Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.
Moje rozmyślania przerwało wejście teścia. Skończyli właśnie z Jankiem porządkowanie obejścia.
– Mamo! A co się działo tutaj, w Chomęciach i na Borowinie – w tym czasie?! – zapytałem.
– Wtedy piątego grudnia?! Jak się zatrzymali przed polem, niektórzy chomeńscy wyjechali w teren. Tak! Gdzie mogli to się pokryli. A których zaskoczyli we wsi to do roboty. O! Nawet mnie moja sąsiadka nieraz powtarzała. Ona była Sałachówna. To mówiła, że tu tych besarabów… Od takich czarnych, co ich besaraby nazywają. O! I tu oni byli.
W tym momencie odezwał się teść.
– To oni wtenczas osadzili tak zwanych wyrobników, którzy nie posiadali ziemi. Ziemię zabrali i dali czarnym. Czarne tam obsiewali, a Polacy za robotników.
– A mnie dali do wysiedlenia – ciągnęła Mama Tchórzy na swoją opowieść. – Bo ja nie uciekałam. Bo i gdzież uciekać?! Jak ja miałam czworo dzieci, w tym troje drobiazgu?! To jak ja miałam uciekać? A chałupę to oni zaraz niezadługo rozebrali. Przyszedł jakiś Kajmn, czy Kajman. Wziął on stanowisko tu i zaochocił się tam zamieszkać. Prawdopodobnie?! Tak mnie chomeńskie opowiadali. Ale kiedy w lesie… To bardzo blisko jak wiadome jest las, zaraz, parę tylko metrów. To on się bał, że to tam jest bandą partyzantów. O! I dom naznaczył rozebrać.
Ten dom, której tam był. Ten, co potem był przebudowany i z powrotem potem tu na… O! Na tej wiosce Borowinie postawiony. Wcale nie mieszkał. To esman był. Młody jeszcze był. Zabierał krowy, stodoły rozbierał, chałupy przenosił. A ci co zostali to byli za parobków!
Tu w pewnej chwili wtrącił Teść:
– On był taki jakby właściciel tego folwarku Borowina i okolicznych wsi. Ale marny był jego los. Jak ruszył front to oni w pośpiechu, ze strachu zaczęli się ładować, zabierać na te wozy dobytek. Zabrali wszystkie konie, krowy i świnie, a naszych, jako parobków do powożenia.- Uciekali aż na Łódź. Jak na szosie ich Buskie dopadły samolotami to dwóch tych niby parobków uciekło, skręcili w las. Niby to oni parobki, ale przecież wieźli własny dobytek kradziony przez niego, własnym wozem, własnymi końmi wieźli – nie. Ale ci nasi uciekli, później i inni uciekli. I lasami wrócili tutaj z powrotem na swoje. I on się bał strasznie. Jednego z tych niby parobków to przebrał w swój mundur, bo bał się partyzantów. Ale to mu nie pomogło. Marny był jego los. Zastrzelili go leśni. Ruscy i nasi przyszli, tak po dwudziestym drugim lipca. Po dwudziestym drugim lipca, już była wolność. Tak!
Poruszyła się Mama Tchórzyna.
– Do Żelechowa to też przyszli po dwudziestym drugim lipca. I wyjechać, to ja wyjechałam z Żelechowa szesnastego sierpnia. Już wiedziałam, że w Warszawie to powstanie. Wiedziałam. Co będzie?! Albo już bez niego zostanę. Córki mówię, nie wrócą.
Mama Tchórzyna westchnęła i nastąpiło milczenie.
Znów wspomnienia sprzed lat stanęły mi przed oczami. Janek miał w międzyczasie wiele jeszcze przeżyć. Tak! Jeszcze wiele przeżyć go czekało.
W dniu piątego lutego 1944 roku, gdy gestapo i żandarmeria urządzili blokadę całej dzielnicy, gdy wtargnęli do naszego mieszkania, Janek w trwodze tulił się do babcinego fartucha. Mama była przerażona, żeby go nie zabrali. Bo przecież słyszała o nas różne plotki w okolicy, „że za grube dolary przechowują żydowskie dziecko”. A gdy jeszcze przed kilkoma miesiącami ukrywała się u nas żona jednego z przyjaciół Ojca, ciotka Zosia Maszewska poszukiwana przez gestapo dodano jeszcze „I Żydówkę”.
Blokada minęła. Odeszli.
21 sierpnia, gdy Mama Tchórzyna w Chomęciskach rozglądała się bezradnie po swoim ugorze, gdy mieszkała jeszcze na komornym, w Warszawie Janek siedział u Babci przed klatką schodową na schodkach. Babcia z innymi sąsiadkami obierały owoce na marmoladę dla powstańców. Obok dwa metry przed nimi igrała czternastomiesięczna Tereska. Było już po południu.
Nagle niebo pociemniało huk i obłok dymu, kurzu. To pocisk uderzył w fosę za figurą Matki Boskiej, a równocześnie dał się słyszeć przeraźliwy krzyk dziecka.
Obejrzałem się… Babcia z Jankiem podnosiła się niezdarnie z ziemi, a obok mnie niania podnosiła z ziemi broczącą krwią Tereskę. Janek zarobił wówczas tylko guza. Tereska zmarła po godzinie na stole operacyjnym.
A później?!
Po trzech dniach ustawicznego szturmu, drugiego września o godzinie 11.45 strzał do piwnicy. Janek porwany tłumem przewrócił się w korytarzu piwnicznym. Kazano nam wychodzić z piwnicy z rękami podniesionymi do góry. Janek po raz drugi został wygnany z domu. Pognano nas na fort. Zamknięto w pierwszej z brzegu kazamacie, do której po chwili przez dymnik wrzucono pierwszy granat.
Jeszcze przed zamknięciem kazamaty jakiś wysoki ksiądz towarzysz naszej niedoli, z krzyżem w jednej, a flagą Czerwonego Krzyża w drugiej ręce pobłogosławił tłum skazańców.
Na zewnątrz zaterkotał karabin maszynowy, potem cisza i podniesione niemieckie głosy. I znów kazano nam wychodzić.
Wieczorem pognano nas na Dworzec Zachodni. Janek częściowo niesiony na rękach, częściowo wlokąc się o własnych siłach płakał żałośnie: „Do piwnicy Mamo! Do piwnicy!” A potem w Pruszkowie, kiedy zabrano Ojca chciał chleba. Nie było chleba. Wyszliśmy przecież bez niczego.
Zrezygnowana Matka ledwo trzymała się na nogach powiedziała:
– Janeczku! Nie mam chleba! Nic nie poradzę! Módl się!
Janek ukląkł na błotnistym zapełnionym odchodami betonie i prosto „po chłopsku” przeżegnał się.
– Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…
Nagle doszedł nas znajomy głos: „Pani Janino! Pani Janino! Z rogu hali szedł ku nam nas sąsiad pan Szczerkowski niosąc w dłoniach ciepły bochenek białego chleba. Później transport. Znów płacz Janka: „Mamusiu pić! Mamusiu chleba!”
Barak w Częstochowie. I wreszcie, w końcu września, kiedy już Ojcu udało się uciec z obozu, własny dach nad głową na niskim poddaszu.
Tak! W Częstochowie Janek stał się najserdeczniejszym towarzyszem i przyjacielem Babci.
To już tam na poddaszu mieszkaliśmy, gdy w grudniu wyszedłem z Jankiem na spacer. Chcąc go wówczas rozerwać, miał przecież cienkie paletko, zacząłem w niego rzucać śnieżkami. Zapragnął się zrewanżować. Zanurzył rączki w puszystym śniegu. Nagle krzyk:
– Maciuś! Parzy! Parzy! – krzyczał.
Dopiero w tym momencie zorientowałem się, że odezwały się jego obozowo-transportowe odmrożenia sprzed dwóch i pół roku. Właśnie przechodziło dwóch żołnierzy niemieckich. Janek przestał płakać tuląc się do moich ramion.
– Was ist geschehen? – zapytał jeden z żołnierzy z troską w głosie. Popatrzyłem na niego spode łba osłaniając ramionami Janka:
– Er ist gefroren – odpowiedziałem sucho.
To miejsca od tego dnia nazwał Janek „Niemcową górką”. Wreszcie 17 stycznia radzieccy żołnierze przynieśli nam na swoich bagnetach wolność. Mogliśmy wrócić do Warszawy.
Popatrzyłem na Mamę Tchórzynę. Ciągnęła swą opowieść dalej.
– Jak wróciłam to głód był. Chodziłam na wyrobek. Nie miałam czem pola obsiać, ani obsadzić.
Czternastego kwietnia 1945 roku wracam, a tu na moim polu dwie trumienki. Obuch ich zginęło. Mina rozerwała. Rozbierali. Pełno ich było tych min na naszym polu. Bolcio podobno żył jeszcze, bo flaczki sobie wkładał do brzuszka – tak mi mówili chomańskie. Jak przyszłam to już oba była zastygłe w trumienkach. Jeszcze jeden chłopiec wtedy zginął. Maciusiu, myślałam, że ja wariacji dostanę. Córki w Niemczech, Jasiunio w Warszawie w wojnie. Tak! A ja zostałam sama.
W tym momencie doszło mnie pochlipywanie Haliny.
c.d.n.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...