Archiwum kategorii: Ruszczykowscy

Dwie Ruszczykowskie, czyli matka i córka w Powstaniu Warszawskim oraz wpływ powstania na ich dalsze losy

Ukazały się drukiem materiały z konferencji naukowej, która odbyła się 22 czerwca 2022 roku, a była poświęcona Powstaniu Warszawskiemu. Jej tytuł: Dziś idę walczyć mamo… 78. rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego.

W środku mój artykuł pt. “Dwie Ruszczykowskie, czyli matka i córka w Powstaniu Warszawskim oraz wpływ powstania na ich dalsze losy”.

Stefania w czasie powstania miała 31 lat. Była łączniczką i sanitariuszką. W konspiracji działała już od początku wojny. Od listopada 1939 roku w lokalu prowadzonej przez nią w Warszawie biblioteki Macierzy Szkolnej przy ul. Świętojańskiej 13 mieścił się̨ punkt kontaktowy. Była informatorką, sekretarką i łączniczką w siatce Henryka Zagrodzkiego ps. „Magik”. Na tajnych kompletach wykładała zasady techniki bibliotekarskiej. Sama ukończyła tajne Wyższe Kursy Dziennikarskie. Wybuch powstania zastał ją w bibliotece.

zofia ze skrzyneckich ruszczykowska

Zofia mieszkała na Powiślu przy ulicy Lipowej 4a. Gdy wybuchło powstanie miała 66 lat. Nie działała w konspiracji. Swoje wspomnienia, w których opisała przeżycia cywila w ogarniętej powstaniem stolicy, spisała na gorąco po opuszczeniu Warszawy. Jej córka – Stefania podpisała ją, jako autorkę.

Wśród wielu przechowywanych przeze mnie pamiątek rodzinnych jest koperta podpisana: „Zofia ze Skrzyneckich Ruszczykowska”. W środku pozornie nic nie warte skrawki papierków, notesy z wierszami, święte obrazki, jakieś świstki, dokumenty, zaświadczenia i… 16 wyrwanych z jakiegoś notesu kartek zapisanych równym pismem i zatytułowanych: Ze Skrzyneckich Zofia Ruszczykowska – Wspomnienia z Powstania. Jednak tytuł i nazwisko autorki napisała już inna ręka. Charakter tego pisma z karty tytułowej należał do jej córki – Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej (1913−1991) ps. „Stenia”, „Bogda”. Autorka wspomnień́ była bratową i jednocześnie cioteczną siostrą[1] mojej prababki Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej (1878−1962).

Zofia ze Skrzyneckich Ruszczykowska (1878−1946) owdowiała dość wcześnie. Jej mąż Stanisław Ruszczykowski (1872−1920) przepadł bez wieści w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Po prostu wyszedł z domu i nigdy więcej nie wrócił, a jego ciała nigdy nie odnaleziono. Jedyna córka pary, wspomniana Stefania, zmarła bezdzietnie i cały majątek zapisała w testamencie mojemu Ojcu – Maciejowi Piekarskiemu[2]. Ten „majątek” to były setki dokumentów. W tym ta niepozorna koperta… Jej zawartość, a także inne dokumenty rodzinne, pozwoliły mi odtworzyć powstańcze losy Zofii, którą znałam jedynie ze zdjęć i opowiadań́ oraz Stefanii, którą znałam osobiście. Pomogły mi również odtworzyć powojenne losy obu, a zwłaszcza to, jaki wpływ na ich powojenne życie miało Powstanie Warszawskie.

Obie Ruszczykowskie w czasie powstania przebywały w Warszawie, ale każda z nich w innym miejscu. 31-letnia Stefania, o czym już była mowa, była łączniczką i sanitariuszką. Zresztą w konspiracji działała od początku wojny, a w lokalu prowadzonej przez nią̨ w Warszawie biblioteki Macierzy Szkolnej przy ul. Świętojańskiej 13, jak wspomniano, był punkt kontaktowy. Stefania była informatorką, sekretarką i łączniczką w siatce Henryka Zagrodzkiego ps. „Magik”, inżyniera chemika, który podczas okupacji pracował w Instytucie Fermentacyjnym na Krakowskim Przedmieściu, natomiast w konspiracji pełnił funkcję kierownika sieci terenowej na Generalne Gubernatorstwo siatki ofensywnego wywiadu zachodniego o kryptonimie „Lombard”[3]. Stefania po wybuchu powstania zgłosiła się do batalionu „Bończa” Zgrupowania „Róg” i w jego 101. kompanii[4] pełniła funkcję łączniczki porucznika Konrada Tadeusza Kopcia ps. „Mieczysław”. Po jego śmierci 19 sierpnia oraz po kontuzji ścięgna nogi, została sanitariuszką w Centralnym Szpitalu Chirurgicznym przy ul. Długiej 7. Jej przełożoną była Halina Wiśniewska ps. „Mila” (1914−1993), z którą utrzymywała kontakt po wojnie.

legitymacja steni1a

legitymacja steni1b

Zostawiła po sobie dwa maszynopisy. Krótszy, odnoszący się̨ tylko do przeżyć w szpitalu na ul. Długiej 7 oraz dłuższy, obejmujący czas aż do powrotu do Warszawy w 1945 roku.

Zofia w swoich wspomnieniach napisała[5]:

1 VIII. O godz., 17. Gdy się zaczęły silne i gęste ostrzały, zeszłam na parter i tam mieszkałam do 4. IX włącznie. Codziennie byłam u siebie, coś stamtąd zabierałam, prałam, ale w ostatnich dniach, ile razy weszłam na górę, zjawiały się samoloty. Na ogół trzymałam się dobrze duchowo, krzepiłam ducha w innych, chociaż czułam straszny niepokój o Stenię[6]. Prowadziłam walkę ze sobą, ale Bóg mi pomagał. Całe otoczenie było dla mnie bardzo dobre. Z całym domem zżyłam się. Opuściłam komunię świętą w pierwszy piątek i pierwszą sobotę miesiąca. W sobotę napadł mnie strach, całą noc nie spałam. W niedzielę 6. VIII poszłam do kościoła przez dwa podwórza, ulicę Dobrą i następnie dwa podwórza. Przystąpiłam do spowiedzi i komunii. Bóg zesłał dla mnie spokój, który nie opuścił mnie aż dotąd. Często bywałam w kościele, przechodząc Dobrą przekopem pod szynami. Poza tym ksiądz pięć razy dziennie miał msze w korytarzu biblioteki. Ostatni raz – 3 września, w przeddzień naszej ucieczki, przedostatni – w dniu imienin Córuchny, Franusia przyjęła komunię na intencję Steni, a kilka osób składało mi życzenia. Pierwsza pani Krukowska, potem generałowa. Nigdzie nie chodziłam poza kościołem, raz tylko przeszłam przez tunel do p. Rymarkiewiczowej (zdaje się było to 25. VIII.) Miałam dwie wizyty Stefana[7], którego zaskoczyło na pl. Dąbrowskiego – a także Lula przyszła, na chwilę po niej Jarek. Listy miałam od Luli i od Freda, który potem doniósł mi, że jest ranny. B[ardzo]. żałuję, że nie odważyłam się go odwiedzić, ale stanęło mi to na przeszkodzie, że spadłam ze schodów i potłukłam się. Miałam okazję bezpośrednią do niego. Przysłał mi raz trochę miodu prawdziwego, potem 200 zł, na razie niepotrzebne. Odżywiałam się dobrze. Trudno mi było na górze gotować, ale stopniowo znosiłam zapasy swoje do Zosi, brałam też co dzień śniadania, obiady i kolacje z RGO (po 3 zł dziennie). Nastroje były różne. Częściej wesoło. Robiłam, co chciałam i do obowiązków społ[ecznych] należało dyżurować w bramie w dzień. Młodzi dyżurowali w nocy i na górze.

W tym czasie Stefania była już w szpitalu na Długiej, gdzie 2 września wkroczyli Niemcy. W 1947 roku opisała to w dwóch maszynopisach. W krótszym, znajdującym się w osiadaniu Archiwum Akt Nowych, zrobiła to w następujący sposób:

2 września 1944 r. Powstańcy opuścili Starówkę, przenosząc się do Śródmieścia, aby tam walczyć dalej. Jedyny oddział, który pozostał – to my – sanitariuszki szpitala polowego przy ul. Długiej 7. Mamy kilkuset rannych i postanawiamy dzielić ich los. Pomimo że znany nam jest koniec szpitali wolskich, gdzie Niemcy wymordowali rannych razem z personelem, nie tracimy nadziei… Ubiegłej nocy odebrałyśmy rannym opaski, mundury, legitymacje i broń. Postanawiamy twierdzić, że wojsko ewakuowało wszystkich rannych, że pozostali tylko cywile. Na gmachu wywieszamy flagę Czerwonego Krzyża i czekamy.

W dłuższym, będącym w moim posiadaniu, opisała to wszystko bardziej dramatycznie:

Starówka. Noc z 1 na 2 września 1944 r. Oddziały powstańcze odchodzą kanałami do Śródmieścia. Z naszego szpitala – Długa 7 – też odeszli lekarze i pielęgniarki dyplomowane, zabierając ze sobą część rannych. Kilkuset ciężko rannych zostaje – a z nimi my – sanitariuszki-ochotniczki. Chłopcy śledzą każdy nasz ruch obawiają się, że zostaną sami. Słyszymy głos siostry komendantki:
– Wszystkie siostry na odprawę!
Na mojej sali pada ciężkie zdanie:
– Odkąd to ucieczka nazywa się odprawą?
Rozumiem. Przejście nasze na dalszą walkę do śródmieścia bez możliwości zabrania ze sobą wszystkich rannych, byłoby ucieczką. Przecież myśmy tak traktowały odejście lekarzy i pielęgniarek. Jaki będzie rozkaz Siostry komendantki[8]?
– Każda z nas składając przysięgę, ofiarowywała swoje życie Polsce. Wybór rodzaju śmierci nie do nas należy. Jeżeli mimo wszystko przeżyjemy, a z tamtymi się spotkamy – no to będziemy miały 5 minut satysfakcji. Czy wszystkie siostry zostają? Po otrzymaniu chóralnej odpowiedzi potwierdzającej Komendantka każe nam wrócić na sale. Czy pokolenie, urodzone i wychowane w wolnej Polsce, jest w stanie zrozumieć, że w tych warunkach słowa komendantki zabrzmiały zupełnie naturalnie, że nie było w nich patosu?
Potem oba maszynopisy mają tę samą treść, która brzmi:
Około godziny 9-tej przychodzi nasz nieoceniony kapelan o. Tomasz Rostworowski. Rozdając komunię św., udziela wiadomości:
– Na nasz teren wkroczył Wehrmacht. Dziękujmy Bogu, że nie SS ani własowcy. Pozwolili mi dokończyć mszę św. i przyjść tu do was. Zachowują się spokojnie. Za Wisłą znów słychać działa. Może ta nasza nowa niewola potrwa tylko dzień. Ufajcie…
W godzinę później wychodzę z podziemi. Przez okno parteru widzę na barykadzie zatkniętą białą chorągiew – najstraszniejszy widok dla żołnierza. Na podwórzu spotykam wkraczający oddział SS. Zwracają się do mnie po polsku:
– Gdzie leżą ranni polscy bandyci? – Nie ma ich.
– Co się z nimi stało?
– Zostali zabrani.
– Kiedy?
– W ciągu ostatnich trzech dni.
– Kto ich zabrał?
– Wojsko.
– Niech pani nie kłamie – my wszystko wiemy.
– Panowie sprawdzą w szefostwie – obecnie szpital jest tylko cywilny.
Prowadzę ich do s. komendantki, która spokojny głosem zaczyna:
– Jesteśmy międzynarodową organizacją genewską…
Schodzę do rannych.
– Koledzy, do szpitala weszli esesowcy. Mogą tu robić rewizję. Proszę sobie przypomnieć, czy ktoś nie ma jakiegoś świstka, który mógłby zgubić nas wszystkich. Z końca sali woła mnie ranny:
– Siostro, prosimy do nas.
Podchodzę.
– Bliżej, siostro, tu kolega ma broń.
Opadają mi ręce. Nie umiem nawet skarcić tej nieostrożności.
– Siostro, co będzie?
– Dajcie, spróbuję wyrzucić.
Biorę basen, chowam pod nim Visa, zawiniętego w szalik, i wychodzę na podwórze.
Wszędzie pełno esesmanów. Udaje mi się nieznacznie upuścić broń pod koła unieruchomionego zdobycznego samochodu. Uradowana spieszę do gmachu, gdy w górnym szpitalu słyszę pojedyncze strzały rewolwerowe. Rozumiem, co one znaczą, wiem, że moi ranni też je słyszą, i nie mam odwagi zejść do nich, choć wiem, że powinnam być tam i przeciwdziałać panice, która może już ogarnęła sale. Wahanie moje przerywają Niemcy, którzy każą wszystkim siostrom zgromadzić się w szefostwie, sami schodzą do podziemi. Nasłuchujemy strzałów – jest cisza. Przez okno widzimy, jak w ciągu półgodziny oddziały niszczycielskie podpalają trzy domy po drugiej stronie ulicy.
Wreszcie otwierają się drzwi. Dowiadujemy się, że szpital nasz został zatwierdzony, mamy pozostać i uruchomić sale na piętrach dla pomieszczenia rannych z prywatnych domów. Uważamy, że szala przechyliła się na naszą stronę, że rannym nic nie grozi. Jak na skrzydłach wbiegamy na dół, dzielimy się z chłopcami radosnym nastrojem. Wracamy do normalnych zajęć: prześciełanie łóżek, opatrunki…
Wpadają Niemcy.
– Wszystkie siostry na górę! Schnell! Raus!
Pewne, że idziemy na jakąś odprawę, nie czujemy lęku. Jesteśmy w połowie schodów, gdy z głębi dobiega nowy rozkaz:
– Lekko ranni też mogą wyjść!
Rozumiemy. Chcemy wrócić, by jak najwięcej rannych móc uratować. Niestety – Niemcy wypędzają nas na podwórze, za nami wychodzi kilkanaście osób… Reszta? Słyszymy wściekłą palbę rewolwerową tam w podziemiach, a kiedy wyprowadzone na Podwale oglądamy się na szpital, widzimy gmach w płomieniach.
Taki był ostatni akt tragedii Starówki.

W dłuższym tekście, dotyczącym tych zdarzeń, brak ostatniego zdania. Za to można przeczytać:

Byłam całe życie słaba fizycznie – z wyjątkiem tego jednego dnia. Prowadzę chłopaka rannego w obie nogi, obejmuję go wpół, on opiera się o moje ramiona – idziemy. W połowie Podwala zatrzymują nas wszystkich przed czołgiem. Luffa wolniutko opuszcza się na nasz poziom. Jak to długo trwa – nie wiem. Nie czuje lęku, ale chcę: − niech wreszcie gruchną!

Każą iść naprzód. Przed następnym czołgiem ta sama szopka. Przed zwalonym Królem Zygmuntem pluton egzekucyjny. Stoimy frontem. Reakcja taka sama – pełne zobojętnienie. Prowadzą dalej, zatrzymują na rogu Mariensztadtu. Mój ranny siada na chodniku, poprawiam mu bandaże, przecież on idzie boso… Zjawiają się przedstawiciele S.D. Policzkują siostry:

– Za pielęgnowanie polskich bandytów, chciało wam się wolnej Polski, macie teraz. Mówią po polsku. Czekam swojej kolejki – jakoś mnie omijają. Mój ranny szepcze: – Siostro, własowcy rabują zegarki, niech siostra ratuje swój. Istotnie za plecami S.D. grasują własowcy. Przypinam zegarek do korsarza spódnicy.

– Otdawajtie czasy!

Pokazuję rękę ze śladem po zegarku, pomyślał, że się spóźnił, że go ktoś już ubiegł.

Idziemy obok kościoła św. Anny, wprowadzają nas do gmachu Towarzystwa Dobroczynności. Tam przejmuje nas Wehrmacht. Tym razem jest prawdziwy odpoczynek. Siostry szarytki dają nam przegotowaną wodę, kostkowy cukier, medaliki. Szepczą słowa otuchy. Zjawia się S. Komendantka, którą zatrzymano w szpitalu do końca mordu. Próbowała ocalić choć jednego rannego, twierdząc, że to jej brat – zastrzelono go na jej ręku… Komendantka ogarnia sytuację – „zdobywa” samochód ciężarowy, już jest na nim flaga Czerwonego Krzyża, już lokujemy na nim naszych ocalonych rannych. Kilka sióstr wchodzi do samochodu. Komendantka mówi do nas pozostałych:

– Na dworcu zachodnim zbieramy się przy tej fladze.

Samochód odjeżdża, nas ustawiają i prowadzą zburzonymi ulicami Warszawy na Dworzec Zachodni. Trzymam się siostry Paulinki i Siostry Haneczki, z którymi pracowałam na tej samej sali w szpitalu, dołącza do nas siostra Staszka ze szpitala „pod krzywą latarnią”. Pochód nasz wydłuża się, bo Niemcy dołączają do nas cywilów, których wypędzili z domów na Starówce. Na Dworcu Zachodnim okazuje się, że oprócz Starówki jest tu też Sadyba. Podstawiają pociągi na razie towarowe. Już wiemy, że celem podróży jest obóz w Pruszkowie. Pod flagą Czerwonego Krzyża obok S. Komendantki jest nas 37. Wszystkie w białych kurtkach z opaskami sanitarnymi na rękawach. Przy nas gromadzą wszystkich rannych, samotnych starców, kaleki – mamy ich eskortować do obozu. Dostajemy pociągi elektryczne. Obracamy czterokrotnie, oczywiście w asyście Niemców. O godzinie 24 lądujemy w baraku nr 2 sanitarnym. Miejscowe RGO obiecuję użyć wszystkich sił, aby ocalić naszą gromadkę od wywiezienia na roboty do Niemiec. Decyzja należy do 2 lekarzy niemieckich. Nasza czołówka układa się na betonie, tuląc do siebie. Zobaczymy, co przyniesie dzień jutrzejszy.

Nazajutrz komisja lekarska kwalifikuje rannych do szpitali podwarszawskich, część naszych sióstr jedziesz z nimi. Wreszcie wywołują:

– Szpital Długa 7!

Przeprowadzają nas do bloku nr 1 – wyjazd na teren generalnej Guberni. Wygrana! Oddają pod naszą opieką matki z dziećmi i Starców. Co możemy im pomóc? Korzystając z naszych opasek czerwonokrzyskich, włóczymy się po terenie całego obozu, z magazynów kradniemy dla dzieci pomidory, ułatwiamy zdobycie naczyń na zupę rozdawaną przez Niemców – same głodne. Miejscowa siostra RGO pożycza naszej czwórce własny garnek aluminiowy. Przykro mi – garnek ten służy mi do dziś dnia. Niespodzianie po trzech dniach pobytu w brudnym, zawszonym bloku załadowują nas do towarówek, plombują wagony, nie mam możności zwrócić miłej koleżance jej własności. Nową część życia zaczynam zatem od przywłaszczenia garnka.

W tym czasie jej matka – Zofia Ruszczykowska, jest jeszcze na Powiślu. We wspomnieniach notuje:

4. IX zrobiło się gorąco. Atakowano elektrownię, która zapaliła się, Nr 62 zawalił się, a światło zgasło. Trzeba było zejść do schronu i tam nagle komendant powiedział, aby opuścić dom. Wszyscy się spieszyli, nie mogłam wpaść na górę. Nie było czasu nawet namyślać się, co zabrać. Wzięłam te pakunki, co miałam pod ręką. Dziewczynki radziły mi zostawić teczkę Steni, że ciężka, ale się uparłam. – Wyszłyśmy piwnicami – w jednej upadłam i mocno stłukłam bok, co czułam przeszło 3 tygodnie. Zatrzymaliśmy się na Kopernika i tam przeszła noc. Rano zaczęto rzucać bomby na tamtejsze domy. Uciekliśmy przez aleję Sikorskiego na Bracką 3 i stamtąd po 1 w nocy wysłałam 2 panienki na zwiady do Ziutków[9], którzy b. serdecznie zaprosili mnie do siebie.

6. IX zjawiłam się na Koszykowej. W dwa dni po mnie przyszli pp. Stefanostwo P. z synem. Lora[10], Ziutek i ci troje mieszkali na I. p. w mieszkaniu Janusza[11] (o którym nic nie wiemy), a ja z wujenką na III p. Opiekowałam się Wujenką i pomagałam Stefanowej w gospodarstwie. Wychudłam bardzo, gdyż ze względów przezorności były wydzielane b. małe porcje. Osłabiłam się ogromnie.

Natomiast Stefania wyrusza transportem z Pruszkowa. W dłuższym maszynopisie notuje:

Jedziemy. Dokąd? Nikt nic nie wie. Ktoś twierdzi, że do Piotrkowa. W nocy pociąg staje w Skierniewicach. Na dworcu czuwa RGO:

– Komu potrzebne lekarstwa? Kto chce wody, chleba?

Podają przez zakratowane okienka. W Skierniewicach mam rodzinę wysiedloną z Poznania. Pytam czy można dać kartkę.

– Naturalnie, powinniście państwo już mieć przygotowane takie kartki.

Piszę kilka słów do siostry ciotecznej, będącej moją matką chrzestną[12]. Kartka została dostarczona tej samej nocy. Pociąg rusza. Pierwszy raz zastanawiam się, co dalej. Decyduję się dotrzeć właśnie do rodziny w Skierniewicach, jak tylko to będzie możliwe. Pociąg wlecze się.

Wreszcie rano zatrzymujemy się na stacji Jeleń koło Tomaszowa. Otwierają wagony. Powietrze. Można rozprostować kości. Można umyć się pod pompą. Z pobliskiego majątku wozy fornalskie dowożą mleko, zupy, jarzyny, świeżo pieczony chleb. Niespodziewanie spotykam rodzoną ciotkę[13], wyrzuconą z Sadyby wraz z rodziną. Skład przedziwny: troje ludzi starszych[14], moja cioteczna bratowa[15] w siódmym miesiącu ciąży, jej 12-letni syn[16] i 4-latek przygarnięty Zamojszczyzny[17]. Mój brat cioteczny odłączony od rodziny przez Niemców – los jego nieznany. Najstarszy bratanek, szesnastoletni Antek Piekarski, w walce. Nikt z nas nie wie, że to ostatni dzień jego życia, że nazajutrz polegnie…

To spotkanie w swoich wspomnieniach opisał mój ojciec, Maciej Piekarski, wówczas – 12-latek:

Zaczęliśmy powoli wysiadać. Nieopodal znajdował się dołek z wodą, glinianka. Ruszyłem tam, aby się umyć i odświeżyć. Ścieżka do glinianki była wydeptana przez bydło. Mimo brudnej wody zanurzyłem się cały. Niebawem z pobliskiego majątku nadjechały folwarczne wozy, przywożąc mleko, świeży chleb i owoce. Znajdowaliśmy się koło wsi Jeleń. Bahnschutze na szczęście nie bronili tej pomocy. Większość z nich stanowili ludzie starzy, którzy gdzieś w Niemczech mieli pewnie też swoje rodziny.

Nagle jak spod ziemi zjawiła się ciotka Stenia Ruszczykowska. Ubrana w szary kożuszek, na lewym ramieniu miała opaskę Czerwonego Krzyża. Pytaniom z obu stron nie było końca. Ciotkę zabrano ze Starego Miasta. Ocalała cudem. Ostatnio była sanitariuszką w szpitalu powstańczym w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości przy Długiej 7, w szpitalu, w którym Niemcy masowo mordowali rannych i personel. Uratowała się ze współtowarzyszką powstańczej doli, sanitariuszką „Paulinką” (Marią Przetakiewicz). Matka ciotki pozostała na Powiślu. Czy żyje, nie wiadomo.

Przez chwilę wszyscy razem byli pod Jeleniem. Stefania napisała:

Wieczorem znowu ładują nas do wagonów – plombują – jedziemy. Dokąd? Podobno do Opoczna. Istotnie. Pociąg staje.
– Jesteście państwo wolni, znajdujecie się pod opieką straży opoczyńskiej.
Chwała straży pożarnej z Opoczna! W tych ciężkich warunkach wojennych robią więcej niż mogą. Każdy z nas dostaje zakwaterowany pod dachem. Nazajutrz załatwiamy formalności, otrzymujemy bony na całodzienne wyżywienie oraz zaświadczenia, że udajemy się na poszukiwanie rodziny. Do Warszawy wracać nie wolno. Wieczorem z moją spotkaną rodziną i Paulinką jedziemy pociągiem do Koluszek. Dalej w kierunku Warszawy nie wolno. Nocujemy na dworcu. Paulinka decyduje się jechać do Myszkowa, gdzie ma koleżankę.

We wspomnieniach mojego ojca analiza celu podróży wypędzonych warszawiaków, którym nie wolno wracać do domu, została opisana następująco:

(…) Ciotka Stenia, z którą spotkaliśmy się znów na rynku w Opocznie, proponowała Skierniewice. Pragnęła się tam udać, miała bowiem nadzieję, że spotka swoją matkę, jeżeli żyje. W Skierniewicach mieszkali nasi wspólni krewni, Ohdowie, wysiedleni w 1939 roku z Poznania. Mama jednak uważała, że nie możemy tam jechać, bo jest nas za dużo na lokowanie się u podobnych nam wysiedleńców. Chciała udać się do jakiegoś większego miasta, ale nie wiedziała gdzie. Towarzyszka ciotki, „Paulinka”, pragnęła dotrzeć do Myszkowa. Pożegnaliśmy ją i zabrawszy manatki przy pomocy ciotki, ruszyliśmy na dworzec. Zobaczymy, co będzie dalej[18].

W tym czasie Zofia Ruszczykowska jest na Koszykowej:

Trzeba przypomnieć, że stamtąd 3 razy byłam Mszach na Marszałkowskiej 48 – piwnicami i schronami, za każdym razem w innym mieszkaniu – wreszcie utworzono na Koszykowej 28 stałą Kaplicę z Najświętszym Sakramentem. Mogłam więc z łatwością bywać co dzień na mszy i przystępować do Komunii Świętej. Na intencję Steni – co mnie pocieszało ogromnie.

Tymczasem Stefania dojechała do Koluszek. Mój ojciec opisał to następująco:

W Koluszkach trzeba było wysiąść i czekać na dalsze połączenie. Roztasowaliśmy się w poczekalni. Dworzec był to drewniany barak pomalowany na seledynowy kolor. Z lewej strony od wejścia na peron znajdował się posterunek żandarmerii, a po przeciwnej stronie — kasy i nieco w głębi punkt RGO. W poczekalni było dużo wysiedleńców i wojska. Tu i ówdzie kręcili się żandarmi, sprawdzając żołnierzom przepustki i legitymując niektórych cywilów. Ciotka była w „niebezpiecznym” wieku, a do tego przystojna. Obawialiśmy się wszyscy, żeby Niemcy nie chcieli jej aresztować, zwłaszcza że, jak nas poinformowali miejscowi, o ósmej rano przyjeżdżali żandarmi z Opoczna i wyłapywali ludzi do kopania okopów. Ponieważ pociąg do Skierniewic miał nadejść dopiero za kilka godzin, ciotka zdecydowała się zniknąć z dworca i iść piechotą. Pożegnaliśmy ją, życząc sobie wzajem szczęścia[19].

Wyruszenie pieszo z Koluszek Stefania opisała tak:

Ja postanawiam iść piechotą do Skierniewic – 40 km. Rodzina nie wie co ma ze sobą zrobić. Miejscowi ostrzegają, że o godzinie 8 rano przychodzą Niemcy i wybierają na roboty do rzeszy. Mam lat 31, ręce, nogi całe, więc jestem zagrożona.
Żegnam się z rodziną i wyprowadzona przez jakąś życzliwa koluszankę na boczne drogi – idę.
Mam ze sobą ćwiartkę chleba i setkę jakiegoś podłego szoku. Pierwsze 10 km macham w 2 h. Od Słupi idę już szosą. Na 12 km przed Skierniewicami zrywa mi się ścięgno w nodze, zmiażdżone przed trzema tygodniami cegłą ze stropu katedry św. Jana. Krępuje ścięgno chustkami do nosa i postanawiam dotrzeć tego samego dnia do Skierniewic. Wlokę się od jednego słupa kilometrowego do drugiego. Pod każdym słupem piętnastominutowy odpoczynek. Wreszcie wchodzę do Skierniewic i nie wiem jak mam iść, bo zawsze przyjeżdżałam na dworzec. Pytam jakąś panią w wytwornym płaszczu z białego oficerskiego koca, jak mam iść do Domu Zdrowia. Pani nie odpowiada bezpośrednio:
– Siostra zmęczona, głodna siostra pozwoli do mnie, siostra się umyje, żyję, przenocuje jutro siostra pójdzie do domu zdrowia, bo to jeszcze jakieś 2 km.
Wzruszona dziękuję, ale tłumaczę, że boję się, iść jutro nie będę w stanie się ruszyć, że muszę dzisiaj dotrzeć. Jakieś dwie młode panienki prowadzą mnie, rozmawiając o powstaniu. W pewnej chwili pytają:
– Po co siostra idzie do Domu Zdrowia? Przecież zajęli go Niemcy?
Na szczęście przypominam sobie adres znajomych, którzy bywają u moich krewnych. Moje opiekunki doprowadzają mnie do nich. Znajomi patrzą na mnie, jak na zjawę z tamtego świata. U nich się myję (aby rodzinka witając się nie przylepiła się do mnie). Ze względu na zbliżającą się godzinę policyjną rezygnuje z proponowanego posiłku i ze znajomym ruszam. Okazuje się, że moi podwójni wysiedleńcy znaleźli schronienie kątem w cudzej kuchni. Oprócz mojej siostry ciotecznej i jej męża są ich dwaj synowie w wieku szkolnym. Córka ich po maturze pedagogicznej objęła pracę nauczycielki w schronisku dla sierot wojennych. Tyle zdążyłam dowiedzieć się w drodze.
Nareszcie dobijam do portu. Wchodzę. Wita mnie taka serdeczna radość, że choć dotychczas siostrze ciotecznej[20] mówiłam normalnie po imieniu i całowałem ją zwyczajnie – schylam się do jej ręki i z ust wyrywa mi się zwrot „mamo”. Powstanie rozdzieliło mnie z moją matką – Przypuszczałam, że nie żyje. Mieszkałyśmy na Powiślu obok Elektrowni. W czasie trwania powstanie nie udało mi się nawiązać matką kontaktu, choć każda łączniczka, idąca na Powiśle, zabierała moją kartkę, żadna nie doszła. Tutaj też nic nie wiedzą. Chłopcy śpią na podłodze na zimowych paltach, ja dostaję łóżko z pościelą. Pierwszy raz od wybuchu powstania mam uczucie, że jestem w domu. Okazuje się, że istnieje możliwość zatrudnienia mnie jako wychowawczyni w tym samym schronisku RGO, w którym pracuje siostrzenica. Starania te trwają miesiąc. W czasie tego miesiąca doznaję niezapomnianej serdeczności nie tylko od bliskich, ale i od zupełnie obcych. Rodzina moja, które w czasie okupacji po wysiedleniu z Poznania utrzymywała się z wypieku Ciastek, teraz znalazła się w jeszcze ciężkiej sytuacji. Usunięcie z mieszkania w Domu Zdrowia i utrata klienteli, która składała się przede wszystkim z tych, którzy handlowali w Warszawie, a obecnie musieli szukać innych rynków – wtrąciła w biedę. Jadało się chleby kartkowe z marmoladą i pitrasiło zupy na „kołku bronowym”. Sklepikarz zdziwiony, że „mama” kupuje białe pieczywo, masło i mleko, wyraża przypuszczenie, że w domu nastąpiła poprawa finansowa.
– Nie, mam u siebie Warszawiankę.
Sklepikarz za każdym razem nie dolicza czegoś do rachunków: „to ode mnie dla Warszawianki”. Nieznajoma klientka tego sklepu ofiarowuje dla mnie koc. Ze mnie wyłażą przejście ostatnich tygodni, najdokładniejsze jest porażenie strun głosowych, siostrzeńcy nazywają mnie „niemowlę”. Jakiś czas muszę przeleżeć w łóżku, wreszcie organizm dochodzi do równowagi. Pierwsza wizyta u sklepikarza, który tytułuje mnie „pani doktor”. Na mój protest stwierdza:
– Sanitariuszka w powstaniu, to więcej, niż zwykły doktor.
Rozpisuje listy do wszystkich krewnych i znajomych zamieszkałych poza Warszawą. A mojej matce nie wie nikt. Powstanie upadło 2 października 44. W dalszym ciągu o matce nie mam wieści.

Tymczasem Zofia do końca była w Warszawie. Jak wynika ze wspomnień często się modliła w kaplicy na Koszykowej 28:

1 X. był w tej kaplicy ślub. Stefan był u Ziutków. 1 i 2 X nie chciał opuszczać Warszawy. Wreszcie 2 X. trzeba było opuścić Warszawę. Ziutek miał się zająć Lorą, którą zapewne przeniesiono na noszach. Wujenkę powierzono mojej opiece. Część papierów i aparat fot. zostawiłam w torbie Zosi w piwnicy – gdyż byłoby mi za ciężko. Nie wiedziałam, że Wujenka jest aż tak słaba. Musiałam nieść i jej rzeczy oraz zapasy żywności i jeszcze przyczepiła się do mej ręki, żeby ją prowadzić. Szłyśmy prosto ul. Śniadeckich, b. wolno z powodu nogi Wujenki. Poza tym były trudności przechodzenia przez liczne barykady, przy wąskich przejściach tworzyły się zatory. Szłyśmy do Dw. Zach, później bez barykad, ale sił mniej. Trzeba przyznać sprawiedliwie, że patrole niemieckie pomagały Wujence, a tym samym mnie. Na kilometr przed dworcem udało się wsiąść na wóz. O 11. wieczorem załadowano nas do wagonów bez dachu i zawieziono do Pruszkowa. Tam też trzeba było iść – nie tak wprawdzie daleko – ale też nie blisko, a Wujence było trudno, mnie z paczkami, w których mieściło się też trochę potrzebnej żywności – ciężko. Wreszcie doszłyśmy do baraku zatłoczonego bez żadnych ławek i tak spędziłyśmy I noc na zbyt małych pakunkach. Do kawy i chleba były takie ogonki, że trzeba było zadowolić się swoimi zapasami t.j. chlebem (pokruszonym), herbatnikami i cukrem. Około południa załadowano nas do węglarek bez dachu, zabłoconych i b. ciasno, jeszcze gorzej niż w baraku. Nie od razu pociąg ruszył, nie wiedzieliśmy dokąd nas wiozą – zawieziono nas do Starachowic i nie od razu pociąg otworzono. Spędziłyśmy tak II noc, często moknąc. Strasznie żal było mi Wujenki, obawiałam się, że jej żywej nie dowiozę. Przy Krzyżu opadły mnie czarne myśli, przypuszczałam, że i ja żywa nie wrócę, ale starałam się pogodzić z losem. Gdyśmy czekali na wyładowanie, ludność rzucała nam po trochu: to chleb, to jabłka, to cebulę, a także podawała – choć z trudem, bo wysoko – ciepłą kawę. Wreszcie wypuszczono nas i można było spokojnie i swobodnie chodzić po miasteczku. Wujenkę z rzeczami zostawiłam w gmachu kina, sama szukałam po mieście czegoś do jedzenia i spotkałam księdza, który nastręczył nam mieszkanie. Tj. oprócz mnie jeszcze 8 innym osobom. Wróciwszy do Wujenki, zauważyłam, że pamiętam tylko numer, a zapomniałam ulicy. Nie podobało mi się, że II piętro, schody okropne i dość daleko od dworca. Zdecydowałam, że najlepiej zostać w „kinie”, bo blisko, bez żadnych schodów i ciepło. Czułam straszne zmęczenie. Chodziłam znów po mieście i czekałam na deszczu w ogonku (udało się dostać mleko) na obiecaną zupę – zamiast niej dano maślankę grzaną, z której Wujenka była niezadowolona. Potem znów czekałam, gdyż miała być zupa, ale mało nie doczekałam się, zabrakło. III noc była najlepsza. Obiecali słomę, ale nie dali. Siedziałyśmy na krzesełkach. Nazajutrz czekałam na kawę, której nie dowieźli, ogonek się nie zmniejszał – wzięłam szczęśliwie z niedaleka za pieniądze. To samo zrobiłam z obiadem, tym bardziej, że moc czasu zajęła mi rejestracja. W ogóle tak byłam zajęta, że nie mogłam nawet wpaść do Kościoła. Opuściłyśmy Starachowice wieczorem. Czekałyśmy kilka godzin na pociąg. Wreszcie dostałyśmy się do pasażerskiego, więc z dachem. W Skarżyskach trzeba było wysiąść i spędzić tam IV noc na dworcu siedząc na ławce. Tu kupiłam bilety do Łowicza. Przyszedł pociąg. Trzeba zaznaczyć, że wszędzie kogoś Pan Bóg zesłał, kto mi pomógł Wujenkę wsadzić do wagonu oraz wysadzić. Ledwie weszłyśmy do wagonu, zauważyłam brak torebki, w której było trochę grosza, książki do nabożeństwa, a co najważniejsze: dowód osobisty i bilety. Pomogła mi p. Oleńka Sikorska, że zostawiła wagon otwarty, a ja popędziłam – dość daleko na dworzec modląc się pokornie do św. Antoniego. Uważam za cud, że torebka spokojnie leżała na ławce i ja nie spóźniłam się. Oleńka ustąpiła mi miejsca. Ona zna p. Marię Kur i właśnie jechała do Radomska. W wagonie natłoczyło się i dojechałyśmy do Koluszek, gdzie znów przesiadanie. Przegapiłyśmy z powodu jedzenia jeden pociąg, wieczorem trafiłyśmy na towarowy, ale z dachem i doskonale na ławce siedząc dojechałyśmy do Skierniewic. Pociąg przyjechał na dworzec. Wujenka musiała znów z trudem dla siebie i dla mnie przejść, mówiąc, że nie może, jednak doszła. Stosunkowo niedaleko było potem do miejsca, gdzie staje miejscówka łowicka. Pomogła nam w tym znów dobra dusza. Dojechałyśmy szczęśliwie, ale ze spóźnieniem. Przeszła godzina policyjna, więc trzeba było V noc spędzić na dworcu w zimnym westybulu bez krzeseł. Domęczyłyśmy się tak do białego dnia, dorożki ani koni w ogóle nie było. Zostawiłam Wujenkę z częścią rzeczy. Sama poszłam do Zosi. Chciałam wrócić po Wujenkę, gdyż przekonałam się, ze są na miejscu, choć mieszkanie zmniejszone, a gości pełno. Zosia zatrzymała mnie, a po Wujenkę i resztę rzeczy poszła Wandeczka ze służącą. We dwie pieszo zaprowadziły ją. Tu dowiedziałam się, że moja Córuchna żyje. Była tu, a jest obecnie w Skierniewicach. Dzięki Bogu.

„Wycieczka krajoznawcza” skończyła się 7 X w dniu M.B. Różańcowej, zarazem I sobota miesiąca. Opuściłam więc znów I piątek i I sobotę, ale byłam w drodze i przyjechałam wyczerpana, zgarbiona, z bólem karku i pleców. Chcę jak najprędzej jechać do Steni, muszę jednak trochę wyspać się, odpocząć, a także wyprać wszystko i wyreperować.

Spotkanie matki i córki nastąpiło 12 października, co Stefania opisała tak:

12 października 44 mam wyjechać wieczorem do Kochanowa na posadę wychowawczyni. Ponieważ rodzinie udało się wznowić wypiek ciastek, co pewien czas przychodzą dostawcy lub odbiorcy. Zajęta pakowaniem moich ruchomości nie zwracam uwagi na przychodzących, których załatwia szwagier. W pewnej chwili siostra cioteczna, która dzieli się ze mną swoim ubraniem i bielizną, zrywa się z okrzykiem: „ciotuchna” i klęka. W ułamku sekundy myślę: „jeśli uklękła – to przed moją matką”. Podnoszę oczy – Matka!

Matka po upadku Powiśla przeniosła się do krewnych na Koszykową i po zakończeniu Powstania przeszła przez obóz w Pruszkowie, została wywieziona do Starachowic, wreszcie dotarła do rodziny w Łowiczu (gdzie ja też byłam w połowie września tam mnie wyekwipowano: palto zimowe, buty itp.) Od nich dowiedziała się, że ja żyję jestem w Skierniewicach.

Niestety wyjeżdżając do Kochanowa nie mogę zabrać matki ze sobą. Podstawą mego uposażenie jest utrzymanie, nie mogą wymagać podwójnego, nie mam pościeli, będę sypiać siostrzenicą pod jej kołdrą. W tych warunkach ja wyjeżdżam do Kochanowa, Matka wraca do Łowicza, gdzie mieszka jej siostra cioteczna dość dobrze sytuowana. Pisujemy do siebie listy.

Zachowały się jedynie listy matki do córki, czyli Zofii do Stefanii. Wszystkie były adresowane do mieszkającej w Skierniewicach i wspominanej w maszynopisie jako cioteczna siostra, kuzynki Janiny Ohde-Karniewskiej. Były one potem przekazywane Stefanii, która wraz z córką Janiny – Hanną Ohde (1924−2011) – od 12 października 1944 pracuje jako wychowawczyni w Schronisku dla Sierot Wojennych w Kochanowie[21]. W jednym z listów Zofia pisze: „Kochana Janeczko! Przede wszystkim zaznaczam, abyś wszystkie kartki moje do Steni czytała, gdyż tajemnic nie ma, a może być coś, co ciebie też interesuje. Czyż nie jesteśmy jedną rodziną, zwłaszcza teraz”?[22]

Wszystkie listy stanowią wstrząsający zapis tęsknoty matki za córką, która nie ma warunków na to, by zamieszkały razem. Dlatego matka od pierwszych dni tułaczki marzy nie tylko o ponownym spotkaniu z córką, ale i o jej fotografii, pisząc:

„Będę żyła nadzieją przyjazdu 27 października jeżeli nie zobaczę Steni to chociaż jej fotografię świeżą i jakieś wieści[23]”. To także opis życia na cudzej łasce, jakże powszechnego u warszawiaków, którzy po upadku powstania zostali wygnani ze swojego miasta. Bez ubrań, środków, do życia, pracy i tak dalej. W swoim pierwszym liście, napisanym tuż po przyjeździe do Łowicza, Zofia opisuje: „Wystałam dziś w ogonku przed RGO, żeby zacząć starania [o] emeryturę, lecz przed dwunastą (na 20 minut) nie chcieli już wpuszczać, a przerwa oficjalnie jest od 12 do 14. Pójdę później, ale może nie dzisiaj[24].

Czas spędza, załatwiając różne sprawy urzędowe, stara się także o pracę nauczycielki lub korepetytorki. Dopytuje o te możliwości krewnych i znajomych. Wspomina o tym w listach pisząc:

Naprawdę ja do niczego innego się nie nadaję, a najmniej – do gospodarstwa u kogoś. Nauczycielką jeszcze mogłabym być, choćby to było połączone z wychowawstwem. Brak mi książek wprawdzie, z których mogłabym czerpać wiadomości do przygotowania się, słowników, ale może obeszłabym się bez tego przy niezłej jeszcze pamięci[25].

Stara się zresztą tę pamięć ćwiczyć. W jednym z listów pisze:

Córuchna moja! Przypomniały mi się ósma strofka (więc są wszystkie) piosenki, którą śpiewałyśmy. Zaczyna się od słów: pójdź dalej, Za każdym krokiem potrącisz… Jeżeli jej nie masz, to zostaw puste miejsce[26].

Zachowały się też pisane jej ręką z pamięci wiersze klasyków literatury polskiej – m.in. Lokomotywa Juliana Tuwima, Do przyjaciół Moskali Adama Mickiewicza, ale też i wiersze córki, w tym opublikowany przez Stefanię w 1934 roku w „Gazecie Warszawskiej” wiersz pt. Cześć Łużyczanom[27] i napisany w 1943 roku wiersz Bomba[28] oraz powstały we wrześniu 1944 roku wiersz Warszawa 1944, który córka przesyła jej w jednym z listów[29], najlepiej pokazujący miłość Stefanii do rodzinnego miasta:

Warszawa 1944

Warszawo ukochana, już cię dzisiaj nie ma.
Oblana krwią gorącą, spalona, zburzona…
Jakże dziś tworzyć jakiś wspaniały poemat,
kiedy w pyle się wala Zygmunta korona!
Ginęłaś w moich oczach, Warszawo kochana,
Gasiłam twe pożary własnymi rękami,
Obok mnie twoje mury rozwalał w pył granat,
A potem, gdyś już padła, to nawet dynamit.
A jednak mimo wszystko ty żyjesz, Warszawo,
Chociaż mury twe zmiotła straszna zawierucha,
Ulice twe zmieniła w jedną plamę krwawą,
Ale nie mogła złamać siły twego ducha…

Wrzesień 1944

Na malutkiej karteczce notuje również dwa wiersze córki poświęcone pamięci poległych kolegów, w tym jeden pamięci bohatera Kamieni na szaniec – Alka Dawidowskiego[30], z którym Stefania przyjaźniła się, a który zmarł 30 marca 1943 roku w wyniku rany postrzałowej brzucha, odniesionej 26 marca podczas Akcji pod Arsenałem.

Wreszcie 30 października 1944 udaje się Zofii uzyskać emeryturę, choć jest to suma niepozwalająca na przeżycie, a co dopiero mówić o życiu godnym. W liście podaje bowiem kwotę:

„Najdroższa Córuchno! Już dziś dostałam emeryturę za sierpień i wrzesień, ale z dodatkiem razem 360,60 zł. Coś mnie tknęło, żeby dowiedzieć się, a tu taka niespodzianka, że od razu mi w magistracie wypłacili bez żadnych kłopotów”[31].

Ponieważ w listach co jakiś czas podaje ceny zakupów, można więc bez trudu zorientować się, że przy takiej emeryturze (podana w liście kwota to wypłata za dwa miesiące), Zofia Ruszczykowska nie może sobie pozwolić na zbyt wiele. Grzebień kosztuje 20 złotych, skarpety 10 złotych, a najtańszy biały kołnierzyk 50 złotych. Dlatego Zofia w jednym z listów pisze:

Chciałam mieć jakiś biały kołnierzyk. Najtańszy można było dostać za 50 zł., więc ja kupiłam tasiemki białe Jedwabne i za 9 zł i zrobiłam wcale niezły. Tasiemki połączone mereżką własnej roboty. – Pomyślałam, czy nie udałoby mi się zrobić tego na sprzedaż. Spróbuję[32].

Z planów Zofii zarabiania szyciem kołnierzyków nic nie wychodzi, ale wspomniany kołnierzyk (prototyp) zachował się do dziś. Stefania w tym czasie pracuje w Schronisku, którego opis zamieszcza w dłuższym, zatytułowanym EXODUS, maszynopisie:

Schronisko powstało z Kolonii Letnich, organizowanych przede wszystkim dla dzieci biedoty, dzieci suteryn i poddaszy. Było trochę „rodzynków”. Np. w grupie chłopców wyróżniali się pod każdym względem ministranci z kościoła św. Krzyża.
W pierwszych tygodniach istnienia schroniska skład osobowy wychowanków jest dość płynne. Niektóre dzieci zostają zabrane przez krewnych zamieszkałych na prowincji, z kolei część rodziców wyrzuconych z Warszawy znajduje zatrudnienie w schronisku, inni urządzają się na własną rękę, zabierając dzieci, lub pozostawiając je w schronisku. Ostatecznie ustalają się 3 grupy:

1 – Dziewczęta w wieku od siedem do 14 lat – jest ich 56,

2 – Chłopcy w tym samym wieku i podobnej ilości,

3 – Dzieci w wieku żłobkowym i przedszkolnym. Ta kilkunastoosobowa grupa powstaje oczywiście nie z Kolonii, lecz półeczki popowstaniowej.

Kochanów to duża wieś rozciągnięta wzdłuż drogi. Odległość od Skierniewic 26 km.

Wójt folksdojcz Zimerman nieprzychylnie nastawiony do schroniska. Mieścimy się w dawnym przedszkolu i przyległych chałupach. Zaopatrzenie żywnościowe przez zarząd RGO w Skierniewicach zupełnie wystarczające, natomiast dramatycznie przedstawiają się sprawy ubraniowe, przecież dzieci wyjechały na letnie kolonie, a tu nadciąga zima. Brak przede wszystkim palt. Po otrzymaniu dużej ilości pierzyn dotychczasowe koce przerabia się na dresy.

W dalszej części maszynopisu Stefania opisuje kolejne swoje losy:

W listopadzie idziemy z siostrzenicą na niedzielę pieszo do Skierniewic. Po drodze wstępujemy na cmentarz w Żelaznej. Na świeżym grobie zmarłej tu Marii Rodziewiczówny leży wieniec z szarfą: „Dla wielkiej Polki – od tych co BYLI i BĘDĄ”. Po wyjściu z cmentarza spotykam na szosie kolegę ze 101 Kompanii – na Starówce był sierżantem. Obecnie jest podporucznikiem i kawalerem Virtuti Militari. Udało mu się nie pójść do niewoli, brak mu „lewych” dokumentów. W Skierniewicach przekazuję go komórce legalizacyjnej.

1 grudnia przeprowadzamy się do budynku szkolnego – poza Infirmerią jesteśmy wszyscy pod jednym dachem.

Dostaję smutny list od matki. W Łowiczu zrobiło się ciasno, kilkanaście osób z rodziny znalazł schronienie, matka stara się dostać jakieś zajęcie za kąt i wyżywienie – bez skutku.

Trudno jednoznacznie stwierdzić, o który konkretnie list chodzi, gdyż dramatycznych listów jest kilka. Zofia u krewnej czuje się „na łasce”. Jest u niej już ponad miesiąc. Dlatego problem zmiany miejsca pobytu pojawia się często. W jednym z listów pisze:

Naturalnie piszę ostrożnie, gdyż listy idą przez biuro czyli przez Wandę, mogą przypadkiem być czytane, więc nie wypada wspominać o żadnych żalach, bo i tak bardzo dużo im zawdzięczamy. – W ogóle nie narzekam, cenią wszystko dobre, zamykam oczy na jakieś gorsze strony mego życia obecnego – ale gdy się komuś zawadza, chciałoby się usunąć. Wolę, aby nie było gorzej, A nie być na łasce, zwłaszcza tak wyraźnie zamawianej. – To stawiam na pierwszym planie, a poza tym już na drugim planie te nadzwyczajną radość, aby być bliżej ciebie. – Całuję cię bardzo, mój skarbie, Haneczkę i wszystkich. Matka[33].

Ponieważ wszelkie próby zamieszkania gdzie indziej spełzają na niczym, na dodatek Zofia odmawia przeprowadzki do przyrodniego, starszego brata Stefana Skawińskiego do Pieskowej Skały, dlatego ostatecznie przyjeżdża do Kochanowa, do córki, co ona w dłuższym maszynopisie zatytułowanym EXODUS opisuje w sposób następujący:

W tej sytuacji zdecydujemy się z siostrzenicą[34] wciągnąć moją matkę do nas. Dzięki przydziałowym pierzynom spanie nie jest problemem, a jedzenie? Postanawiamy nasze dwie porcje dzielić na trzy. Kierownik schroniska zgadza się. Przed świętami Bożego Narodzenia matka przyjeżdża. Musi się jednak zameldować – Wójt nie wyraża zgody, matka wielokrotnie była w gminie. Około 10 stycznia 1945 r. wraca zgnębiona:

– Co robić?

– Będziesz mieszkała bez zameldowania, a kto wie czy wkrótce Zimerman i będzie potrzebował naszej łaski.

Matka patrzy na mnie ze zdziwieniem, ale nic nie mówi. Ponieważ leżę chora na zapalenie płuc, woli nie dyskutować.

16 stycznia słyszymy odgłosy bitwy. Ruszył front. Wieczorem dostajemy wiadomość, że został zdobyty Głuchów (4 km od Kochanowa) i z drugiej strony Jeżów (7 km). Jakiś maruder niemiecki chce się nas ukryć, daje się jednak przekonać, że schronisko nie stanowi azylu. Rano wkraczają do Kochanowa oddziały radzieckie. Po kilku dniach pod eskortą polskich żołnierzy przez Kochanów przejeżdża wóz pełen nawozu, na wierzchu leży były Wójt Zimerman… matka mówi do mnie:

– Miałaś rację!

Pierwsze tygodnie po wyzwoleniu są ciężkie, mamy trudności aprowizacyjne. Dopiero po przejściu wojsk frontowych ustala się władza administracyjna. W początkach marca schronisko zostaje przeniesione do pałacyku Strobowie 6 km od Skierniewic. Powoli wszystko się normuje. Otrzymuję list od przyjaciółki z Warszawy. Jej mieszkanie ocalało. Proponuje mi przyjazd w celu zorientowania się w możliwościach powrotu. Jadę na kilka dni. Warszawa zburzona, spalona żyje! Pociągi dochodzą tylko do Szczęśliwic. Dalej wędrówka wśród ruin, na których już przebija się życie. Dymią jakieś piecyki, kręcą się ludzie, można nabyć gorącą grochówkę, pyzy… Na ulicy Poznańskiej uliczny salon handlowy i miejsce spotkanie Robinsonów warszawskich…

Po moim powrocie do Schroniska decydujemy się z Matką odbudować nasze życie w rodzinnym mieście. Rozstajemy się ze Strobowem i na razie ze sobą. Matka jedzie do znajomych – ja wracam na warszawskie gruzy. Mając oparcie o przyjaciółkę zdobywam mieszkanie – właściwie resztówkę dużego mieszkania, składającą się z kuchni z niższą, małego pokoiku, łazienki, WC i spiżarki. Uzyskuje zgodę Komitetu Blokowego oraz poprzedniego właściciela, któremu ocalała willa pod Warszawą. Na razie nie ma mowy o remoncie, wstawiam szyby, zakładam zamek w drzwi, uprzątam gruzy. Najkonieczniejsze sprzęty dostaję od znajomych, których mieszkania ocalały. W tamtych czasach człowiek człowiekowi był bratem. Równolegle ze staraniem się o dach nad głową szukam pracy. Otrzymuję ją swoim zawodzie – w Bibliotece Narodowej. Sprowadzam matkę. Skończyła się poniewierka, jest trudno, jest ciężko, ale to nic. Każdy dzień przynosi coś nowego. 9 maja na moście wysoko wodnym spotykam znajomą która z błyszczącymi oczami mówi mi dwa słowa na które czekaliśmy 2078 dni:

– Koniec wojny!

Jednak koniec wojny nie oznacza końca działalność akowskiej Stefanii. Najpierw jednak obie urządzają się w Warszawie. Jak wygląda ich życie w zrujnowanej, ale odradzającej się stolicy? Z listu, który Zofia wysyła do Janiny Ohde, mieszkającej z powrotem, czyli tak jak przed wojną, w Poznaniu, wynika, że obie Ruszczykowskie sobie radzą. Zofia pisze:

Stenia pracuje w Bibliotece Narodowej[35]. Dużo czasu zajmują ogromne kursy piesze. Już na Pradze uruchomiono część z tramwajów nawet ja raz jechałam kawałek drogi. W ogóle pod każdym względem widać postęp. Wodę mamy trochę bliżej, to się już odczuwa. Ja jestem też zaorana, ale czuję się dobrze. Najwięcej czasu zajmuje zbieranie patyczków, czyli chrustu w ogródku – dwa razy dziennie, bo nie mogę dźwigać dużo. Po wodę też chodzę zwykle dwa razy. – Stenia pojechała teraz do Olesinka, to jest wczoraj prosto z pracy, coś tam zjadła po drodze, bo z Rakowieckiej ma bliżej do kolejki Grójeckiej. Dziś wieczorem wróci. – Tydzień temu jeździła z Ligą Morską na święto morza. Dwie doby zajęła podróż w obie strony, a dwa dni i na pobyt. Nocowała w Sopocie – (tak się teraz mówi: ten Sopot) i tam głównie mieszkała. Uroczystości były w Gdańsku. Sopot śliczny i nie zniszczony. Gdańsk spalony, nie ma tyle gruzów, co u nas, ale sterczą mury spalone – u nas więcej zburzone. Odwiedziła też Gdynię i Orłowo. To ostatnie nic się nie zmieniło. W Gdyni zniszczony port, dworce oba, ale poza tym nie bardzo zniszczone. Stenia przywiozła flaszkę wody morskiej, garstkę piasku z plaży i muszelki[36].

Jest to ostatni list, kiedy Zofia jest szczęśliwa. 5 sierpnia 1945 roku Stefania, w swoim mieszkaniu przy ul. Górskiego 3, zostaje aresztowana i osadzona w więzieniu karno-śledczym nr III na Pradze, przy ul. Ratuszowej 11 (obecnie Namysłowska 6). 16 sierpnia miała uczestniczyć w kursie bibliotecznym, ale już nie zdążyła. Czym przewiniła? Od kwietnia 1945 roku była zaangażowana w powojenną konspirację, gdyż współpracowała z Henrykiem Zagrodzkim „Magikiem”[37], którego informatorką i łączniczką była przecież jeszcze w czasie okupacji niemieckiej w SZP-ZWZ-AK. Teraz w powojennej rzeczywistości była łączniczką między nim a komendantem Pragi organizacji „Nie” Edwardem Dąbrowskim „Januszem”, „Zielińskim”, „Wawrzyniakiem”.

Początkowo bezpośrednio kontaktowała się z łączniczką Dąbrowskiego, a następnie dostarczała materiały do punktu kontaktowego prowadzonego przez pracownicę Ministerstwa Administracji Publicznej Zofię Harasimowicz „Martę” przy ul. Targowej, która przekazywała je dalej łączniczce Dąbrowskiego. Stefania kolportowała też prasę konspiracyjną, przenosiła ulotki związane z procesem szesnastu itp. Sądzono ją z artykułu 1. Dekretu PKWN o Ochronie Państwa z 30 października 1944 roku, który brzmi: „Kto zakłada związek, mający na celu obalenie demokratycznego ustroju Państwa Polskiego, albo kto w takim związku bierze udział, kieruje nim, dostarcza mu broni lub udziela mu innej pomocy, podlega karze więzienia lub karze śmierci”.

20 października rozpoczął się niejawny proces jej, a także powiązanych z nią Zofii Harasimowicz i Edwarda Dąbrowskiego. Składowi sędziowskiemu przewodniczył porucznik Eugeniusz Krzewski.

Zofia Ruszczykowska od początku stara się o uwolnienie córki. Wierzy, że to nieporozumienie, które wkrótce się wyjaśni. Wspiera ją Jan Mazurkiewicz „Radosław”, który na początku września 1945 roku wezwał żołnierzy Armii Krajowej do ujawnienia się. Początkowo starania Zofii popiera również dyrektor Biblioteki Narodowej prof. dr hab. Stefan Wierczyński, który wydaje opinię o pracownicy, pisząc, że Stefania: „odznaczała się w swej pracy wyjątkową sumiennością i poważnym ujmowaniem swych obowiązków”. Niestety, wszystko to na marne. Proces jest błyskawiczny. 22 października ogłoszony zostaje wyrok. Stefanię skazano na 7 lat pozbawienia wolności[38], Zofię Harasimowicz na 6 lat, a Edwarda Dąbrowskiego, którego żona spodziewała się dziecka, na karę śmierci. Z powodu wyroku skazującego 31 października 1945 roku Stefania została zwolniona z pracy w Bibliotece Narodowej. Wprawdzie w tym samym dniu Bolesław Bierut korzysta z prawa łaski w stosunku do Edwarda Dąbrowskiego i zamienia mu karę śmierci na 10 lat więzienia, ale wyroki Stefanii i Zofii Harasimowicz zostają utrzymane.

25 października 1945 roku Janina Ohde pisze do Zofii Ruszczykowskiej list, w którym można przeczytać: „Modlę się stale o powrót Steni i wierzę, że to wkrótce nastąpi”. Jej córka Hanka, która nie tylko przecież pracowała razem ze Stefanią w Schronisku, ale też przyjaźniła się z nią, dopisuje: „Jestem dobrej myśli co do Steni i wierzę, że wszystko się dobrze skończy”. Obie nie wiedzą, że już jest po wyroku. Gdy Zofia dostaje informację, na ile skazana została jej ukochana i jedyna córka, jest zrozpaczona. W liście do przyrodniego brata Stefana Skawińskiego pisze:

Najdroższy braciszku! Nie mogę się doczekać listu od Ciebie, zapewne jesteś bardzo zapracowany. – Nazajutrz po twoim wyjeździe miałam list polecony od Steni. – Nie chcę cię przerażać, na ile lat wyrok, ale podała się do łaski prezydenta. Ja też napisałam podanie z taką prośbą i drugie z prośbą o audiencję, gdyż dowiedziałam się, że można. Na tym teraz buduję nadzieję. Marta mnie pociesza, że będzie dobrze. Tymczasem podaję paczki. Biblioteka kochana ciągle mi też coś przesyła przez poczciwą Zosię[39] siostrzenicę Lutka, więc mamy co włożyć do paczek. Nie wiem czy Steni tylko raz wolno pisać. Ja mogę bez ograniczenia. Staram się o widzenie, ale muszę wyrobić sobie dowód osobisty…[40]

Trzy dni później Zofia ponownie pisze do brata, zdając relację z położenia swojego i córki:

Nic nowego pożądanego jeszcze nie ma prócz nadziei. Zaczęłam starania o otrzymanie dowodu osobistego. Będę musiała iść z dwoma świadkami do komisariatu, a potem do starostwa, wyciągnąć wyciąg z Ksiąg ludności Itp.[41] Poza tym moc chodzenia, które mi zajmuje dużo czasu, a dnie tak krótkie. W tym czasie byłam dwa razy u mnie Marta[42], bardzo dobra jak zawsze. Dała dla Steni ciepły płaszcz, wsadziła mi nawet trochę gotówki, obiecała przesłać ze swojego przedziału kapusty metr i kartofli, a mam też część kartkowych. Dostałam przez bibliotekę buty amerykańskie – nie pantofle, lecz buciki sznurowane męskie, płócienne czarne, ale na gumie, bardzo wygodne i lepsze od letnich skórkowych. Jeszcze otrzymam drugą parę i poślę Steni. – Jestem ogromnie zakatarzona, więc zażywam i będę brała aspirynę. – Wczoraj cały dzień szykowałam paczkę. Najpierw robiłam sprawunki dosyć daleko, bo w hali na Koszykowej m.in. pończochy dla siebie i córuchny – potem usmażyłam racuszki, a wreszcie pakowałam wszystko. Dziś poszłam na Pragę i przeszło 3 godziny stałam w ogonku. – Tydzień temu byłam na Stalowej. – Widziałam tam Stenię…[43]

Zrozpaczona Zofia Ruszczykowska uruchamia wszystkie możliwe znajomości. Zachowała się nawet wizytówka inżyniera Zasława Malickiego[44], do którego najwyraźniej zwróciła się z prośbą o pomoc, gdyż na odwrocie wizytówki widnieje odręczny jego odręczna notatka skierowana do „Ob. Mjr. Inż. Aleksandra Wolskiego[45]”, ówczesnego dyrektora Departamentu IV Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. „Kolego! Proszę was bardzo, abyście zechcieli łaskawie przyjąć i w miarę możliwości przychylnie załatwić ob. Ruszczykowską, moją znajomą, która ma zmartwienie rodzinne. Łączę pozdrowienia i serdeczny uścisk dłoni. Z. Malicki”. Nie wiadomo jak wyglądała rozmowa z Wolskim, ani nawet czy Zofii Ruszczykowskiej udało się do niego trafić. Prawdopodobnie nie, skoro wizytówka pozostała w rodzinnych dokumentach. Za młodszą Ruszczykowską wstawiał się też Jan Mazurkiewicz „Radosław”. Bezskutecznie.

wizytowka inzyniera1wizytowka inzyniera2

W kolejnym liście do przyrodniego brata Zofia pisze, relacjonując i swoje położenie, i córki:

Najdroższy braciszku! List twój odebrałam kilka dni temu, lecz nie miałam czasu odpisać zaraz. Teraz wszystkie dni mam bardzo zapełnione i jestem ogromnie zmęczona tym wszystkim. Męczy brak dobrego światła, a dni takie krótkie. Jednakże lada dzień ma być w mieszkaniu światło elektryczne. – Sprawa Steni posuwa się, ale chyba na święta jeszcze nie zdąży wrócić. – Zeszłej soboty 15 bm. nareszcie zobaczyłam moją córuchnę przez dwie kraty, nie mogłam nawet jej pocałować. Wygląda nieźle jest silna duchem. Byłam ubrana w to co jej Marta Wolska posłała przeze mnie i miała na nogach buty amerykańskie. Przez bibliotekę każdy pracownik dostał dwie pary: jedne normalne kartkowe, a drugie przedziałowe, więc mamy obie. Jest zatrudnione robotą na drutach, co nie jest ciężkie, one to umiała i lubiła. Mogła dla siebie zrobić rękawiczki. Znacznie się też uspokoiłem. Paczki dochodzą w całości. Z paczek jest bardzo zadowolona. Pozwolenie na widzenie dostałam z trudem i tylko [nieczytelne] nadzieję, że ją zobaczę wkrótce w domu. Pisała drugi raz, ale ja dotychczas nie otrzymałam. Moje listy wszystkie dostała. – Sprawiłam sobie piecyk, z którego byłam zadowolona bardzo, bo daje ciepło, a mało potrzebuje opału, ale zaczął dymić. Rurę zamiast w kuchni trzeba wstawić w okno[46].

