Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 5.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

dokument RGO

Zaświadczenie wystawione przez RGO

INTERMEZZO W DOMYŚLE

Nie wiemy, kto osobiście wykradł Janka z „transportu śmierci”. Nikt nie wie, jakie były jego przejścia między piątym, a siódmym stycznia. O ratowaniu Dzieci Zamojskich z „transportu śmierci” pisze Maria Piskorska:
„Z domu wypadłam na ciemną ulicę i szybko pobiegłam przez Most Kierbodzia do Targowej na Brzeską. Tu pod parkanem stały kobiety w zupełnej ciszy, prawie niewidoczne w ciemnościach i w trujących płatkach śniegu. Zimny, dokuczliwy wiatr rozwie­wał czasem chusty na głowach lub plecach. Kobiety posuwały się z wolna w stronę dziury w ogrodzeniu i tylko najbliżej stojące przy wyrwie znikały coraz w mroku ulicy niosąc małe zawiniątko.
Doszedłszy wraz z posuwającymi się do owej dziury w par­kanie, znalazłam się wreszcie po jego drugiej stronie. Za tym parkanem było kilka ślepych torów, a na jednym z nich stały wagony towarowe. W ciemnościach i zadymce śnież­nej zobaczyłam najbliższy wagon i uwijających się przy nim kilku kolejarzy, którzy przez okienko szybko wyciągali raz po raz dziecko i podawali je najbliżej stojącej kobiecie, która oddawała je następnej, aż wreszcie podawane z rąk do rąk dziecko znajdowało się za ogrodzeniem i było unoszone w mroczną dal ulicy.
Ciemność, zadymka śnieżna, zupełna cisza, to znów wicher szarpiący ubrania, nadzwyczajna szybkość akcji i napię­cie nerwowa oszałamiały mnie tak, że nie mogłam zorientować się dobrze w sposobie wyciągania dzieci z wagonu. Były to przeważnie malutkie dzieci, niektóre tylko były nieco starcze, ale nie większe niż 2-3 letnie.
W wagonie słychać było płacz i gorące nalegania: „Weźcie to, weźcie tamto dziecko”. „Zabierzcie mego braciszka, bo on umrze, moją siostrę, ona taka chora”. Słychać było szepty i tłumione wołania: „Mamo, ja się boję, nie chcę”. Nagle gwałtowne zamieszanie. „Bahnschutze” idą Wszyscy rozpraszają się w ciemnościach…

KRZYŚ DIONIZY – SYN DWÓCH MATEK

Rodzice wrócili tego dnia do domu bardzo późno, z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział, może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.
Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec. Wracali z tym samym skutkiem. Wiadomości o dzieciach były jednakże prawdziwe.
Ojciec z Mamą nie dawali za wygraną. Przez różne kontakty z Opieką Społeczną RGO uzyskali możność otrzymania na wychowa­nie zamojskiego dziecka.

Wzięli go z sierocińca.

Gdy weszli do sierocińca oczom ich ukazały się gromady wychudłych, schorowanych dzieci, przeważnie w wieku 3 do 6-7 lat. Wśród beztrosko igrających po salach sierocińca malców dostrzegła Mama stojącego na uboczu maleńkiego chłop­czyka. Ubrany w przydługie spodenki z grubego ciemnozielonego welwetu stał niezdarnie na lekko wykrzywionych nóżkach i ssał smoczek. Na Mamę spod długich rzęs patrzyło dwoje lśnią­cych czarnych oczu.
Gdy zorientował się, że Mama na niego patrzy podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch wyglądając z zań co chwila ciekawie.
Jak się nazywał? Kim byli, czy są jego rodzice?
Nie umiał mówić. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju?
Nikt nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał skąd go zabrano.
W sierocińcu nadano mu imiona: Krzyś-Dionizy. Gdy Mama wzięła go na ręce popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, jego duże czarna oczy zrobiły się jeszcze jakby większe.
Mama kołysała go na ręku coś opowiadając, aby go zaintere­sować, aby zyskać jego sympatię i względy.
Po pewnym czasie zapytała go: „Krzysiu, czy pójdziesz ze mną?” Popatrzył na Mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho. „Tia”.
Po załatwieniu niezbędnych formalności, podpisaniu zobowiązań i cyrografów rodzice owinęli Krzysia w ciepły koc i zabrali.
Od tego dnia w domu zmieniło się. W tym jednym z najczarniejszych lat okupacji do domu zawitał promień.
Trochę początkowo Babcia, rzekomo w moim interesie i brata miała rodzicom za złe, że wzięli obce dziecko. Później w okresie wysiedlenia po powstaniu Krzyś Dionizy, Janek był jej najserdeczniejszym i najwierniejszym towarzyszem i przyjacielem, a gdy przyszła chwila rozstania Babcia przeżyła to najgłębiej.
Krzyś stopniowo wracał do zdrowia. Tyfus, z którego go wyleczono w sierocińcu minął bezpowrotnie. Pozostały jeszcze dolegliwości pęcherza i no i te odmrożenia, Które jeszcze przez szereg lat będą mu się dawać we znaki.
Dopiero w kilka dni po przybyciu do nas Krzyś zdradził swoje pochodzenia społeczne. Kiedy pomagał Mamie układać drzewo za piecem, podając kolejno polano powiedział po prostu po chłopaku „na”.
A gdy Mama zaczęła wkładać polana do paleniska powiedział z kolei „Mama, na Bozię! Na Bozię I” Dopiero po chwili Mama zorientowała się, że to ma być „na krzyż”
Gdy tylko odważni ludzie dobrej woli wykradli zamojskie dzieci z transportu śmierci natychmiast je sfotografowano w tych ubrankach i w takim stanie, w jakim je znaleziono. Zdjęcia te miały dwojakie znaczenie. Dokumentowały niemiecką zbrodnię na dzieciach, stanowiły też podstawę do identyfikacji tych dzieci, których imiona, nazwiska i pochodzenie było nieznane. Zdjęcia niezidentyfikowanych dzieci zostały przez RGO rozesłano do miejsc osiedlenia wygnańców Ziemi Zamojskiej. Wielu wysiedleńców Zamojszczyzny znajdowało się w Żelechowie. Tam też na zajęciu przedstawiającym Krzysia Dionizego rozpoznała go jego rodzona matka.
Walka o życie Dzieci Zamojskich nabrała dużego rozgłosu. Ujawnili ten fakt sami Niemcy. W dniu 9 stycznia przez szczekaczki uliczne zaczęli nadawać komunikaty dementujące rzekomo „nieprawdziwe wieści” o losach dzieci Zamojskich, określając je, jako plotki rozsiewane przez elementy wywrotowe.
W walce o życie Zamojskich Dzieci powstawała niewi­dzialna potężna barykada.
Z jednej strony barykady Urząd Propagandy, Redakcja Warschauer Zeitung, które usiłowały walczyć z kontrtelefonami do Wydziału Opieki Zarządu Miejskiego, przystąpiły także i to od początku, do działania Urząd Stadt-hauptmanna, a przede wszystkim Gestapo. Po obu stronach barykady wrzało.
W warszawskim RGO dyrektor Wydziału i Opieki Jan Starczewcki mobilizował siły. Zarządził ostre pogotowie w siedzibie Komitetu Opiekuńczego na Marszałkowskiej, w schronisku na Ogrodowej, w szpitalu im. Ks. Boduena na Nowogrodzkiej, Dr Maria Wierzbowska, dr Helena Słomczyńska, dr Mikołaj Łącki i dziesiątki nieznanych nam z nazwiska pielęgniarek trwało „na stanowiskach”.
Gdy 9 stycznia wieczorem przywieziono autem na ulicę Marszałkowską trzydzieścioro dzieci, skierowano je do szpitalnej kwarantanny na ul. Ogrodową. Natychmiast też przybyło tam Gestapo. Gdy przyjechali, dzieci były już wewnątrz za portier­nią, na drzwiach której wisiała tabliczka z napisem: „Achtung Typ hus!” Gestapo zawróciło.
Ma drugi dzień na Ogrodową przyszedł niemiecki lekarz dr Wilhelm Hagen. Był w mundurze. W milczeniu obchodził szpi­talna łóżeczka, na których leżały chore, gorączkujące dzieci z ranami po odmrożeniach. Na widok munduru i słysząc dźwięk niemieckiej mowy jeden z chłopców zaczął przeraźliwie krzyczeć. Dr Hagen w milczeniu opuścił salę. Polecił dyrektorowi Starczewskiemu złożyć raport o Dzieciach Zamojskich, a na drugi dzień zezwolił na zorganizowania opieki i dla innych wysiedlonych przebywających w Stoczku, Sobolewie, Siedlcach i Żelechowie. Sam zaś pojechał do Franka do Krakowa. W tej walce dr Wilhelm przeszedł na polską stronę barykady.
Osiemnastego lutego do Dyrektora Biura Personalnego Zarzą­du Miejskiego Bolesława Strześniewskiego wpadli gestapowcy. Jeden z nich wydobył z kabury rewolwer i wprowadził nabój do lufy, drugą zaś dłonią podjął słuchawkę i kazał dyrektorowi Strześniewskiemu zawezwać natychmiast dyrektora Jana Starczewskiego.
W ten sposób jeden z dowódców obrońców Zamojskich Dzieci został aresztowany. Trzynastego maja 1943 roku znalazł się w Oświęcimiu. Jego wytatuowany na przedramieniu numer obozowy przekraczał liczbę 121.500.
Dziś, gdy w Żoliborskim Zespole Opieki Zdrowotnej lekarz kardiolog wsłuchuje się w rytm serca starszego pana nie wie, że słucha rytmu gorącego odważnego serca. Lekarski fonendoskop nie wykrywa takich niuansów.
A co się stało z doktorem Hagenem? Odszedł natychmiast ze swego stanowiska. Tylko dzięki znajomościom nie znalazł się w Mathausen, Dachau, Buchenwaldzie czy Oświęcimiu. Zdegradowany przeżył wojnę na dalekiej prowincji.
Wyjątkowy Niemiec?!
Różnie kształtuje się pojęci Niemca w naszej polskiej świadomości. Należę do pokolenia, które zna różnych Niemców o różnym obliczu. Gdybym nie pamiętał okropności wojny nie podjąłbym tego reportażu.
Moja teściowa (lubiana przez zięcia – rzadki podobno wypadek) mieszka na stałe w Chełmie Lubelskim. Kiedyś z tego tytułu, że znam język niemiecki, powierzono mi funkcję gospodarza w stosunku do pewnego Niemca, który odwiedził Polskę. Ten Niemiec Pan G. urodził się w Gdańsku, obecnie mieszka w RFN. Wypełniając testament swego Ojca, który przed wojną był konserwatorem Gdańska, Pan G. przyjechał do Polski, aby zwrócić dokumenty: plany oraz pomiary inwentaryzacyjne Gdańska i jego zabytków. My Polacy jesteśmy gościnni i uprzejmi. Przez cały tydzień zajęty byłem z miłym Panem G. aż do późna. Małgosia dopytywała się niecierpliwie:
– Co jest z Tatusiem? Gdzie jest Tatuś?
– Pojechał do Niemca – powiedziała Halina.
Po chwili Małgosia zapytała:
– Mamusiu, a czy ten Niemiec będzie w hełmie?
– Ależ Małgosiu – tłumaczy Halina – po co on ma jechać do Chełma? On przyjechał do Warszawy.
– Oj Mamusiu, ja nie pytam czy on jest u Babci? Ja się pytam czy on jest w hełmie na głowie?!
Małgosia dwa dni przedtem oglądała film „Czterej pancerni i pies”.
Polskie dzieci z trudem wyobrażają sobie Niemców w cywilu.
Mama Tchórzyna zdjęła garnek z wrzątkiem z kuchni, poruszyła pogrzebaczem węgle, nakryła otwór kuchenny fajerkami i wróciła na miejsce.
– Mamo! A jak to było w Żelechowie? – zapytałem.

c.d.n.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: