Maciej Piekarski “Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 9.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

GOSPODARSKIE SPRAWY

Nazajutrz rano obudziła mnie głośna rozmowa Mamy teścio­wej z Jankiem, Janek już od piątej rano był w polu, właśnie wrócił.
– Coś źle żeś Jasiu wczoraj kurnik zabezpieczył. Wpadł w nocy tchórzyk i ostatnie indyczęta powyduszał. Wytłamsił, krew wypił i zostawił – mówiła Mama teściowa.
Zaintrygowany tym niecodziennym dla mnie wypadkiem wsta­łem, szybko ubrałem się i wyszedłem. Mama Teściowa trzymała w garści bezwładnie wiszące na wpół oskubane z pierza przez drapieżnika indyczęta.
– Już nie będziemy mieli indyków – powiedziała do mnie -Indyczka została sama. Indyka drania musieliśmy zarżnąć, bo napadał na naszego Tomcia.
Poszliśmy z Jankiem sprawdzić czy drapieżnik nie pozostał na miejscu przestępstwa. Wpadł on przez wybitą szybę i uciekł. Jedyny ślad jego bytności stanowiło zakrwawione indycze pierze.
Po śniadaniu postanowiliśmy z Jankiem wyruszyć do Starego Zamościa. W gospodarstwie jest komar Teścia i jeden rower. No ale przecież nie będziemy tak jechać, żeby jeden „pruł” na motorze jak panisko, a drugi pedałował na rowerze. Zaszliśmy do sąsiada obok. Przywitaliśmy się z sąsiadem, Janek wyłuszczył sprawę i pożyczyliśmy drugi rower. Z satysfakcją zauważyłem, że Janek ma mir u sąsiada.
Wyjechaliśmy rozmawiając po drodze. Między Chomęciskami a Starym Zamościem po wschodniej stronie szosy stał niegdyś dworek twórcy słynnej kapeli włościańskiej Karola Namysłowskiego. Namysłowski to duma Chomęcisk. Jak jaszcza byłem tu w roku 1947 rozmawiałem z jednym z członków kapeli – Józefem Sudakiem, który grał w kapeli i pamiętał jeszcze starego Pana Karola. Opowiadał mi wówczas, że jak w 1925 roku podróżowali z koncertami po Ameryce, koncertując dla polskich emigran­tów, to po jednym z koncertów rozentuzjazmowany tłum pozdzierał im z czapek pompony. W tym kawałku chłopskiej czapki każdy z nich chciał mieć kawałek dalekiej Ojczyzny.
Gdy dojeżdżaliśmy do sadu zauważyłem, że dworku już nie ma. Jak wyjaśnił mi Janek spadkobiercy Stanisława Namysłowskiego ziemię sprzedali, dworek, mimo sporów członków kapeli rozebrano, ale pamiątki po Namysłowskim zgromadzono w specjalnej Izbie Pamięci w Starym Zamościu. Jak mi opowiadał wówczas w 1947 stary skrzypek to „Gdy powstała kapela Polski tu wolnej nie było, ale byliśmy my polskie chłopy i była polska kapela. A jak żeśmy grali w dużych miastach na koncertach, to niektórzy muzycy nie chcieli nam wierzyć, że z tymi samymi ręcami, w których trzymamy skrzypki chodzimy z kosą i za pługiem.”
Wiem, że teraz losy kapeli są zagrożone. Kapela nie ma właściwie stałego dyrygenta. Mówi się o zetatyzowaniu, uzawodowieniu kapeli, a równocześnie podobno Pan Zbigniew Pawelec muzyk zamieszkały w Łodzi, który chętnie objąłby dyrygenturę kapeli nie może otrzymać w Zamościu mieszkania. Czy kapela będzie zawodową? Szkoda byłoby tej najstarszej w Polsce kapeli ludowej, która za pięć lat obchodzić będzie stulecie swego istnienia. (Jest ona o 55 lat starsza od równie sławnej kapeli Feliksa Dzierżanowskiego). Przecież grajkowie tej kapali dowiedli, że ta sama ręka, która prowadzi pług może równie sprawnie wykonywać mistrzowskie piccicato na strunach skrzypiec.
Gdy zbliżaliśmy się do Starego Zamościa i musieliśmy przerywać rozmowę, bo Janek co chwila pozdrawiał mijających nas jadących wozami, na motorowerach lub na rowerach rolników, bądź sam musiał odpowiadać na ich pozdrowienia.
Jest swój na swojej wsi, lubiany przez swoich – stwierdziłem.
W Starym Zamościu zatrzymaliśmy się przed szkołą, do której kiedyś chodził Janek. Budynek położony jest od strony wsi Wierzba. Mieści się w nim nie tylko szkoła, ale i urząd pocztowy. Rzecz niezwykle zaskakująca. Szkoła należy do wsi Wierzba a urząd do Starego Zamościa. Tak więc granica pomiędzy wsiami przebiega przez budynek.
 – Wiesz – zaczął Janek – W czterdziestym szóstym i siódmym jak chodziłem do szkoły, to jeszcze tu na tej ziemi bywało gorąco. Włóczyły się bandy różne takie. Ta szosa to jak pamiętasz była taka więcej wiejska, a po obydwu stronach słupy telefoniczne. Nieraz nie dwa to te słupy były poprzewracane. Kiedyś jak wracaliśmy ze szkoły – no to, kto to był, czy Ukraińcy, banderowcy, czy inni to nie wiem. W samochodzie jechali jakieś cywile z bronią. I myśmy się wystraszyli i w pole uciekaliśmy. Te zaś za nami z maszynpistoletów popruli. Musiała być jakaś broń maszynowa, bo długo terkotała. No myśmy za te miedze wysokie chowaliśmy się, uciekaliśmy. Później to już baliśmy się szosą chodzić. Chodziliśmy polami i potem na zapłociu.
Na budynku szkolnym przykuła moją uwagę granitowa tabli­ca. Upamiętniała ona mord dokonany przez Niemców w dniu 4 stycznia 1943 roku na trzydziestu mieszkańcach wsi Wierzba. Gdy wczytywałem się w jej treść odezwał się znów Janek.
– Wiesz, w noc sylwestrową z czterdziestego drugiego na czterdziesty trzeci, partyzanci wysadzili w powietrze most kolejowy w Ruskich Piaskach. Gestapo skądeś się dowiedziało, że niektórzy z tych partyzantów pochodzili ze wsi Wierzba. Wydali więc rozkaz żandarmom, żeby w ciągu godziny wystrzelali ludzi w Wierzbie tylu ilu się da. Wtedy Niemcy doszli aż do połowy wioski przez tą godzinę i wszystkich rozstrzelali. Kto gdzieś był dalej, albo poza domem to tylko ci ocaleli, albo jak się który dobrze schował. Bo wszędzie oni szukali i w oborach, pod żłobem u bydła i w sianie. W sianie to potrafili przebijać. Byli naszykowani. Mieli, jak ludzie mówili, takie jakby dzidy, szpikulce. Jak gdzieś natrafili w sianie na człowieka to przebili. Spalili też szereg zabudowań. Tak oni się zwijali, no gdzie popadli w obejściu nie w obejściu w domu to od razu bez dyskusji strzelali. Nie stawiali nawet pod ścianą. Było dużo pomordowanych. Z tamtych dni pozostał jeden chłopiec, który był mały. Zaraz… urodził się w tysiąc dziewięćset czterdziestym, to miał wtedy trzy lata. Schował się pod sofką, czy pod łóżko ze strachu. Rodziców jego i rodzeństwo zastali w domu i zastrzelili, tak że on sam został świadkiem tych dziejów, Nazywa się Tadeusz Molas. Razem do szkoły z nim chodziłem. Teraz to już w tej chwili jest żonaty i ma troje dzieci. Został na tej krwawej ojcowiźnie i prowadzi gospodarstwo rolne. U nas w gminie jest tak zwana Księga Żałoby Gminy Stary Zamość. Figurują na niej nazwiska wszystkich poległych i zamordowanych z całej gminy ze wszystkich wsi. Dwieście czterdzieści sześć nazwisk. Poznałeś kiedyś u nas we wsi Pana Wacława Nowosada. Te Molasy, to była jakaś jego rodzina. On tego razu był w mundurze, jako partyzant. Jak mi opowiadał przyszedł w mundurze z lasu, jeszcze się nie rozebrał. Niemcy go zobaczyli na Wierzbie. Dał wtedy w porę dęba między drzewami. Strzelali za nim, ale udało mu się uciec na Chomęciska. Równy facet, pomagał mi nieraz.
Przeszliśmy na drugą stronę szosy. Obejrzeliśmy z Jankiem Izbę Namysłowskiego w budynku, w którym znajduje się Urząd Stanu Cywilnego i Biblioteka, odpoczęliśmy trochę i ruszyliśmy powoli pedałując do Starego Zamościa, do kościoła w którym koncertował Karol Namysłowski, na cmentarz gdzie leży Ojciec Janka i bracia. Gawędziliśmy po drodze.
– Wierzba to się zaraz po wojnie paliła – zaczął Janek. Stary Zamość też. Kiedyś tu były same stare walące się chałupy, a teraz to wszystko murowane. Jak był ten pożar to ludzie nawet mówili, że może ktoś celowo chałupę podpalił, żeby dostać odszkodowanie od ognia i nową postawić. A może to byli jakby bandyci. Może nieostrożność”.

c.d.n.

 

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Print Friendly, PDF & Email
Udostępnij na: