Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.
OPOWIEŚĆ MAMY TCHÓRZYNY, CZYLI RZECZ O LOSACH WOJENNYCH LUDNOŚCI ZIEMI ZAMOJSKIEJ
– Jak tu zacząć?!!! Oj, mamy my się zawsze podczas wojen polskie chłopy. Podczas pierwszej wojny to mnie też wywieźli. Zaraz! W czternastym roku była wojna, to gdzieś już musi osiemnastego, czy siedemnastego. O, te lata do Węgrów wywieźli. Sołtys też naznaczał. A taki to był los. U nas w domu najstarsze zapisano. Ojciec się upierał, że nie chciał mnie dać, nie – nie chciał się zgodzić na to. A on – sołtys – znaczy się – mówi, że na niego bardzo nacierają mocno, żeby dać choć osiem dziewcząt. Najpierw do Zawady pojechaliśmy, a potem do Węgrów. To mnie odsortowali do tyj polny roboty. A tam była robota taka przedżniwna jeszcze. Naszły żniwa. To wiesz Maciusiu, co? Kukurydza, winogrona i takie fasole szparagówki. Oni to pakowali do jakichś piwnic, widocznie… Tam ja była pośród swoich sąsiadków. Bo tam była jedna kobieta i dwie starsze dziewczyny, a ja byłam najmłodsza między niemi. Tak! Tak! Maciusiu.
– A podczas drugiej wojny? – pytam.
– Jak na początku czterdziestego drugiego był spis, to mnie powiedzieli, że ja folksdojczka. Dlaczego? Bo kiedy był spis to trzeba było podać imię i nazwisko, z jakiego domu z państwa pochodziłam. No ojciec się pisał – dziadek – mówię, – Flejsz.
– Flejsz?
– Tak! A oni mi mówią, że to po ichniemu mięso. I że na folksdojczkę trzeba. Nie! Mówię. Nie! Ja nie ścierwo! Co mi to, mówię, da! Jak już i ojciec i dziadek był, a byli tutaj, jako poddane tej miejscowości i Polaki. To ja, mówię, po co mnie to potrzebne. Mnie to niepotrzebne. Po co mnie to potrzebne, mówię. Walerkę to zabrali rok wcześniej niż nas. W rok po śmierci męża. Bo sołtys podpisał ze wsi do roboty. Piątego czerwca. Ona mogła była nie jechać, bo ja byłam nawet zgłosiłam, że się jej nie należy. Bo męża nie mam, to ona mnie w pomocy będzie.
Ale ona zlękła się, że kara. Że Matka karana będzie. Że to ona będą przeciwne temu będą, że ona nie pojechała. Pojechała. To pojechała w czerwcu. O pół roku wcześniej. O tak. Wysiedlenie jak przyszło jak dziś pamiętam. Piątego grudnia – zawieja, plugawa, a mnie jak nocą, taka szarówka była zaskoczyli. Przyszli nad ranem. To strzał było słychać na wiosce w Chomęciskach Małych. Oni wystrzelili, bo uciekali chomeńskie na las. A oni byli temu przeciwne, temu, że bandyty, że partyzanty. O! To jak strzał usłyszałam wstałam i mówię tak: Stefciu, strzał jakiś słychać, kurę zacięłam, nie wiem czy dam radę sprawić, jeżeli wysiedlenia zaskoczy nas. Jedni pouciekali, drudzy byli. Ja gdzie miałam z czwrogiem dzieci w grudniu uciekać?! W las?! W śnieg?! Trudno! Męża nie ma, co ja poradzę teraz? Z tymi resztą?
Tak przychodzą do wsi i stukają w szybę, o tak, jakby ta szyba. (W tym momencie Mama Tchórzyła – wyciągniętą spracowaną ręką uderzyła kilkakrotnie w szkło okienne) dali znak, że idą. Jak ja popatrzyłam w okno i taka mnie wzięła jakby trema. Ręce mi o tak (zatrzęsła rękami). A dzieci w łóżku jeszcze. Ten najmłodszy spał. Bo cóż to miał? To dziecko! – Miał dwa i pół roczku.- Spał w kołysce. Fikał nogami: Mama ja ne, mama ja ne, lulu. O tak mu było, jako ten teren nasz Tomcio. Ten ma teraz dwa latka, a on miał dwa i pół. Załomotali. To ja mówię proszę. Nagle dało mi odwagę. Proszę wejść. Otworzyłam drzwi. Wchodzą oba, W mundurach. Taki jeden w ciemniejszym, a drugi w jaśniejszym. Ten w ciemniejszym z bronią. Jeden był znakiem tego folksdojcz. No więc teraz mówi tak. Bo zobaczył taki kubek z uchem. Mówi: „Matka! O to”. Po niemiecku on tam mówił, no ale ja się domyśliłam. To mnie postawił o tak! Taki rząd na stole, kubeczki, takie jakby te tylko poliwane. Nie, nie skorupiane, tylko takie poliwane jak te dzbanki. Takie żeby się nie pobiło, Na kawe. Kawa! Fiur klajne, co to oni tak mówili na dzieciaki. O te na to żeby te trzy kubki dzieciom wziąć. O i już. Zamość! Bo my będziemy karane. Zamość! Tak u mnie zostaje dwadzieścia parę kur, prosiak zostaje i krowa, i to przepadło. Rozstąp ziemio! Jeszcze krowę ja poszłam wydoić, to połowę mleka wydoiłam, a połowę jeszcze nie wydoiłam, bo mówi, że nam się trzeba bardzo śpieszyć, Kubki mi pozbierał. A mąż gdzie?! Tak mnie pytał. Bandit! Na las! mówi. Niee. Mówię. Niee, mówię tak. Tego pan niech nie mówi. Teraz miałam taką odwagę, że na wszystko miałam odpowiedź. Niee, mówię. Tego niech, pan nie mówi, bo nie był bandyta. Zęba, mówię, nie miał go kto podleczyć, nie miał gdzie pójść, to zęba wyrwał i w parę dni zakażenie i umarł. A on mnie do wozu. Takie podjeżdżali furmanki, do Zamościa. Zamość! Do Zamościa. krzyczał. No ja chłopców, jednego w tobołek, drugiego za rękę, Stefunia z tym Bolciem. Biedne się zdenerwowało i nas wszystkich na furmankę. Jasiunio już w furmance się rozchorował. No i wtenczas do tego całego baraku w Zamościu. A mnie mówią, że czy ja mam kogo, żeby dzieciaki zostawić, a mnie do roboty. To tak, jakoby barak był taki do roboty, był taki dla pracujących, nie? Jakiś mocno karny. Stefunię zaraz zabrali, kurtkę jej skradli i szalik jej skradli. No i spisali w tym baraku. Za parę tygodni nie długo trwało, może półtory tygodnia już na placówkę i teraz ogłaszają, gdzie kto ma być przydzielony do wywiezienia. Do wywiezienia! Nie popadło jeszcze na mnie i z powrotem znowu do baraku. Ja już liczyłam, żeby mnie wywieźli. Bo, po co? Tam była nędza. Tam już było zanieczyszczone to wszystko, a głód był. Ja jeszcze miałam z domu, co nie bądź tak czem się tam mogłam broniłam. A Jasiunio był chory. W podwodzie już był chory. Już mnie wymiotował. Już wymioty miał. I ja się zgłosiłam do Niemca, do doktora do arbajcamtu i wypisał lekarstwo i dopiero choroba trochę… I kazał mi się jeszcze raz zgłosić, bo oni mieli spisane listę taką tych chorych. A niedługo to do pociągu. A Jasiunio miał silne rozgorączkowanie A on chciał picia. Ja zastukałam, Maciusiu! To było okropne, do okna z tej rozpaczy, bo on picia chciał. Pić! Po prostu mnie drapał paluszkami za piciem. To ja wołam. A on, ten Niemiec się mnie pyta, co ja chcę. Mówię. To mi mgleje. Tak na migi mu pokazuje butelkę i mówię pić! A on mówi Dzidzia! Wasser! Wasser. Wasser! A ja mówię. Tak! Tak! I on mi przyniósł od siebie całe. To ja myślałam, że się te ludzie od tych dzieci powyduszają. To on jeszcze zobaczył, otworzył taką pompkę i zrobił zastrzyk. Jak od Zamościa nas wieźli. Już w pociągu. Już nas wieźli. Już my byli w pociągu. W pociągu to było. W towarowym. Jedne na drugim. To ja jakoś miałam miejsce takie, że to mnie odstąpili, że dziecko chore, to siedzące miałam, a tak dopiero siedzieli i u czubka.
To wtenczas ten transport wiózł dzieci. To tam jak przejeżdżaliśmy Dęblin, to tam było zrujnowane przez partyzantów. Podkład taki i coś tam poprawiali. I furmanki przyjechali i dalej naznaczyli takie jakby podwodę, jak to oni mówili, żeby zawieźć tych wysiedlonych. Zaraz tam, jak tam jest Dęblin, Garwolin, Sobolewo i w Żelechowie. Długa ulica i naprzeciw tam był dom, i szkoła, w Żelechowie. Tak. Jasiunio wtedy jeszcze ze mną był. I tak na dwudziesty drugi grudnia już jesteśmy tam, jak to tam miało miejsce, w Żelechowia. Nie wyobrażam sobie jak początkowo miałam jak mnie przywieźli do Żelechowa. W dniu Bożego Narodzenia byłam na mszy, powracam do swoich dzieci do szkoły cośmy mieszkali parę rodzin wysiedlonych. Usiadłam z chorym Jasiuniem i zapłakałam, żem nie miała córek przy sobie. W tej chwili przyszły kobiety z Żelechowa, przyniosły nam potraw takich pośnikowych. Podzieliły się z nami opłatkiem. Była to chwila radości. Ale Jasiunio był chory. A oni mieli podpisaną listę takich chorych. A to zaraz szóstego stycznia czterdziestego czwartego roku przyjechała takim wozem sanitarnym, taka gruba Niemka taka niby doktorka. I zabrali mi Jasia. Ja chcę dać jeszcze pierzynkę. A ona mi tę pierzynkę odsunęła, że niepotrzebna. Dzieci będą tam mieć wszystkie chorzy tam zaopatrzenie i mnie odepchnęła, a ja się strąciłam i oni pojechali. Jasiunio jeszcze uderzał rączką w szybę. Mówili, że chory, że zbadał lekarz w pociągu, jeszcze jakby niby, a na miejscu w Zamościu na tej liście czyje dziecko było chore, podpisane było że chore, że chore, tak.
Mama Tchórzyna nagle urwała. Podeszła do kuchni, na której na rozżarzonej blasze kipiał wrzątek.
Patrząc tępo w okno, za którym czerwienił się wśród chmur wschodzący księżyc zagłębiłem się we własnych wspomnieniach.
Tak! Siódmego stycznia 1943 roku. Warszawę obiegła wówczas lotem błyskawicy wieść: polscy kolejarze zatrzymali na Dworcu Wschodnim transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny wiezionych do Oświęcimia. W transporcie wiele dzieci miało być chorych i wiele martwych. Tysiące warszawiaków mimo łapanek wyruszyło wtedy na dworzec. Moi rodzice również. Wówczas siódmego stycznia na dworzec, prócz ludzi przybyłych spontanicznie, pojedynczo jak moi rodzice tworzących olbrzymi tłum, przybyło również kilka aut z robotnikami warszawskich fabryk.
Zażądali od komendanta dworca otwarcia i rozplombowania wszystkich wagonów znajdujących się na torach dworca. Byli zdeterminowani. Jeden, z robotników powiedział: „Mogliście zbombardować Warszawę, możecie nas więzić, wywozić i rozstrzeliwać, ale dzieci naszych krzywdzić nie będziecie”.
Niemieccy bahnschutze i żandarmi, zlękli się wobec postawy robotników. Niektórzy z przybyłych mieli przecież w dłoniach groźną robotniczą broń znaną niemieckiej policji jeszcze z czasu, gdy w Niemczech bywały strajki. Trzymali w dłoniach klucze francuskie i młoty.
Sterroryzowani zdeterminowaną postawą robotników żandarmi i bahnschutze zaszyli się w kąt. Nie przeszkadzali, gdy robotniczy pochód przeprowadzał kontrolę wagonów.
c.d.n.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...