W liście napisanym w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia Zofia pisze do brata:

Dziękuję za dobre życzenia nawzajem przesyłam życzenia zdrowia i powodzenia. Nie pamiętam czy pisałam ci, że Stenię widziałam 15 bm. Na święta jeszcze nie wróciła, ale obie jesteśmy dobrej myśli i tą myślą żyjemy, spokojnie znosząc tą rozłąkę. Pierwszy raz jesteśmy nie razem na Boże Narodzenie i nowy rok. – Miałam zamiar nie być na Wigilii i spędzić ten dzień jak każdy sama. Otóż miałam jak zwykle dużo zajęć domowych a byłam też na poczcie, że odebrałam paczkę od Tadzia Mystkowskiego z Kalisza wartości około 1000 w tym 4,5 kg z piernikami biszkoptami. Na Wigilię bardzo serdecznie zaprosiła mnie koleżanka Steni z Biblioteki Narodowej[47] bardzo dobra i miła, która opiekuje się mną ponieważ ciężkie przyszły z tej sytuacji. Ma mamę. Jej matka jest siostrą świętej pamięci Ludka Piekarskiego znałyśmy więc je dawniej. Wigilia była skromna z 4 osób: matka, córka, syn i ja. Było mi tam dobrze[48].

Od 15 lutego 1946 roku Stefania odbywa karę w Fordonie. Tam odwiedza ją matka, która w liście napisanym 8 marca 1946 donosi przyrodniemu bratu, że:

Sprawa Steni jest na dobrej drodze i wiem, że wywiezienie nie wpłynie gorzej na pomyślne jej zakończenie. Męczę się jednak, że tak się jeszcze ciągnie. Gdy się dowiedziałam gdzie jest, zaraz wyszykowałam solidną paczkę i wyjechałam. Droga była szalenie męcząca – w wagonie byłam 16 godzin. Z Bydgoszczy do Fordonu jest blisko i jechałam wygodnie w jedną stronę koleją, w drugą wspaniałym autobusem. Stenię widziałam. Jest dobrej myśli, trzyma się dzielnie. W drugą stronę jechałam znów nocą, było zimno, więc jeszcze dziś kaszlę i mam silną chrypkę. Paczki można wysyłać pocztą, więc jeszcze dziś wysłałam dwie…

W tych ostatnich listach pisanych do brata Zofia wspomina o tym, że wzięła kota, który na razie jeszcze myszy nie łapie (został wzięty w tym celu), ale dobrze koi jej nerwy. Poza tym jest miły i zabawny. Dzień po napisaniu listu do brata, czyli 9 marca, Zofia ginie w wypadku samochodowym na ulicy Rakowieckiej. Wysłane do córki paczki docierają do Stefanii już po śmierci matki, zwanej przez nią czasem Tuśką, a czasem Tusieńką. O śmierci nikt jej nie zawiadamia przez wiele tygodni. Dlatego pod koniec kwietnia[49] nieświadoma niczego Stefania pisze do matki list, który ocenzurowano dopiero 5 maja:

(…) Paczkę świąteczną dostałam w porządku, byłyśmy wzruszony sercem – palemka i baranek do dziś dnia stoją w celi. Ma rację Lula, że nie pozwala Tuśce przyjeżdżać, dopóki ręka nie wyzdrowieje. Tym bardziej, że obecnie są wstrzymane widzenia, więc zaczekajcie na wiadomość ode mnie, że można przyjechać. Napiszcie mi jakie jest to złamanie, w poprzednim liście nie zapytałam, bo wydało mi się, że w przegubie tak jak lewej wtedy w dzieciństwie. Martwię się, że Tuśka nie ma letniej sukienki, przeróbcie tą moją żółtą powstańczą, można ją ufarbować na jasnobrązową, jeśli Tuśka uważałaby, że jest za jasna – ja i tak po powrocie będę miała w czym chodzić, zwłaszcza, jeżeli Marta szykuje dla mnie garderobę. Jestem wzruszona pamięcią o mnie całej rodziny i wszystkich bliskich. Ucałujcie Zosię i inne koleżanki z biblioteki. (…) W kwietniu miałam od was dwie paczki i jeden list z 7 IV. – Dostałam zezwolenie na złożenie listowne zeznań w sprawie zamordowania przez Niemców moich rannych szpitalu – sprawiło mi to przyjemność, bo czułam, że biorę żywy udział w życiu społecznym, że nie jestem wyrzucona poza jego nawias. Czuję się dobrze, ważę 61 kg, czyli 8 kg przybyło mi więzieniu, twarz przypomina księżyc w pełni, z sercem jest prawie dobrze, tylko dokucza mi ogólne osłabienie, zresztą jak zwykle na wiosnę, dlatego jeżeli możecie przesyłać jakieś lekarstwa wzmacniające, to przesyłajcie. Trzymam się dobrze, tylko się martwię Tobą Tusieńko – wiem że zawsze biedniejsi są ci, co zostają, wiem co przeżyłam po aresztowaniu Stefana, a jak teraz jestem spokojna. Dla braku miejsca nie przesyłam wszystkim ucałowań. Ale pamiętam i modlę się za wszystkich. Was obie całuję, Tuśce tę złamaną łapkę.

Ze stempli pocztowych na kopercie wynika, że list nadano 6 maja w Fordonie. Prawie dwa miesiące po śmierci Zofii, której pogrzeb organizują sąsiedzi z domu przy ulicy Wojciecha Górskiego 3. Z zachowanej karteczki, datowanej na 6 czerwca 1946 rok wynika, że komitet domowy, którego przewodniczącą jest p. Zagrodzka stwierdza, że zmarła: „nie posiadała żadnego majątku, wobec czego p. Jerzy Lincel wyłożył na pochówek własne fundusze”. Również sąsiedzi zajmują się likwidacją mieszkania, przekazując wszystkie drobiazgi przyjaciołom i rodzinie, by czekały na wyjście Stefanii z więzienia. Co robią z przygarniętym, miłym kotem – nie wiadomo. Sprawców wypadku, w którym zginęła Zofia nigdy nie ustalono.

akt zgonu zofii skrzyneckiej

Tymczasem 10 czerwca 1946 roku prezydent Bolesław Bierut, korzystając z prawa łaski, zamienia wyrok Stefanii z 7 na 3 lata więzienia, a jej koleżance Zofii Harasimowicz na 2 lata.

17 sierpnia 1946 roku brat zmarłej Stefan Skawiński otrzymuje z prokuratury tzw. „smutny różowy papierek”, z którego wynika, że: „prokuratura umorzyła dochodzenie w sprawie śmierci Ruszczykowskiej (przejechanie przez samochód) wobec nieustalenia sprawców”.

prokuratura umorzenie dochodzenia ws smierci zofii ze skrzyneckich ruszczykowskiej

Po Zofii zostały notatki z powstania, przeszło 40 listów do rodziny, kilka wstrząsających kartek (notatek-wyliczeń ile ma na życie i z czego powinna zrezygnować, by dociągnąć do pierwszego), ilustrujących jej fatalną sytuację materialną, notesy i kartki z wierszami – pisanymi przeważnie z pamięci, wizytówki, ów tasiemkowy kołnierzyk z mereżką, który zrobiła w czasie tułaczki po Powstaniu Warszawskim, by nadal być damą, oraz strzaskane w wyniku wypadku okulary, schowane w kopercie podpisanej ręką Stefanii.

Samą Stefanię Ruszczykowską (a także Zofię Harasimowicz) zwolniono z Fordonu 17 marca 1947 roku, na mocy amnestii. Natychmiast po opuszczeniu murów więziennych była inwigilowana przez Urząd Bezpieczeństwa. Interesowano się jej kontaktami, wśród których byli m.in. Jan Mazurkiewicz „Radosław” (1896−1988), a także kuzyn Andrzej Ohde (1920−2013) – brat Hanny, z którą razem pracowała po wojnie w Schronisku w Kochanowie i powinowaty Zygmunt Grela (1913−1994)[50]. Jeden z kontaktów składających meldunki w jej sprawie twierdził, że jest ona: „zdecydowaną reakcjonistką i szczyci się tym, że po wyzwoleniu za pracę konspiracyjną siedziała w więzieniu”[51].

Do końca życia była związana z książkami. Najpierw wróciła do pracy w Bibliotece Narodowej, potem była zatrudniona w Domu Wydawniczym Trzaska, Evert i Michalski, zaś od 1951 roku aż do lat 80., mimo przejścia na emeryturę 1 lipca 1973 roku, pracowała w Domu Książki.

Zmarła 25 kwietnia 1991 roku w Warszawie. 30 kwietnia tego roku, w kościele pw. Karola Boromeusza na Powązkach odbyły się uroczystości żałobne z wojskowymi honorami, jak przystało na pogrzeb osoby odznaczonej medalem wojska oraz Krzyżem Armii Krajowej. Została pochowana na Cmentarzu Powązkowskim razem z matką Zofią w jednym grobie, który jest też symbolicznym grobem jej ojca Stanisława Ruszczykowskiego, zaginionego w 1920 roku w czasie wojny polsko-bolszewickiej.

To Stefania do końca swoich dni z pieczołowitością przechowywała dokumenty po ukochanej Tuśce. Po niej samej zostały maszynopisy, dokumenty, legitymacje, kwestionariusze, a także… notes zatytułowany Plotki rodzinne, zawierający informacje genealogiczne o przodkach, gdyż genealogia była jedną z jej licznych pasji. Drugą była historia, której była nie tylko świadkiem, ale i czynnym uczestnikiem. Trzecią książki. Pewnie dlatego wśród przechowywanych pamiątek znalazł się gwóźdź ze spalonej Biblioteki Polskiej Macierzy Szkolnej, którą prowadziła przed wojną.

[1] Matka Zofii ze Skrzyneckich Ruszczykowskiej (1878–1946) Maria z Gorczyckich Skrzynecka była rodzoną siostrą Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Jej syn Stanisław ożenił się̨ z Zofią Skrzynecką. Na ślub ciotecznego rodzeństwa trzeba było uzyskać́ pozwolenie z Rzymu.

[2] Maciej Piekarski (1932−1999) – historyk sztuki, publicysta, dziennikarz.

[3] W. Kujawa, Ruszczykowska zam. Junosza-Krosnowska Stefania Eligia, „Zeszyty Historyczne WiN-u” 2016, nr 43, s. 262.

[4] Niektóre źródła błędnie podają̨ 102. kompanię.

[5] Nie wszystkie osoby wspomniane w tekście udało mi się̨ zidentyfikować́.

[6] Chodzi o córkę̨.

[7] Stefan Skawiński – przyrodni brat autorki wspomnień.

[8] Halina Wiśniewska ps. „Mila” (1914−1993).

[9] Józef Gorczycki (1850–?) – brat matki autorki – Marii z Gorczyckich 1-voto Skawińskiej, 2-voto Skrzyneckiej (1853–1928).

[10] Eleonora Paderewska (1900–?) – kuzynka, córka Teodora Gorczyckiego rodzonego brata Marii z Gorczyckich.

[11] Janusz Paderewski (1920–1944) ps. „Boruta” poległ pod Pęcicami 5 sierpnia 1944 roku. Był synem Eleonory.

[12] Janina z Karasiewiczów Ohde (1896–1988).

[13] Zofia z Ruszczykowskich Piekarska (1879–1962) rodzona siostra ojca autorki.

[14] Oprócz Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej jej mąż Ludwik Piekarski (1869–1945) i matka synowej Leokadia Karolina z Przybytkowskich Adamska (1884–1969).

[15] Janina z Adamskich Piekarska (1905–1973).

[16] Maciej Piekarski (1932–1999).

[17] Jan Tchórz (ur. 1940–).

[18] M. Piekarski, Tak zapamiętałem, PIW, Warszawa 1979, s. 184–187.

[19] Ibidem.

[20] Janina z Karasiewiczów Ohde (1896–1988).

[21] W. Kujawa, op. cit.

[22] List z dn. 28 X 1944.

[23] List z dn. 14 X 1944.

[24] Ibidem.

[25] List z dn. 22 X 1944.

[26] List z dn. 16 X 1944.

[27] Jak wynika z odręcznej notatki Zofii w „Gazecie Warszawskiej” był cykl artykułów o Łużyczanach, podpisanych „Serbosław”. Pod ich wpływem zrodził się następujący utwór:

Cześć Łużyczanom!

Panu Serbosławowi w braterstwie idei.

Cześć Wam, o braci nasi, Łużyczanie,

Żeście się butem pruskim zgnieść nie dali!

Wierz, że kiedyś kraj wasz wolny wstanie

– Granice mieczem wyrąbie ze stali.

Wiemy, co znaczy niewola niemiecka,

Chociaż już dla nas sen się straszny prześnił.

A jednak teraz nie ma w Polsce dziecka,

Co nie wiedziałoby o dzieciach Wrześni.

Po tylu wiekach wy trwacie jak skała,

Murem stoicie przy słowiańskiej mowie,

O cześć Wam za to, cześć i złota chwała,

Żeście niezłomni, łużyccy Serbowie!

Chrobry przekazał w swoim testamencie

Nam pamięć o Was. I nie zapomnimy!

Lecz teraz oto w świata dziejów skręcie

Przechodzim okres bezczynności – zimy.

I nim podamy uzbrojoną rękę,

Serca wam nasze dajemy z ochotą.

Ja ze swej strony ślę wam tę piosenkę,

By nas złączyła bodaj nitką złotą.

[28] Traktujący o bombardowaniu niemieckich miast.

[29] Informacja uzyskana osobiście od Stefanii jeszcze w latach 80.

[30] Nie ma już Alka pomiędzy żywymi.

Więc duszę jego wprowadź, Boże prawy

Tam, gdzie są wojny duchowi olbrzymi

Lwy Westerplatte – obrońcy Warszawy

Bo walczył, Panie, kiedy miał broń w dłoni

Jako oni śmiało biegł ku wojny znojom

Z wiarą w zwycięstwo – tak samo jak oni

I wierzył, Panie, w Ciebie i moc Twoją.

[31] List z dn. 30 X 1944.

[32] List z dn. 23 XI 1944.

[33] List z dn. 5 XI 1944.

[34] Chodzi o wspominaną już Hannę Ohde, która była zaledwie 11 lat młodsza od Stefanii, ale wg rodzinnych powiązań była córką jej ciotecznej siostry – Janiny.

[35] Zostaje zatrudniona 1 lipca 1945, najpierw jako wolontariuszka, potem jako etatowy pracownik.

[36] List z dn. 8 VII 1945. Wysłany na adres: Pani Janina Ohde-Karniewska, Poznań, ul. Pocztowa 8 m. 7.

[37] W. Kujawa, op. cit.

[38] W. Kujawa, op. cit.

[39] Zofia Rogozińska (1914–2001). Jej matka Leokadia (1888–1976) z domu Piekarska była rodzoną siostrą Ludwika Piekarskiego (1869–1945) żonatego z Zofią z Ruszczykowskich (1879–1962). To jej rodzony brat Stanisław był ojcem Stefanii.

[40] List z dn. 12 XI 1945.

[41] Metryki kościelne spłonęły w Powstaniu Warszawskim.

[42] Marta Wolska.

[43] List z dn. 16 XI 1944.

[44] Zasław Malicki (1908–1994) – architekt i urbanista.

[45] Aleksander Wolski (1913–1998), właściwie Aleksander Salomon Dyszko, także znany jako Czesław Ludwik Kwiatkowski – żołnierz, powstaniec warszawski, funkcjonariusz organów bezpieczeństwa Polski Ludowej, a w latach 1945–1947 dyrektor Departamentu IV Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.

[46] List z dn. 18 XII 1945.

[47] Zofia Rogozińska. Zob. przyp. 37.

[48] List z dn. 25 XII 1945.

[49] List z dn. 28 IV 1946, ocenzurowano 5 V 1946, napisany został ołówkiem i wysłany w niebieskiej kopercie. Obok nazwiska adresata: adnotacja: „już nie żyje”. Przy nazwisku nadawcy strzałka i napis „zwrot”.

[50] Zygmunt Grela był mężem wdowy po Januszu Paderewskim. Zob. przyp. 11.

[51] W. Kujawa, op. cit.

Bibliografia
Źródła archiwalne

  • Archiwum prywatne Małgorzaty Karoliny Piekarskiej
  • Listy Zofii Ruszczykowskiej
  • Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska, EXODUS, mps
  • Ze Skrzyneckich Zofia Ruszczykowska – Wspomnienia z Powstania, rps

Opracowania

  • Kujawa Wojciech, Ruszczykowska zam. Junosza-Krosnowska Stefania Eligia, „Zeszyty Historyczne WiN-u” 2016, nr 43.
  • Piekarska Małgorzata Karolina, Powstanie przeżyła − zginęła pod kołami, „Stolica” 2015, nr 8−9, s. 70−72.
  • Piekarski Maciej, Tak zapamiętałem, PIW, Warszawa 1979.

Publikację w formacie PDF można bezpłatnie pobrać tutaj: https://muzeum-niepodleglosci.pl/wp-content/uploads/2022/12/Powstanie-Warszawskie-Internet.pdf

A dla tych, którzy wolą tradycyjny kontakt z tekstem informacja, że papierowe egzemplarze kupić w sklepie muzealnym.

Udostępnij na:

Obrazek pamiątkowy dla żałobników Hanny Mioduszewskiej

Hanna Mioduszewska, córka Jana Ohde i Janiny Karasiewicz, która była córką Janiny z Ruszczykowskich Karasiewicz będącą rodzoną siostrą mojej prababci Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej.

Udostępnij na:

O czym szumią listy, czyli wiedza o przodkach tkwi w epistolografii

Listy, które zachowały się po naszych przodkach, krewnych czy przyjaciołach rodziny mogą odkryć przed nami niespodziewane historie. Choć, jak to bywa w przypadku papieru, przyjmie on wszystko. Codzienne rozterki, tęsknota za mamą, babcią czy siostrą. Jaka wiedza wypływa z rodzinnych listów?

O tym, że listy to kopalnia wiedzy o człowieku wiadomo od dawna. Według badaczy list jest prawdopodobnie tak stary, jak stare jest samo pismo. W końcu to po prostu pisemna wiadomość sporządzona wtedy, gdy nie można porozmawiać z kimś twarzą w twarz. Czyż nie listy stanowią dużą część Biblii? Czyż to nie list świętego Pawła do Koryntian czytany jest podczas ślubu i cytowany jako najpiękniejsze słowa o miłości? „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił. a miłości bym nie miał, byłbym niczym.”

Fałszerstwa kontra oryginały

Listy to jednak nie tylko wspaniałe słowa, czy historie, ale… kopalnia wiedzy o człowieku i jego stosunkach rodzinnych. Oczywiście pod warunkiem, że… są autentyczne. Historia zna już bowiem kilka fałszerstw. Do najsłynniejszych należy sprawa rzekomych listów Chopina do Delfiny potockiej, którym w swoim czasie Jerzy Maria Smoter poświęcił całą książkę zatytułowaną „Spór o listy Chopina do Delfiny Potockiej”. Udowodnienie fałszerstwa sprawiło zresztą zawód wielu osobom, które chciały wierzyć, że nasz, tak na wskroś polski kompozytor, był nie tylko wrażliwym i umuzykalnionym romantykiem, ale też zwyczajnie jurnym chłopem lubiącym seks. Cóż… fragment jednego z listów brzmiał bowiem: Ty dla mnie wrotami raju jesteś, dla Ciebie sławy, twórczości, wszystkiego się wyrzeknę. Wolę nic nie tworzyć, byle się z Tobą położyć, ja zawsze najwierniejszy Fryc, co mocno tęskni do Twych cudnych cyc!!! Wiem, że kochasz mój dzyndz i jaja, a po tej dysertacji i szanować musisz, bo nie tylko nam rozkosz sprawiają, ale i mojej twórczości są źródłem. Niestety… Paulina Czernicka, która twierdziła, że jest właścicielką listów, poproszona o dostarczenie badaczom oryginałów poinformowała, że zostały one jej skradzione. Listy badano pod kątem autentyczności i stwierdzono, że jedynym faktem, który za tym przemawia jest ich styl, ale ten Czernicka mogła zaczerpnąć z innych listów Chopina. Poza tym nie zgadzają się daty spotkań i inne wydarzenia w listach opisane.

Na szczęście Delfina Potocka była też kochanką Zygmunta Krasińskiego, a ich korespondencja miłosna jest już na pewno prawdziwa. Pełna wzniosłych słów, pokazujących tęsknotę poety do kobiety, która uchodziła za najpiękniejszą niewiastę swojej epoki. Krasiński pisał bowiem: Czymże list Twój każdy, jeśli nie Tobą, ale Tobą pod tym kształtem. Dlaczegóż nie mogłabyś i pod innym mi się objawić? Dlaczego by Twoja postać nie zdołała powtórzyć się tysiąc razy, polecieć do mnie przez fale powietrza jak światło, jak magnetyzm? Dialy, dziś wieczór ja czekam na Ciebie. Czy przyjdziesz w płaszczu błękitnym i białej sukni, czy przyjdziesz do mego pokoju, kiedy ja sam będę, kiedy powiem: „Pokaż mi się, Dialy!” – Ukażesz mi się cicha. Krasiński nie planował z Delfiną, gdyż małżeństwo uważał za grób miłości. Zapewne swój listowny romans z nią traktował jako swoiste „życie pozagrobowe”, gdyż do dziś zachowało się jego 3500 listów do Potockiej, które powstały na przestrzeni 10 lat.

Cztery wersje odpowiedzi Kozaków

Do dziś trwa spór, czy prawdziwym jest list Kozaków zaporoskich do Sułtana. Rzekomo podpisany przez atamana koszowego Iwana Sirkę wraz z „całą Siczą Zaporoską” ma stanowić odpowiedź na ultimatum sułtana osmańskiego Mehmeda IV. Sułtan nakazywał Kozakom poddać się mi dobrowolnie bez żadnego oporu i nie kazać mi się więcej waszymi napaściami przejmować. W odpowiedzi Kozacy napisali mu: Ty, sułtanie, diable turecki, przeklętego diabła bracie i towarzyszu, samego Lucyfera sekretarzu. Jaki z ciebie do diabła rycerz, jeśli nie umiesz gołą dupą jeża zabić. Twoje wojsko zjada czarcie gówno. Nie będziesz ty, suki ty synu, synów chrześcijańskiej ziemi pod sobą mieć, walczyć będziemy z tobą ziemią i wodą, kurwa twoja mać. Kucharzu ty babiloński, kołodzieju macedoński, piwowarze jerozolimski, garbarzu aleksandryjski, świński pastuchu Wielkiego i Małego Egiptu, świnio armeńska, podolski złodziejaszku, kołczanie tatarski, kacie kamieniecki i błaźnie dla wszystkiego, co na ziemi i pod ziemią, szatańskiego węża potomku i chuju złamany. Świński ty ryju, kobyli zadzie, psie rzeźnika, niechrzczony łbie, kurwa twoja mać.

O tak ci Kozacy zaporoscy odpowiadają, plugawcze. Nie będziesz ty nawet naszych świń wypasać. Teraz kończymy, daty nie znamy, bo kalendarza nie mamy, miesiąc na niebie, a rok w księgach zapisany, a dzień u nas taki jak i u was, za co możecie nas w dupę pocałować!

Historycy skłaniają się do tego, że jest to najprawdopodobniej znacznie później napisana mistyfikacja. Do dziś zachowała się bowiem tylko kopia pochodząca z XVIII wieku. Ukraińcy w opracowaniach podają zresztą cztery wersje treści listu, z których każda w tym języku w pewnych fragmentach przezabawnie się rymuje. Na szczęście całość, nawet jeśli jest mistyfikacją, pokazuje jak wymyślne przekleństwa stosowano przed wiekami.

O czym pisał Król

Prawdziwa jest natomiast korespondencja Jana III Sobieskiego do Marysieńki. Tu widzimy prawdziwą miłość i pożądanie, gdy król pisze: Teraz dlaczego mię rozłącza z Wcią sercem moim, trudno się jego świętej badać woli, mam jednak w Nim nadzieję, że widząc wszystkie skrytości serca mego. nie dopuści na mnie tego, czego bym znieść nie mógł bez obrazy podobno Jego samego. Nie zabijajże mię tym, moja duszo jedyna, więcej; bo o tym myśląc, przed czasem najokrutniejszą przyszłoby umierać śmiercią. Ja, jeślim kiedy zgrzeszył przeciwko Wci memu sercu, przepraszam uniżenie, całując milion razy w śliczne nóżki. Z listów dowiadujemy się też co nieco o rodzinie i stosunkach w niej panujących. Pewnym jest, że Fanfanik – stanowił „oczko w „głowie” monarchy: Fanfanowi nieborakowi wszyscy kłaniają, a ja go z duszy obłapiam i całuję. Niech mu P. Bóg da zdrowie, jeśli to będzie z chwałą jego świętą.

Sporo jest o kontaktach dyplomatycznych z obcokrajowcami. Jednym z nich był Jerzy Fryderyk ks. Waldeck, który w 1683 dowodził wojskami bawarskimi w bitwie pod Wiedniem. Król pisał o nim: Waldeck przyjechał także w godzinę jakąś po księciu lotaryńskim. (…) Naprzód nie chciał pić inszego wina, jeno mozelskie z wodą, i to wody bardzo siła; jakoż cale nie pija. Rozochociwszy się jednak, pił i węgierskie. Ów Taff, co był posłem od niego na mojej elekcji, był też z nim, i zda mi się, że jest we wszystkim Robakowskim, i często mu do ucha szeptał i aby był nie pił, przestrzegał; ale się zaś i sam stróż upił, i samże potem ochoty dodawał. Gdy już sobie tedy podpił książę, po różnych komplementach pytał, jako się zowie po polsku ojciec i brat. Powiedziano mu. Tedy (jako owo ks. arcybiskup gnieźnieński zwykł czynić) powtórzył to z pięćset razy, pokazując na mnie: „To ojciec, a ja syn, a wy bracia moi”. Na Fanfanika zaś coraz, że „ten wprzód i tamci trzej, a ja piąty”. To znowu w moment zapomniał, jak ojciec po polsku. To tak tego było przez kilka godzin.

Listy ze szkoły

Myliłby się jednak ktoś, kto by myślał, że tylko listy wielkich przynoszą wiedzę o świecie, historii czy dawnych obyczajach. W 2005 roku z posiadanych przeze mnie listów do rodziców pisanych w latach 1922-24 przez Zbigniewa Piekarskiego powstała książka „Dziewiętnastoletni marynarz”. To opowieść o Szkole Morskiej w Tczewie uważanej za kolebkę polskich nawigatorów. Czytając je poznajemy rzecz jasna autora i jego rodzinę, ale przede wszystkim życie w szkole morskiej oraz dalekomorskie podróże pierwszym historycznym polskim statkiem szkolnym „Lwów”. Listy są jednym zachowanym zbiorem epistolograficznym dotyczącym szkoły morskiej i stanowiącym komplet obrazujący codzienne życie w nowej placówce edukacyjnej na odrodzonych ziemiach polskich. Ich autor pisał: Mamy tu takiego drugiego kapitana Maciejewicza, który przez nas jest pospolicie zwany „Macają”, wydziera się on od rana do nocy przez tubę, która bardzo przypomina rurę od samowara. Zdarzył tu się taki wypadeczek. Jeden z uczni siedział na pokładzie i zwijał linę w kółka, a tymczasem „Macaja” nastąpił mu z tyłu na linkę tak, że ten nie mógł jej wyciągnąć, nieodwracająca się więc krzyknął: „Złaź z linki gówno sobacze”, a „Macaja” na to: “Ty sam gówno sobacze” i poszedł sobie dalej.
Dziś trzech jegomości dostało karne roboty. Jeden wymył WC, drugi umywalnie, a trzeci oczyścił dzwon co wcale do przyjemnych rzeczy nie należy. Wszystko tylko za to, że spóźnili się na zbiórkę.

 

(…) Od tygodnia z górą, jak to pewnie wiadomo Tatusiowi z moich pocztówek, jestem na „Lwowie”. W podróży od Gdyni do Dunkierki widziałem wiele rzeczy nieprawdopodobnych, jak na przykład, pranie bielizny w naczyniach, w których w czasie obiadu roznoszą zupę dla emigrantów, lub rzyganie do tych samych naczyń, których miedzy innymi tak samo jak i talerzy, kubków i łyżek nigdy nie myją tylko wprost opłukują, tak że siadając do stołu można już wiedzieć co będzie na obiad lub kolację. Tak samo niewiarygodną rzeczą może się wydawać wydanie nam żywności na dwie doby w postaci ½ bochenka chleba i kawałka surowej i słonej jak pies kiełbasy długości 6-7 centymetrów. Po drodze z Dunkierki do Cherbourga zatrzymywaliśmy się w Arras, Amiens, Rouen, Medizon i Serqigny mogliśmy zwiedzić to miasto gdyż w każdem zatrzymywaliśmy się na 3-5 godzin. W Rouen mieliśmy na przykład możność obejrzenia sławnej katedry z grobami Joanny D’Arc i Ryszard Lwie Serce i wielu innych sławnych kardynałów i monarchów. W Dunkierce jest wspaniały port cały podzielony na oddzielne baseny odgrodzone jeden od drugiego ruchomymi mostami, które przy nadejściu statku bez szumu powolutku się przekręcają i pozostawiają wolne przejście dla statku.

Od razu po przeczytaniu tych fragmentów widać jak zmieniła się obyczajowość. Gdyby dziś na szkolnym statku odbywało się „pranie bielizny w naczyniach, w których w czasie obiadu roznoszą zupę dla emigrantów, lub rzyganie do tych samych naczyń” natychmiast wkroczyłby Sanepid.

 

Jednym z bohaterów listów jest Mamert Stankiewicz, któremu Karol Olgierd Borhardt poświęcił książkę „Znaczy kapitan”. U Zbyszka Mamert był bohaterem historii, która miała miejsce po przybyciu statku do portu w Londynie: Zdarzył się na „Lwowie” ciekawy wypadek. Mianowicie znaleziono na statku parę butelek koniaku w czasie rewizji celnej, a że groziło to grubą karą (którą już statek zapłacił), więc komendant chciał się dowiedzieć czyj to koniak. Na ogólnej zbiórce odezwał się do nas kandydatów i załogi w ten mniej więcej sposób: „Celnicy chcą znaczy wiedzieć, kto to chował koniak, więc proszę się do mnie zgłosić i powiedzieć mi znaczy jego nazwisko. Jeśli się znaczy nikt nie zgłosi, to będę musiał wyznaczyć.” Kogo to on chciał wyznaczyć nie wiem, ale my zrozumieliśmy, że to on chce zwalić na kogoś całą winę. Zaczęły się rozmowy na ten temat, doszły one do uszu Mamerta, a ten, nie chcąc widocznie z nami zadzierać (już były dwa strajki), zapłacił sam karę.

Listy to także zagadka dla genealoga, kim są postaci, które wymienia? Zbyszek w jednym z listów pisał: Ukłony Bankowcom, Jagusi i Pelci. Pannie Waci szczególne ukłony. Niech się raz ucieszy! Co tam! Dopiero inne rodzinne listy pomogły mi odkryć, że Jagusia i Pelcia były córkami znajomych moich pradziadków. Niestety kim była panna Wacia – nie wiem do dziś.

Listy z więzienia

Listy pisano nie tylko ze szkoły, czy pola walki, jak w przypadku Jana III Sobieskiego, ale tez i z więzienia (i do więzienia), choć pamiętać należy, ze to zawsze osobliwa korespondencja, gdyż zawsze podlega cenzurze! Z takiej korespondencji między moją stryjeczno-stryjeczną babką Stefanią z Ruszczykowskich Krosnowską, a jej matką Zofią ze Skrzyneckich Ruszczykowską mogłam ułożyć całą historię więziennej odsiadki tej pierwszej, która trafiła do Fordonu jako wróg narodu. Była powstańcem warszawskim – żołnierzem Armii Krajowej i powstańcem warszawskim. Stefania pisała do matki z więzienia w Fordonie: Dostałam zezwolenie na złożenie listowne zeznań w sprawie wymordowania przez Niemców moich rannych w szpitalu – sprawiło mi to przyjemność, bo czułam, że biorę żywy udział w życiu społecznym, że nie jestem wyrzucona poza nawias. (…) Martwię się Tobą Tusieńko – wiem, że zawsze biedniejsi są ci, co zostają. Uwiezioną w Fordonie córkę Zofia Ruszczykowska starała się wszelkimi siłami uwolnić. Zachowała się nawet wizytówka inżyniera Zasława Malickiego, do którego najwyraźniej zwróciła się z prośbą o pomoc, gdyż na odwrocie wizytówki widnieje odręczny list (a więc znów list!) skierowany do „Ob. Mjr. Inż. Aleksandra Wolskiego”, ówczesnego dyrektora Departamentu IV Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.

Kolego! Proszę was bardzo, abyście zechcieli łaskawie przyjąć i w miarę możliwości przychylnie załatwić ob. Ruszczykowską, moją znajomą, która ma zmartwienie rodzinne. Łączę pozdrowienia i serdeczny uścisk dłoni. Z. Malicki. Nie wiadomo jednak jak wyglądała rozmowa z Wolskim, ani nawet czy Zofii Ruszczykowskiej udało się do niego trafić. 9 marca 1946 roku śmiertelnie potrącił ją przejeżdżający ulicą Rakowiecką samochód. W ostatnim liście do brata, napisanym i wysłanym na dzień przed śmiercią, opisała swoją wizytę u córki w więzieniu. Sprawa Steni jest na dobrej drodze i wiem, że wywiezienie nie wpłynie gorzej na pomyślne jej zakończenie. Meczę się jednak, że tak się jeszcze ciągnie. Gdy się dowiedziałam gdzie jest, zaraz wyszykowałam solidną paczkę i wyjechałam. Droga była szalenie męcząca – w wagonie byłam 16 godzin. Z Bydgoszczy do Fordonu jest blisko i jechałam wygodnie w jedną stronę koleją, w drugą wspaniałym autobusem. Stenię widziałam. Jest dobrej myśli, trzyma się dzielnie. W drugą stronę 

jechałam znów nocą, było zimno, więc jeszcze dziś kaszlę i mam silną chrypkę. Paczki można wysyłać pocztą, więc jeszcze dziś wysłałam dwie… Gdy jej córka pisała do niej list i donosiła, jak bardzo martwi się o matkę nie wiedziała, że matka zwana przez nią Tusieńką już nie żyje. Zresztą obie paczki dotarły do niej do Fordonu już po śmierci matki. To o nich wspominała w liście Stenia pisząc dwa miesiące później: Paczkę świąteczną dostałyśmy w porządku. Byłyśmy wzruszone sercem – palemka i baranek do dziś dnia stoją na stole w celi.

Listy z podróży sanatorium

Najczęstszą przyczyną pisania listów jest… rozłąka. A tak to już jest, gdy ktoś wyrusza w podróż. W 2013 roku z listów pradziadka Antoniego Adamskiego do prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich stworzyłam z mężem Zacharjaszem Muszyńskim, który jest aktorem, spektakl „Listy do Skręcipitki”. Spektakl opowiada nie tylko o miłości nadawcy do adresatki, ale jest też opowieścią o tęsknocie za ojczyzną i postrzeganiem jej przez autora. Grany wielokrotnie, w 2018 roku z okazji stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości, był lekcją historii dla rzeszy gimnazjalistów i licealistów, którzy przez pryzmat opowieści o parze zwykłych ludzi uczyli się, ile dla przeciętnego Polaka znaczyła kiedyś ojczyzna i jak stawał w obronie jej imienia. Pradziadek pisał bowiem:

Towarzystwo marne, sami Kacapi – kolejarze. Zdążyłem już jednemu nawymyślać. A stało się tak: jest tu jedna panna dosyć inteligentna, z którą ja się zaznajomiłem. Otóż spacerowałem z nią, ja rozmawiałem po polsku, ona zaś pytała się o wyrazy, których nie rozumiała. Po drodze przyłączył się do nas jakiś drab, zaczął rozmawiać z nami po rosyjsku i słysząc, że ja mówię po polsku, odzywa się do tej panny, że on ze wstrętem słucha polską mowę! Karolciu! Szatan mnie od razu opanował! Wiesz jaki ja jestem gwałtowny. Zwymyślałem go strasznie! Plunąłem mu w oczy i w końcu namówiłem wszystkich, co koło mnie siedzą przy obiedzie, żeby nie chcieli z nim siedzieć. I trzeciego dnia Kacap sam przeniósł się na inny stół. (lipiec 1913)

Po wybuchu I wojny światowej pradziadek trafi do Kaługi. Wojna uniemożliwiała mu powrót do Polski. Wtedy pisał: Staram się wszelkimi siłami wrócić jak najprędzej. Lecz kiedy to nastąpi – nie wiem. Może w sierpniu, a może we wrześniu. Napiszcież na rany boskie Was proszę list do mnie! Czyście się mnie wyparli? Nasi robotnicy, których rodzina czytać i pisać nie umie, to otrzymują listy z Warszawy. Kolega, z którym mieszkam od czasu wyjazdu wczoraj otrzymał list z Warszawy od matki, a ja nic! Jakbym był sierotą i w kraju nie miał jednego serca, które by za mną westchnęło. W ostatnich czasach czuje się słabszy i drżę na myśl o poważniejszej chorobie. (5 lipca 1918) (…) Posiwiałem, zgarbiłem się, kaszel mój nieodstępny przyjaciel, coraz gorzej mnie męczy, więc choć w lipcu pewno wrócę do domu, pociechy ze mnie mieć nie będziecie. Ale trudno. Głównie cieszę się tym, że wrócę, zobaczę was wszystkich, Warszawę, Wisłę, Kępę… Przez cały ten czas wygnania, gdym się tylko czuł gorzej, a to było bardzo często, gdyż zima tutejsza mroźna, mróz tu dochodził i do trzydziestu stopni i więcej, jednego strasznie się bałem: umierać na wygnaniu. Tutaj dużo naszych umarło… (18 lipca 1918).

Żadne inne dokumenty nie mówią tyle o tęsknocie i miłości, także tej do ojczyzny, jak robią to właśnie listy. To z nich budujemy sobie obraz społeczeństwa i jego dziejów. Ale też przez nie najlepiej poznajemy autorów i ich charakter. Wiemy jaką mają wrażliwość. Dla rodzinnego genealoga listy przodków to wskazówka na ile jesteśmy do nich podobni.

Do chwili wynalezienia telegrafu, a później telefonu i internetu list stanowił jedyny sposób na porozumiewanie się ludzi na odległość. Dziś, gdy listy wyparły e-maile z pewną obawą myślę, czy coś zostanie po pokoleniach epoki cyfryzacji?

Udostępnij na:

Szukaj w archiwach, czyli co kryją życiorysy i ankiety

O tym, że archiwa kryją wiedzę o naszych bliskich przekonywać nie trzeba. Powszechnie wiadomo, że archiwa państwowe od kilku lat przeprowadzają digitalizację zbiorów, które następnie udostępniają w sieci. Jak jednak w tym się rozeznać. O ile metryki stosunkowo łatwo znaleźć (pod warunkiem, że się wie gdzie ich szukać) o tyle są jeszcze takie zbiory, w których wiedza o przodkach jest, a które nie przyjdą nam do głowy.

To na przykład… dzienniki szkolne z prywatnych lub państwowych szkół sprzed lat. Jeśli wiemy, że nasz przodek chodził do jakiejś szkoły wystarczy odnaleźć jej archiwum, a tam… mogą na nas czekać informacje o jego stopniach etc. Archiwa szkolne przeważnie przekazywane są do archiwum miejskiego. Tamże przekazywane są dokumenty dotyczące różnego rodzaju zakładów pracy – także prywatnych. Swoje archiwa maja też wyższe uczelnie. Na przykład pokaźnym archiwum dysponuje Uniwersytet Warszawski. Niestety dokumentacja Szkoły Głównej, której spadkobiercą jest UW, spłonęła w czasie powstania warszawskiego. Co zatem znajdziemy w uniwersyteckich zasobach? Akta studenckie z lat 1915-1939 zachowane w ok. 85%. Są to Albumy Studentów UW, większość ksiąg egzaminacyjnych i dyplomowych. Dlatego jeśli wiemy, że nasz przodek w tym czasie studiował to uniwersyteckie archiwum może okazać się dla nas rajem! Co ciekawego może być w takich dokumentach studenckich? Na przykład… życiorys studenta. Odręcznie napisany może zawierać nieznane dla nas fakty. Może też w pasjonujący sposób uczyć nas historii Polski. Trzeba tylko chcieć wydłubać z niego informacje.

Życiorys mojego dziadka Bronisława Piekarskiego (1901-1960), o którym wiem naprawdę sporo zaskoczył mnie ogromnie. Wiedziałam, że dziadek w latach I wojny światowej przebywał na wschodzie (Lwów, Kijów, Tyflis i Baku), wiedziałam, że był internowany w Baku w kwietniu 1920 roku przez władze bolszewickie, ale zupełnie nie znałam jego działalności naukowej i badawczej. Do głowy mi nie przyszło, że niespełna dziewiętnastoletni chłopak mógł taką prowadzić. Tymczasem z życiorysu wynika, że tak było. Dziadek bowiem napisał:

Urodziłem się w Warszawie 13 czerwca 1901 roku. Nauki rozpocząłem w 1-ej tyfliskiej szkole handlowej gdzie uczęszczałem od 1-ej do 7-ej klasy włącznie. Następnie z powodu wyjazdu rodziców do Baku, zostałem przeniesiony do 1-ej państwowej szkoły handlowej którą ukończyłem w kwietniu 1920 roku przed przewrotem bolszewickim w Azerbejdżanie. Dążąc do wykorzystania wakacji letnich w lecie 1917 r. pracowałem na jedynej w Rosji fabryce terpentyny francuskiej w Borżomi. Po szczegółowym zaznajomieniu się z procesem fabrykacji terpentyny przeprowadziłam samodzielnie próby fabrykacji wyższych gatunków kalafonii zwieńczone pomyślnym rezultatem. Następnie z polecenia kierownika fabryki został przeze mnie napisany obszerne referat o fabrykacji terpentyny francuskiej pt. „Proizwodstwo francuskiego ekipaża w Borżomie”.
Po powrocie z rzeczonej fabryki do Tyflisu obszernie referowałem o fabrykacji terpentyny francuskiej w szkole handlowej wobec grona nauczycieli szkół Tyfliskich i uczni klas 6, 7 i 8 ilustrując referat przyniesionymi przeze mnie dla muzeum towaroznawstwo szkoły eksponatami. Jeszcze w klasie 6-ej zdecydowałam się poświęcić matematyce ścisłej udzielając większość czasu wolnego zajęciom z fizyki i matematyki. Po przyjęciu do klasy 7-ej zostałem powołany na asystenta profesorów fizyki i chemji w szkole handlowej kierując często się z polecenia wymienionych profesorów robotami laboratoryjnymi kolegów i uczni klas 6 i 8.
Do przyjazdu do Baku W 1919 roku rozpocząłem prace nad sporządzaniem atlasu nieba zawierającego wszystkie gwiazdy widziany gołym okiem t.j. do 6ciu jak również mgławice i skupienia gwiezdne na obu półkulach. Pomimo trudności wynikających z braku odpowiednich materiałów w styczniu 1920 r. praca powyższa została ukończona. Niestety część map została skonfiskowana przez władze bolszewickie przy rewizji przeprowadzonej przy aresztowaniu mnie jako zakładnika polskiego wraz z misją p. ministra Filipowicza natychmiast po przewrocie kwietniowym.
Po wypuszczeniu mnie z więzienia i będąc zmuszone przez władze sowieckie do pracy, wstąpiłem do Bakińskiego portu początkowo jako rysownik-konstruktor, ale we dwa miesiące po objęciu przeze mnie rzeczonej posady zostałem przywołany na głównego konstruktora portu. Z tego okresu datują przeprowadzone przezemnie roboty, a mianowicie: wykonanie projektu przebudowy odlewni portowej i kierownictwo przebudowy sporządzenia projektu 10-cio tonowego elektrycznego suwaka i mniejsze pracy techniczne.
Z otwarciem możności powrotu do kraju wyjechałem w początkach sierpnia roku zeszłego, lecz zatrzymany przez władze sowieckie w Koziatyniu przejechałem granicę Polską zaledwie 19 stycznia r.b.

Bronisław Piekarski
11 marca 1922 r.

Przed zapoznaniem się z tym życiorysem moja wiedza o nauce dziadka była niemal zerowa. Oczywiście wiedziałam, że kończył Uniwersytet Warszawski, napisał dwa podręczniki do nauki matematyki, ale co zawodowo robił zanim rozpoczął studia? Nie miałam bladego pojęcia, że cokolwiek. Dodatkowo dokumenty znajdujące się w jego uniwersyteckiej teczce pozwoliły mi poznać nazwiska jego nauczycieli i spojrzeć szerzej na polską naukę. Z uniwersyteckich papierów wiem, że filozofii uczył dziadka prof. Kazimierz Ajdukiewicz (1890-1963) wykładając przedmiot o nazwie „Główne zasady nauk filozoficznych”. Ajdukiewicz – wywarł ogromny wpływ na polską filozofię, logikę i kulturę. Był nie tylko uczonym, ale animatorem życia naukowego.

Kolejnym profesorem dziadka był Antoni Zygmud (1900-1992), niewiele zresztą od dziadka starszy, bo zaledwie o rok. Wykładał „Wstęp do teorii równań różniczkowych”. Był matematykiem, który w 1940 roku wyemigrował do USA i tamże wykładał na kilku uniwersytetach m.in. w Pensylwanii i Chicago. „Teorię funkcji analitycznych” wykładał Stefan Mazurkiewicz (1888-1945), do którego na seminarium z matematyki wyższej dziadek uczęszczał. Mazurkiewicz zajmował się topologią, analizą matematyczną i probablistyką, czyli rachunkiem prawdopodobieństwa. W czasie wojny polsko-bolszewickiej uczestniczył w łamaniu szyfrów i kształcił polskich kryptologów, a do jego uczniów należał także Marian Rejewski ten od złamania szyfru enigmy. Kolejnym profesorem dziadka był Jan Łukasiewicz (1878-1956), który był m.in. ministrem wyznań religijnych i oświecenia publicznego w rządzie Ignacego Jana Paderewskiego. Na UW uczył dziadka przedmiotu, który nazywał się „Historia logiki matematycznej”. Ponadto do grona dziadkowych profesorów należeli jeden z najsłynniejszych polskich filozofów prof. Tadeusz Kotarbiński (1886-1981), fizyk i twórca warszawskiej szkoły doświadczalnej Stefan Pieńkowski (1883-1953) i były ukochany Marii Skłodowskiej-Curie Kazimierz Żorawski (1866-1953) specjalista od równań różniczkowych.

Niemniej ciekawych odkryć dokonałam zapoznając się w swoim czasie z ankietą mojej ciotecznej babki Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej (1913-1991). Mówiłam do niej ciociu, była jedną z bliższych mi osób i jednym z aktywnych w rodzinie genealogów, z której wyników badan do dziś korzystam. Ciotka była powstańcem warszawski, sanitariuszką, łączniczką o pseudonimach: „Bogda” i „Stenia”. Jej powstańczą kartę znałam świetnie. Byłam na pogrzebie, który odbył się z honorami na cmentarzu powązkowskim w 1991 roku. A co z jej życiem zawodowym? Wiedziałam, że ciotka była księgarzem, ale gdzie pracowała? Znałam tylko ostatnie miejsce pracy, czyli księgarnię książek radzieckich. Ale o to, gdzie pracowała wcześniej nigdy nie spytałam. Nigdy też nie spytałam jaką szkołę skończyła. Po ciotce odziedziczyłam wszystkie papiery, ale brak w nich szkolnych świadectw, gdyż te nie zachowały się. Niestety mieszkanie, które zajmowała z matką na Powiślu spłonęło w czasie powstania warszawskiego. Odpowiedzi na dręczące mnie pytania dały jej teczki osobowe z Biblioteki Narodowej i Domu Książki. Nagle okazało się, że przed wojną ciotka pracowała w Nowogródku w bibliotece im. L. Rudzkiej, w Wieluniu w bibliotece im. S. Staszica oraz w Warszawie w Bibliotece Śniadeckich, gdzie była kierownikiem. Tamże pracowała też podczas okupacji. Po upadku powstania była wychowawczynią w Kochanowie w schronisku dla sierot wojennych. Po wojnie pracowała w Bibliotece Narodowej aż do aresztowania przez UB za działalność w Armii Krajowej i osadzenia w Warszawie na Rakowieckiej, a następnie skazana i osadzona w Fordonie. Potem, po zwolnieniu na mocy amnestii 17 marca 1947 roku, ciotka pracowała w Księgarni Wydawniczej Trzaska, Evert, Michalski, która w 1951 roku udzieliła jej referencji, by przyjęto ją do pracy w Domu Książki. Z ankiety wynika, że ciotka władała nie tylko biegle rosyjskim i francuskim, o czym wiedziałam, ale i czeskim. Dopiero teraz zrozumiałam skąd w jej księgozbiorze czeskie książki i słownik czesko-polski. Według ankiety skończyła 6-klasowe gimnazjum ogólne oraz zawodowe biblioteczne. Jakie konkretnie to były szkoły? Tę wiedzę pozyskałam z jej życiorysu. Wynika z niego, że najpierw ciotka ukończyła 6-klasową szkołę powszechną w Wiskitkach i miało to miejsce w 1926 roku. Potem 6-klasowe gimnazjum Hoene-Przesmyckiej w Warszawie, a następnie Wydział Bibliotekarski Szkoły pracownic społecznych. Kurs dwuletni. Dyplom z wynikiem bardzo dobrym odebrała 25 czerwca 1932 roku.

Najciekawsze i najbardziej zdumiewające informacje udało mi się pozyskać jednak o szwagrze prababki Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej (1884-1970), czyli Wacławie Chodkowskim (1878-1953). Wiedziałam, że był malarzem, uczniem m.in. Wojciecha Gersona, że jeździł po Polsce i malował ludziom portreciki za 3 złote, że był członkiem Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, że miał przed wojną w Zachęcie pracownię, która spłonęła podczas powstania i że po wojnie został przyjęty do Związku Polskich Artystów Plastyków na podstawie kilku obrazów. Dokumentacji Związku Polskich Artystów Plastyków Okręgu Warszawskiego z lat 1945-1953 szukałam wiele miesięcy. Wreszcie znalazłam. Jakie odkrycie przyniosła wypełniona przez niego ankieta członkowska? Otóż w rubryce „działalność artystyczna od roku 1944” oprócz wiadomości, że wziął udział w konkursie „Wojska Polskiego” i zakupiono jego pracę opatrzona godłem „Nalot” znalazła się też informacja, że artysta brał „udział w pracach ‘Gazetki ściennej’ 3 komp. 1. – S.B.E.D. na odcinku Wawer Warszawa”. Cóż to był za twór? Otóż chodziło o 1 Samodzielny Batalion Eksploatacji Dróg (1 sbed) – samodzielny pododdział wojsk drogowych ludowego Wojska Polskiego. Był on przeznaczony do budowy i naprawy dróg w strefie przyfrontowej. Pełnił także służbę regulacji ruchu oraz kontroli wojskowych pojazdów mechanicznych podczas działań bojowych. Od połowy września do końca grudnia 1944 r. obsługiwał odcinek drogi samochodowej Kołbiel-Zakręt-Wawer-Praga oraz (do listopada) Wawer-Falenica-Michalin-Wiązowna, Falenica-Otwock-Świerk i Otwock-Wólka Mlądzka. Dopiero teraz zrozumiałam skąd w spuściźnie szwagra prababci takie dziwne i niezbyt pasujące do jego wcześniejszej twórczości akwarelowe obrazki z żołnierzami LWP. Archiwum SBED jeszcze nie przejrzałam. Cały czas czekam na informację, że mogę już to zrobić, bo wystąpiłam o zgodę na przejrzenie kroniki batalionu. Przyznam, że nie wiem czego mogę się tam spodziewać. Równie dobrze niczego, ale jak znam życie archiwa państwowe mogą mnie jeszcze nie raz zaskoczyć.

Artykuł ukazał się w More Maiorum w 1 z 2020 roku. Numer można pobrać tutaj:

Udostępnij na:

Gwóźdź – skarb Ciotki Steni

To jest gwóźdź z biblioteki Polskiej Macierzy Szkolnej w Warszawie. Ciocia Stenia Ruszczykowska była przez nich wykształcona. Była też bibliotekarką. A w czasie II wojny światowej członkiem Armii Krajowej.

“Gwóźdź ze spalonej Biblioteki Polskiej Macierzy Szkolnej w Warszawie ul. Świętojańskiej 13, dn. 26 VIII 1944.”

Polska Macierz Szkolna to organizacja kulturalno-oświatowa założona na terenie Królestwa Polskiego w 1906 r. Niestety w 1907 r. władze rosyjskie zdelegalizowały PMS, która odtąd prowadziła swe prace w konspiracji, aż do 1916 r., kiedy to niemieckie władze okupacyjne oficjalnie zezwoliły na jej reaktywację i zatwierdziły statut. PMS działała w XX-leciu w całej Polsce. W połowie lat trzydziestych XX w. PMS prowadziła: 15 średnich zakładów ogólnokształcących, 18 szkół handlowych, 13 męskich szkół rzemieślniczo-przemysłowych, 10 żeńskich szkół przemysłowych, 5 dokształcających szkół zawodowych, 51 szkół powszechnych, 24 bursy, 36 ochronek oraz ok. 800 bibliotek, które posiadały ponad 434 tys. książek. Jedna z nich była w Warszawie przy Świętojańskiej.

Udostępnij na:

Znów informacje o prapradziadku Bronisławie w Saratowie

Polona to źródło wielu informacji. Np. tu informacje o prapradziadku Bronisławie Ruszczykowskim, który był lekarzem w Saratowie.

Saratów. Zez Z inicjatywy ks. proboszcza Mickiewicza, założono tu katolickie Tow. dobroczynności. Prezesem będzie zawsze miejscowy ks. proboszcz, do zarządu wybrani zostali pp.: Leon Kosiński, adw. przysięgły: Golden, dyrektor kanalizacji; 8. Pauli, adw. przys.: Brzeziński, szewc; Ellsner, dyr. Tow. muzycznego; Zabiełło, aptekarz; inż. Spile w-kć Fr. Szymański, urzędnik do szczególnych poruczeń przy gubernatorze; Witman. kupiec: do komisji rewizyjnej pp.: A. Wolski, sekretarz izby sądowej; dr. Ruszczykowski; Podgórski, buchał nr tiiji banku państwa. Na członków zapisało się A polaków, przemysłowców, rzemieślników i t. d.

 

Udostępnij na:

Prapradziadek na 40-leciu Szkoły Głównej

Polona to źródło wielu informacji. Wiem, że prapradziadek Bronisław Ruszczykowski skończył Szkołę Główną Warszawską i został lekarzem, ale tu notka o nim w księdze wydanej z okazji 40-lecia Szkoły Głównej.

Ruszczykowski Bronisław. Ur. 25 Lipca 1840 w Pułtusku. Uk. gimn. realne w Warsz. Wst. do Szk. Gl. 1862 uk. 1868 w st. lekarza. Lek. wolnopraktykujący do 1875 w Żarkach, do 1901 w Saratowie; od 1901 zamieszkuje w Piotrkowie.

A tak wyglądał prapradziadek wtedy, gdy był uczniem Szkoły Głównej. 

Udostępnij na:

O prapradziadku Bronisławie w przemowie obronnej

Z rodzinnych przekazów wiem, że prapradziadek Bronisław Ruszczykowski był świadkiem w procesie Stanislawa Hiszpańskiego, który był jego pacjentem. Pisał o tym w swoim czasie Stanisław Szenic w tzw. Pitavalu warszawskim. Teraz dzięki Polonie mogłam przeczytać m.in. przemowę obronną Henryka Krajewskiego, w której adwokat oskarżonego powoływał się na zeznania prapradziadka.

Hiszpański Stanisław Antoni (1844–1899), szewc ok. r. 1880 zastrzelił lekarza Aleksego Kurcjusza, podejrzewając w nim kochanka swej żony. Sąd skazał go tylko na rok więzienia, gdyż uznał, że H. działał w afekcie. Prapradziadek Bronisław Ruszczykowski był jego lekarzem.

Oto fr. przemowy obronnej z cytatem dotyczącym zeznań prapradziadka.

“W tym opisie znajdujemy szczegóły, dotyczące sposobu życia podsądnego w Saratowie, dzień po dniu. Wiemy, że przed przybyciem do tego miasta, w czasie podróży, wypił on 2 butelki wódki. Wypicie przecież takiej ilości wódki, w czasie kilkodniowej podróży, przy silnych mrozach, nie jest tak wielką nadzwyczajnością, a szanowny prof. Pląskowski, na zapytanie moje objaśnił: że od tego podsądny delirium potatorum dostać nie mógł. Po przyjeździe do Saratowa w d. 2 stycznia n. s., z opisu podsądnego widzimy naprzód, że pił tam nie wódkę, ale kawę i herbatę, palił po 100 papierosów dziennie, na drugi dzień wcale nie jadł. Na trzeci dzień dziwiono się (pani Hofman), że nie jadł i nie pił. Zwracam zaś uwagę, że pierwszy list z Saratowa datowany jest 3-go Stycznia n. s., a zatem wtenczas, kiedy podsądny nie pił nic prócz kawy i herbaty i nic nie jadł. Subjekt H-go w Saratowie, Brzeziński zeznaje, iż, o ile mu wiadomo, H. nigdy nie nadużywał trunków, a w czasie bytności w Saratowie czytał tylko książki, przywiezione z sobą, interesami się nie zajmował, skarżył się na bezsenność. W opisie swoim H. raz tylko wspomina, że pił wódkę z Brzezińskim o 1-ej w nocy, z d. 3 na 4 stycznia, a zatem już po napisaniu listu do ojca. Dr. Ruszczykowski, przywołany wkrótce po przyjeździe H-go do Saratowa, zabronił mu picia wódki i kawy i odtąd żadnego już śladu użycia tych napojów nie spostrzegamy.”

Udostępnij na:

Prapradziadek Bronisław żegna Saratów

Polona to źródło wielu informacji. Np. w Kurjerze Warszawskim z 1901 roku są informacje o prapradziadku Bronisławie Ruszczykowskim, który był lekarzem w Saratowie.

“Echa saratowskie.
Korespondent nasz pisze z Saratow a d. 24-go czerwca: „W piątek, d. 21-go czerwca, odjeżdżającego do Petersburga ks. biskupa Szembeka, dawnego proboszcza tutejszego, żegnało na kolei cale seminarjum duchowne, w którem był profesorom, oraz licznie zebrani parafjanie przeważnie z towarzystwa polskiego. Ostatnim wyrazem hołdu dla odjeżdżającego pasterza był adres od szkółki parafjalnej ułożony i wydrukowany w języku polskim i niemieckim. Żegnany z serdecznym żalom J. E. biskup płocki, pozostawił tutaj dodatnio a zasłużono wspomnienia i owoce pracy swojej.  Czasowym administratorem parafii saratowskiej został ks. Klimaszewski, polak, profesor seminarjum. Miody ten kapłan, który niedawno ukończył akademję duchowną w Petersburgu, aby mógł różne funkcje spełniać przy tutejszym katedralnym ko­ ściele, mianowany został kanonikiem honorowym djecezji tyraspolskiej. Proboszczem po ks. biskupie Szembeku wybrany został ks. Sztang z Tyflisu, niemiec, wychowaniec tutejszego seminarjum akademji petersburskiej.
J. E. ks. biskup Szembek, darował kościołowi tutejszemu sprawione aparaty i utensylja kościelne.
Po 30-lotnim pobycie wyjechał stąd na stałe do Piotrkowa dr. Ruszczykowski, żegnany składkowym obiadem przez lekarzy tutejszych, którzy wraz z licznem gronem osób odprowadzili go na kolej. W ostatnich czasach na cmentarzu tutejszym katolickim złożono zwłoki Walerego Malinowskiego, lekarza weterynarji w pow. bałaszowskim, cieszącego się powszechną sympatją; Jakóba Kwiatkowskiego, przemysłowca z Równego i Wirkutowiczową, matkę naczolnika dystansu kolei na stacji Saratów. Znaczno upały, dochodzące do +47 R. na słoń­cu, brak deszczów, miejscami szarańcza włoska, zapowiadają nieurodzaj.”

Udostępnij na:

Prapradziadek członkiem Kasy Pomocy

Polona to źródło wielu informacji. Np. tu informacje o prapradziadku Bronisławie Ruszczykowskim, który był lekarzem, ze został członkiem kasy pomocy imienia dra medycyny Józefa Mianowskiego.

Komitet zarządzający kasą pomocy imienia dra medycyny Józefa Mianowskiego dla osób pracujących na polu naukowem ma zaszczyt podać do wiadomości publicznej, że w czasie od dnia lS-go stycznia r. b. do dnia 2-go marca r. b. włącznie następujące osoby raczy­ ły zostać członkami kasy:  (…) Członkowie rzeczywiści: (…) Bronisław Ruszczykowski.

Udostępnij na: