To historia miłości mojej babci i dziadka opublikowana w tygodniku „Chwila dla Ciebie”, ale pozbawiona skrótów i ingerencji redakcyjnych.
Babcia Konstancja z domu Kurzyńska urodziła się w 1898 roku w czworakach w Zwierzyńcu nad Wieprzem w rodzinie chłopskiej. Była podobno najładniejszą z córek mojej prababci Katarzyny Czochry. Prababcia zresztą, zanim wyszła za mąż, miała już jedną córkę. Panieńskim dzieckiem była Anna, bo jak głosiła rodzinna legenda – prababcię ktoś zgwałcił. Czy tak było naprawdę? Nie wiem. Wiem natomiast, że Stanisław Kurzyński, mój pradziadek wziął sobie pannę z dzieckiem i miał z nią kolejne pięcioro dzieci. W tym moją ukochaną babcię Konstancję, zwaną Kocią. Z rodzinnych przekazów wiem, że niezbyt szanował swoja żonę. Miał ciężką rękę zarówno dla niej, jak i dzieci. Żona miała być posłuszna mężowi. Dlatego jak coś pradziadkowi nie pasowało – lał! Obrywało się też dzieciom. Zwłaszcza córkom! Babcia dostała kiedyś lanie za to, że przyniosła do domu jeża. Jako kilkulatka marzyła o własnym zwierzątku. Takim tylko dla siebie. Udało się jej złapać w lesie jeża. Schowała go do pudełka i przyniosła do domu. Niestety w nocy jeż strasznie tupał. To obudziło pradziadka, który odkrywszy zwierzę sprał córkę na kwaśne jabłko za głupie pomysły, a jeża kazał odnieść z powrotem do lasu.
Mieszkali na Roztoczu, a dokładnie w Zwierzyńcu nad Wieprzem. Był to folwark rodu Zamojskich. Tu zwyczaj był taki, że hrabina trzymała do chrztu dzieci „swoich” folwarcznych chłopów. Dlatego została chrzestną matką mojej babci. Dla dzieci organizowała w pałacu ochronkę. Tam uczyła je pisać i czytać. Nauczyła tego również moją babcię. Pradziadek niestety wolał zaglądać do kieliszka. „Na wódkę w domu było zawsze. Na dzieci nigdy!” – Powiedziała mi po latach ciotka, najmłodsza córka babci Konstancji. Dlatego do szkoły babcia chodziła podobno tylko miesiąc. Marzyła jednak o innym życiu.
Rodzina babci była niezwykle biedna. Posagu więc babcia nie miała, ale jako jedna z najładniejszych dziewczyn w Zwierzyńcu miała wielu starających. Wybrała jednego. Niestety wybuchła I wojna światowa i ukochany – legionista Piłsudskiego – zginął w okopach. Konstancja była tak zrozpaczona, że nawet myślała o samobójstwie. Od pomysłu odwiodła ją ukochana siostra Mania. Na szczęście nie odpuszczali też starający się o jej rękę kolejni kawalerowie. Babcia chodziła z nimi na spacery i wysłuchiwała komplementów. Zdecydować się jednak nie umiała. A czas płynął. Miała 25 lat, co wtedy oznaczało staropanieństwo. Jej matka Katarzyna z Czochrów uparcie powtarzała: „Kostuniu, ślepy, garbaty, stary i pijak, ale bierz!” Być może mówiąc to, miała na myśli własne małżeństwo? W końcu ona sama, jako panna z dzieckiem, nie mogła przebierać w kawalerach. Starający się o rękę babci nie odpuszczali. Pewnego razu, gdy była z jednym z nich na spacerze, nadbiegł drugi z rewolwerem w dłoni:
– Jak mnie nie wybierzesz zastrzelę i jego i ciebie i siebie! – wykrzykiwał wymachując bronią.
Tę historię babcia opowiadała mi potem wielokrotnie. Mocno przy tym gestykulując i mówiąc, że wtedy strasznie się bała. Wyrwała jednak rewolwer i wyrzuciła do przydrożnego rowu, a potem uciekła do domu. Kiedyś nawet pokazała mi to miejsce, ale dziś już bym go nie poznała, a spytać nie ma już kogo.
Wśród starających się o jej rękę był pewien sporo od niej straszy, bo o lat 14, i na dodatek mocno łysiejący ogrodnik – Julian Stec. Urodzony w 1886 roku, osierocony w dzieciństwie przez matkę, wychowywany był przez złą macochę. Taką, jak z bajek o „Kopciuszku” czy „Jasiu i Małgosi”. Julian był wykształcony, inteligentny, niezwykle kulturalny, z dobrą pracą, obeznany w świecie, znający języki, no i… bohater wojenny. Nie tylko brał udział w I wojnę światowej, ale jeszcze zgłosił się na ochotnika na wojnę polsko-radziecką w 1920 roku. Był w 22 pułku podkarpackich strzelców konnych w stopniu plutonowego. Brał udział w ofensywie znad Wieprza. Ranny w nogę pod Chodorowem został odznaczony przez marszałka Józefa Piłsudskiego. Babcia jednak nie chciała na męża łysego. Nie tak wyobrażała sobie tego jedynego, z którym ma spędzić resztę życia. Ten mężczyzna wydawał jej się po prostu nieładny. Wargi miał tłuste, włosów prawie wcale i jeszcze jak patrzył na nią, to tak, jakby wzrokiem pożerał. Umówiła się na randkę z rudym młodzieńcem z Poznania. Podczas spaceru usłyszała:
– Panno Konstancjo! Pani z tym chodziła na spacerki, z tamtym chodziła i za żadnego pani nie wyszła…
O! To Konstancję doprowadziło do szału! Dlatego konkurent od razu dostał reprymendę:
– A co mi tu pan będzie wypominał starających się? Za pana też nie wyjdę! – Odpowiedziała babcia i zostawiwszy osłupiałego Poznaniaka na środku drogi, pobiegła do żony ciotecznego brata. Mocno zdenerwowana decyzję podjęła natychmiast. Do domu kuzynostwa wpadła jak po ogień wołając od progu:
– Korzeniowska! Biegnijcie po łysego ogrodnika.
Żona kuzyna pobiegła i po chwili wróciła z moim dziadkiem.
– Panie Stec – powiedziała babcia. – Zdecydowałam się wyjść za pana. Ślub możemy brać natychmiast.
– Bardzom kontent panno Konstancjo, ale nie mam odpowiedniego ubrania – odparł mocno zaskoczony dziadek.
– Ja za pana mogę wyjść tak, jak pan stoi.
No i pobrali się. Ślub był w zwierzynieckiem kościele na wyspie, tym ufundowanym przez Marysieńkę Sobieską. Najpierw małżonkowie zamieszkali w Zwierzyńcu. Tam na świat przyszła czwórka ich dzieci. W kolejności: Stefan, Zosia, Halina (moja mama) i najmłodsza Danusia. W rok po ślubie, z okazji urodzenia pierworodnego syna Stefana, babcia dostała od męża ostatni prezent. Zachwycony dzieckiem i wdzięczny za obdarzenie potomkiem Julian, rzucił jej na łóżko belę najdroższego materiału. Sukno miało zjadliwie zielony kolor. Babcia poznała, że Julian, choć z tak dobrej rodziny i taki wykształcony, gustu nie ma za grosz! Dlatego na widok kilkunastu metrów niezwykle drogiego, ale brzydkiego materiału, niemiłosiernie się skrzywiła. Dziadek to spostrzegł i to przesądziło sprawę. Od tej pory dawał żonie już tylko pieniądze. Rozpieszczał ją zresztą strasznie, nie żałując na kapelusze, rękawiczki, biżuterię i podróże.
Niestety w Zwierzyńcu gęb do jedzenia było więcej, niż członków rodziny założonej przez Juliana Steca. Do jego zwierzynieckiego domu codziennie schodzili się krewni żony na darmowe żarcie i obowiązkowo wódkę. Gdy pewnego razu po raz siódmy w tygodniu Konstancja zobaczyła za drzwiami podpitego ojca domagającego się wódki – zaprotestowała. Stanisław Kurzyński ręki na własną córkę, która jest już cudzą żoną, podnieść nie śmiał, więc zaproponował zięciowi:
– Lej babę! Co to znaczy, że pić zabrania?!
To nie spodobało się dziadkowi, który od tej pory zaczął myśleć o wyprowadzce ze Zwierzyńca. Wykształcony w szkole przy przedsiębiorstwie ogrodniczym Jana Krystiana Ulricha w Warszawie, a potem w szkole ogrodniczej na Krymie, miał dobrą pracę ogrodnika kolejowego. Ponieważ zaczął powstawać wielki węzeł kolejowy we Włodawie i Chełmie, więc na początku lat 30-tych pojawiła się okazja wyprowadzki ze Zwierzyńca i zarabiania już tylko na swoją rodzinę. Dziadek dostał propozycję objęcia posady ogrodnika kolejowego w Chełmie. Zabrał żonę z dziećmi, i tak w 1934 roku wszyscy wylądowali w wielkim domu przy Rampie Brzeskiej. Babcia Konstancja z ubogiej dziewczyny z czworaków stała się panią wielkiego domu z ogrodem. Dziadek miał i pomocników do pracy w ogrodzie, a także stać go było na zatrudnienie baby do pomocy przy praniu i gotowaniu. Babcia zaczęła chodzić do krawcowych i fryzjerów, a także… odkryła kino. Wprawdzie zanim wyprowadziła się do Chełma, parę razy widziała film, gdy objazdowe kino przyjechało do Zwierzyńca, ale to nie to samo. W Chełmie Konstancja bywała na niemal wszystkich premierach. Niektóre filmy o miłości oglądała wiele razy – np. „Gehennę”. Dzięki temu wiedziała wszystko o Jadwidze Smosarskiej, Toli Mankiewiczównie czy Aleksandrze Żabczyńskim. Gdy na przełomie lat 70-tych i 80-tych siadała ze mną przed telewizorem, by oglądać w niedzielę cykl „W starym kinie” opowiadała anegdoty o aktorach, rywalizując o moją uwagę z samym Stanisławem Janickim.
Dziadek był filut i żartowniś. Miał ogromne poczucie humoru. Wszyscy opowiadali, że często się z babcią przekomarzał. Uwielbiał ją drażnić i z nią się droczyć. Bywało, że chcąc wzbudzić zazdrość wsadzał pod poduszkę zdjęcie nagich Murzynek, które wyciął z prenumerowanego „National geographic”. (Babcia i tak nie znała angielskiego). Gdy żona go zdenerwowała, wyciągał zdjęcie spod poduszki i mrugając filuternie okiem, śpiewał:
„wyświetlają filma niczem to Afryka
chodzą tam kobity całkiem bez stanika.”
Babcia z reguły pukała się w czoło. Była bardzo zasadnicza i pamiętliwa. Co rano budziła dziadka słowami:
– Julek wstań i chodź zapiąć mi stanik.
Dziadek wstawał. Ale zanim stanik zapiął, to tu pogłaskał, a tam popieścił i pocałował. Pewnego dnia z tym wstawaniem bardzo się ociągał. Babcia powtórzyła prośbę trzy razy. Po trzecim bezskutecznie wypowiedzianym słowie „wstań”, sięgnęła po przybory do szycia. Jednym ruchem rozcięła stanik z przodu i tam zamontowała zapięcie, które z tyłu wycięła, a miejsce po nim zaszyła. Ku rozpaczy dziadka Julka już nigdy więcej nie poprosiła go o zapięcie stanika, bo wszystkie biustonosze tak poprzerabiała, by samej móc je zapinać.
Dziadkowie przeżyli razem ponad 30 lat. Julian przeszedł na emeryturę. Związany z przedwojennym PPS-em Józefa Piłsudskiego przeżył wielkie rozczarowanie PRL-owską rzeczywistością. Rozczarowania się zresztą spodziewał. W końcu walczył z sowietami w 1920 roku, widział 17 września 1939 w Chełmie, kiedy to wraz z całą rodzina musiał chować się do lasu. Słyszał opowieści o wymianie honorów między dowództwem niemieckim a radzieckim. W końcu przez kilka dni w 1939 roku Chełm był we władaniu ZSRR. Dopiero potem nastała tu okupacja niemiecka. Gdy 22 lipca 1944 do Chełma wkraczały wojska radzieckie dziadek rzucił krótko: „jeden skurwysyn wyszedł, drugi przyszedł.” Połączenie ukochanego PPS z PPR i utworzenie PZPR uznał za zdradę tego, o co walczył, jako żołnierz Piłsudskiego. Legitymację PPS wyrzucił. Zostawiając sobie tylko humor. Chorował na serce, ale zawsze mówił, że choroby to nie powód, by nie żartować. Wnukom zawsze proponował na deser tajemnicze „czombarambi w kolorach”.
Pewnego razu kazał babci biec po lekarza, bo, jak oznajmił – umiera. Była niedziela. Zdenerwowana babcia zbiegła pół miasta, ale lekarza nie znalazła. Zrozpaczona wróciła do domu. Dziadek czuł się już lepiej i na jej tłumaczenie, że lekarza nigdzie nie było powiedział machając lekceważąco ręką:
– Już nie ważne. Ważne, że się trochę przeszłaś!
To zdanie funkcjonuje u mnie w rodzinie do dziś. Ja też tak sobie mówię, gdy wyjdę coś załatwiać i nic mi się nie uda. Myślę też wtedy o dziadku, którego nigdy nie poznałam. Julian Stec umarł w 1960 roku. Pewnego dnia do późnego wieczora grał z Konstancją w karty i szczypał ją w tyłek. A wykorzystując momenty nieuwagi oszukiwał, by wygrać. Babcia śmiała się, ale i kłóciła z nim, że taki stary i głupi. Rano obudziła się, ale leżący w łóżku obok mąż nie wstawał. Okazało się, że zmarł we śnie. Wtedy babcia wyrzuciła karty do pieca. Przez wiele lat nie brała do rąk żadnej talii. Dopiero, gdy ja przyszłam na świat, nauczyła mnie wszystkich karcianych gier.
Czy dziadek jej się podobał, czy pożądała go, czy pragnęła, tak, jak on jej? W latach 60-tych moja mama Halina ze Steców Piekarska, już jako mężatka, przyjechała do Chełma do babci i spostrzegła na ścianie babciny portrecik. Znała go z dzieciństwa, ale teraz spojrzała nań zupełnie inaczej. Był to portrecik namalowany czarnym tuszem, na karteczce wielkości pocztówki, z wydrukowanym adresem i nazwiskiem artysty, które brzmiało: „Wacław Chodkowski”. Przez lata to nazwisko mamie nic nie mówiło, ale gdy wyszła za mąż za mojego ojca Macieja Piekarskiego okazało się, że ten warszawski malarz urodzony w Kozienicach, to szwagier mojej prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej, czyli babci mojego ojca, a matki jego matki. Chodkowski był mężem jej rodzonej siostry Heleny z Przybytkowskich. Należał do mężczyzn, o których się mówi, że żadnej kobiecie nie przepuści. Jak głosiła stugębna plotka żonę zdradzał notorycznie, a miał tak wielkie powodzenie u kobiet, że podniósł znacznie populację Saskiej Kępy.
– Skąd mama to ma? – wykrzyknęła moja mama, odkrywając na nowo znany od zawsze portrecik. – Toż to malował Maćka cioteczny dziadek!
I babcia opowiedziała, że w 1929 roku dziadek Julek zabrał ją do Poznania na Powszechną Wystawę Krajową. Tam zobaczyła na ulicy niezwykle przystojnego mężczyznę, który stał i malował na zamówienie przechodniom portreciki. Zrobił na niej tak wielkie wrażenie swoją urodą, że codziennie chodziła go oglądać. Wzdychając przy tym z żalu, że jej mąż jest taki mało atrakcyjny. Obserwowała więc pięknego malarza ze stolicy i wyobrażała sobie, że to on jest na miejscu dziadka. Biedny dziadek, niczego nie świadom, zaproponował babci, że skoro codziennie patrzy, jak malraz maluje portreciki, to on wspaniałomyślnie ufunduje jej taki portrecik. Babcia przyjęła prezent, bo głupio jej było powiedzieć, wpatrzonemu w nią mężowi, że na portreciku wcale jej nie zależy. Że tak naprawdę wielkie wrażenie zrobiła na niej uroda innego mężczyzny.
Spytałam kiedyś babcię, czy kochała dziadka. Odpowiedziała, że na pewno tak. Że wie to dziś, gdy tak bardzo jej go brakuje. Dodała jednak, że chyba nie była to taka miłość, jaką sobie wyobrażała mając naście lat. Często jednak opowiadała o jego powiedzonkach, żartach i wygłupach. Przechowała też jego książeczkę wojskową, w której odnotowano jego udział zarówno w I wojnie światowej, jak i w polsko-bolszewickiej. Zachowała też notes ogrodniczy, w którym notował przepisy na sałatki, metody walki ze szkodnikami i łacińskie nazwy roślin.
Nigdy też nie wspomniała ukochanego, który zginął w okopach I-szej wojny światowej w Legionach Piłsudskiego. Dlatego po latach nikt z rodziny nie wie, jak miał na imię, a wielu dopiero ode mnie dowiedziało się, że w ogóle kiedyś istniał. Chyba naprawdę dziadek zastąpił go w sercu babci.