskiego przeżył wielkie rozczarowanie PRL-owską rzeczywistością. Rozczarowania się zresztą spodziewał. W końcu walczył z sowietami w 1920 roku, widział 17 września 1939 w Chełmie, kiedy to wraz z całą rodzina musiał chować się do lasu. Słyszał opowieści o wymianie honorów między dowództwem niemieckim a radzieckim. W końcu przez kilka dni w 1939 roku Chełm był we władaniu ZSRR. Dopiero potem nastała tu okupacja niemiecka. Gdy 22 lipca 1944 do Chełma wkraczały wojska radzieckie dziadek rzucił krótko: „jeden skurwysyn wyszedł, drugi przyszedł.” Połączenie ukochanego PPS z PPR i utworzenie PZPR uznał za zdradę tego, o co walczył, jako żołnierz Piłsudskiego. Legitymację PPS wyrzucił. Zostawiając sobie tylko humor. Chorował na serce, ale zawsze mówił, że choroby to nie powód, by nie żartować. Wnukom zawsze proponował na deser tajemnicze „czombarambi w kolorach”.
Pewnego razu kazał babci biec po lekarza, bo, jak oznajmił – umiera. Była niedziela. Zdenerwowana babcia zbiegła pół miasta, ale lekarza nie znalazła. Zrozpaczona wróciła do domu. Dziadek czuł się już lepiej i na jej tłumaczenie, że lekarza nigdzie nie było powiedział machając lekceważąco ręką:
– Już nie ważne. Ważne, że się trochę przeszłaś!
To zdanie funkcjonuje u mnie w rodzinie do dziś. Ja też tak sobie mówię, gdy wyjdę coś załatwiać i nic mi się nie uda. Myślę też wtedy o dziadku, którego nigdy nie poznałam. Julian Stec umarł w 1960 roku. Pewnego dnia do późnego wieczora grał z Konstancją w karty i szczypał ją w tyłek. A wykorzystując momenty nieuwagi oszukiwał, by wygrać. Babcia śmiała się, ale i kłóciła z nim, że taki stary i głupi. Rano obudziła się, ale leżący w łóżku obok mąż nie wstawał. Okazało się, że zmarł we śnie. Wtedy babcia wyrzuciła karty do pieca. Przez wiele lat nie brała do rąk żadnej talii. Dopiero, gdy ja przyszłam na świat, nauczyła mnie wszystkich karcianych gier.
Czy dziadek jej się podobał, czy pożądała go, czy pragnęła, tak, jak on jej? W latach 60-tych moja mama Halina ze Steców Piekarska, już jako mężatka, przyjechała do Chełma do babci i spostrzegła na ścianie babciny portrecik. Znała go z dzieciństwa, ale teraz spojrzała nań zupełnie inaczej. Był to portrecik namalowany czarnym tuszem, na karteczce wielkości pocztówki, z wydrukowanym adresem i nazwiskiem artysty, które brzmiało: „Wacław Chodkowski”. Przez lata to nazwisko mamie nic nie mówiło, ale gdy wyszła za mąż za mojego ojca Macieja Piekarskiego okazało się, że ten warszawski malarz urodzony w Kozienicach, to szwagier mojej prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej, czyli babci mojego ojca, a matki jego matki. Chodkowski był mężem jej rodzonej siostry Heleny z Przybytkowskich. Należał do mężczyzn, o których się mówi, że żadnej kobiecie nie przepuści. Jak głosiła stugębna plotka żonę zdradzał notorycznie, a miał tak wielkie powodzenie u kobiet, że podniósł znacznie populację Saskiej Kępy.
– Skąd mama to ma? – wykrzyknęła moja mama, odkrywając na nowo znany od zawsze portrecik. – Toż to malował Maćka cioteczny dziadek!
I babcia opowiedziała, że w 1929 roku dziadek Julek zabrał ją do Poznania na Powszechną Wystawę Krajową. Tam zobaczyła na ulicy niezwykle przystojnego mężczyznę, który stał i malował na zamówienie przechodniom portreciki. Zrobił na niej tak wielkie wrażenie swoją urodą, że codziennie chodziła go oglądać. Wzdychając przy tym z żalu, że jej mąż jest taki mało atrakcyjny. Obserwowała więc pięknego malarza ze stolicy i wyobrażała sobie, że to on jest na miejscu dziadka. Biedny dziadek, niczego nie świadom, zaproponował babci, że skoro codziennie patrzy, jak malraz maluje portreciki, to on wspaniałomyślnie ufunduje jej taki portrecik. Babcia przyjęła prezent, bo głupio jej było powiedzieć, wpatrzonemu w nią mężowi, że na portreciku wcale jej nie zależy. Że tak naprawdę wielkie wrażenie zrobiła na niej uroda innego mężczyzny.
Spytałam kiedyś babcię, czy kochała dziadka. Odpowiedziała, że na pewno tak. Że wie to dziś, gdy tak bardzo jej go brakuje. Dodała jednak, że chyba nie była to taka miłość, jaką sobie wyobrażała mając naście lat. Często jednak opowiadała o jego powiedzonkach, żartach i wygłupach. Przechowała też jego książeczkę wojskową, w której odnotowano jego udział zarówno w I wojnie światowej, jak i w polsko-bolszewickiej. Zachowała też notes ogrodniczy, w którym notował przepisy na sałatki, metody walki ze szkodnikami i łacińskie nazwy roślin.
Nigdy też nie wspomniała ukochanego, który zginął w okopach I-szej wojny światowej w Legionach Piłsudskiego. Dlatego po latach nikt z rodziny nie wie, jak miał na imię, a wielu dopiero ode mnie dowiedziało się, że w ogóle kiedyś istniał. Chyba naprawdę dziadek zastąpił go w sercu babci.

stecowiekonstancja1

stceowie nad morzem konstancja i mania kurzynskie skanuj0002 skanuj0030stanis+éaw i Katarzyna kurzynscy julian stec w ogrodzie

Udostępnij na: