Ponieważ nikt nie jest zainteresowany wznowieniem wspomnieniowej książki mojego taty, a ja na sfinansowanie przedsięwzięcia po prostu pieniędzy nie mam, więc…
OSTATNIE LATO BEZTROSKIEGO DZIECIŃSTWA
Morze, nasze morze,
Wiernie ciebie będziem strzec!
Mamy rozkaz cię utrzymać
Albo na dnie, na dnie twoim lec,
Albo na dnie z honorem lec…
Echo niosło ulicą słowa żołnierskiej piosenki, której towarzyszył rytmiczny stukot uderzających o bruk podkutych żołnierskich butów. Wybiegłem przed furtką zobaczyć, jak kompania saperów wraca z codziennych ćwiczeń nad Narwią do twierdzy, do koszar.
Był skwarny sierpień, wakacje zbliżały się ku końcowi, niedługo trzeba będzie i mnie wracać do Warszawy, do szkoły.
Odkąd ojciec rozpoczął budowę wodociągów w Nowym Dworze, a potem magistrali wodociągowej dla Centrum Wyszkolenia Saperów w twierdzy modlińskiej, wakacje spędzaliśmy w Nowym Dworze. Zawsze miały one dla nas niezwykły urok — pływanie kajakiem po Narwi, łowienie ryb, włóczenie się po budowie ojca, gdzie zawsze pan, Paszeniuk, cieśla, zrobił nam jakąś zabawkę, łódkę czy szczudła, albo towarzyszenie ojcu w wyjazdach do twierdzy i moc różnych niespodzianek.
Tego lata do Nowego Dworu zjechało dużo znajomych i przyjaciół naszych rodziców na imieniny ojca w dniu 18 sierpnia. Przyjechał też pan Zdzisław Maszewski ze swoją piękną, niedawno poślubioną żoną, Zofią z Ziepultów, panowie Witold Nehrebecki, Antoni Galat i Jerzy Krawczyński. Większość z nich w ostatnich latach współpracowała z ojcem w Nowym Dworze, zdobywając praktykę inżynierską. Przybyła również nauczycielka mego brata, Antka, i jego druhna zuchowa, Genia Łaukajtis, wraz ze swą siostrą, Melą.
Robotnicy, chcąc ojcu zrobić niespodziankę, przygotowali parkiet z platform do szalunku, sprowadzili orkiestrą i zabawa była na sto dwa. Myśmy z Antkiem poczuli się swobodniejsi. Dorośli byli zajęci sobą — tańczyli do późna. Wieczorem, przy ognisku rozpalonym nad Narwią, echo niosło słowa modnej wówczas, ckliwej a jakże niestety proroczej piosenki: …za rok, za dzień, za chwilę razem nie będzie nas…”
Gdy wyszliśmy z kanału brudni, z poobcieranymi łokciami i kolanami, czekała na nas mama z ręcznikiem i mydłem. Nie była zadowolona z naszej wyprawy, ale udobruchał ją wesoły uśmiech pana Fredka.
Któż z nas mógł wówczas przypuszczać, że równo pięć lat później Antek już jako żołnierz będzie wędrował kanałami. Że wówczas również będzie przed nim szedł Niemiec — nie ten zaprzyjaźniony, ale jeniec oglądający się co chwila trwożliwie na lufę Antkowego peema. W tej chwili, gdy wychodziliśmy z kanału, nic nie zapowiadało tragicznych wydarzeń.
Piękne to były wakacje i Nowy Dwór był pięknym miasteczkiem: z dwoma kościołami — katolickim i ewangelickim — synagogą, rzeźnią, tartakiem i oczywiście magistratem, z którego czasami wychodził z bębnem policjant, ogłaszając różne zarządzenia burmistrza. Najbardziej ciekawiły mnie sklepiki w piętrowych drewniakach i stragany na rynku.
Dwa czynniki określały charakter miasta: Żydzi i wojsko. Obyczaje Żydów, których obserwowałem w Nowym Dworze, dla mnie zamieszkałego w Warszawie, w dość ekskluzywnej dzielnicy, miały blask egzotyki. W każdą sobotę ruch na ulicy zamierał. Większość sklepów była pozamykana, bo szabas. Za to w pozostałe dni tygodnia, oczywiście poza niedzielą, na ulicach roiło się od ludzi. Żydowskie sklepy kusiły. Można w nich było wszystko kupić. Pejsaci sprzedawcy mieli długie, czarne chałaty i czarne okrągłe jarmułki na głowach, a sprzedawczynie długie kwiaciaste kiecki i ufryzowane peruki. Na Warszawskiej, przed magistratem, sklep z artykułami technicznymi prowadził pan Natan Blatt, zwany Beniusiem. On nosił się normalnie, zaś nieco dalej, po stronie przeciwnej, właściciel sklepu z wędkami i przyborami rybackimi, wysoki, chudy, z długimi czarnymi pejsami, chodził w chałacie aż do samej ziemi i strasznie szwargotał.
Obok budynku Pocztowej Kasy Oszczędności, w którym rodzice wynajmowali tego roku mieszkanie, mieściła się żydowska szkoła. Podczas przerw panował w niej iście żydowski harmider. Niejednokrotnie podpuszczani przez starszych wyrostków toczyliśmy bójki z uczniami tej szkoły.
Gdy utonęła w Narwi córka starego Hanzyna, przed domem zebrał się tłum. Z wnętrza dochodziło zawodzenie płaczek. Lament płaczek towarzyszył też konduktowi pogrzebowemu aż na cmentarz. Po raz pierwszy i ostatni widziałem wówczas prawdziwy żydowski pogrzeb. Wprawdzie rok przedtem uczestniczyłem w pogrzebie Marii Monk, przyjaciółki szkolnej mojej mamy, na cmentarzu żydowskim na Okopowej, ale ponieważ była to rodzina zasymilowana, pogrzeb ten nie różnił się wiele od katolickiego, chociaż prowadził go rabin i towarzyszyły płaczki.
Któregoś dnia wraz z Antkiem poprosiliśmy naszego przyjaciela, pana Antka Kamińskiego, żeby nas zaprowadził do synagogi. Chcieliśmy zobaczyć, jak „kiwa się Żyd na pokucie”. Jeden z kolegów miał bowiem taką zabawkę: na dwóch łukowatych wklęsłych poręczach oparta swobodnie sylwetka rabina z długą brodą i w długim chałacie, wprowadzona w ruch wahadłowy, przez przeszło minutę „kiwała się na pokucie”. Chcieliśmy to zobaczyć w rzeczywistości. Weszliśmy do synagogi. Z wnętrza, w którym panował półmrok, wiało chłodem. Pośrodku rabin ubrany w czarną haftowaną szatę, w dużej czapie na głowie, bił pokłony w kierunku podium, na którym wisiał duży zapisany papier, oprawny w dwie srebrne korony. Rabin monotonnym gardłowym głosem powtarzał werset modlitwy, podnosząc co chwila rękę do góry. Na przedramieniu miał przywiązane srebrne kanciaste pudełeczko. Onieśmielony nieznanym widokiem zorientowałem się w pewnej chwili, że jestem w czapce na głowie. Zdjąłem ją szybko. Przysunąłem się do brata i chwyciłem go za rękę. W tym momencie rabin usłyszawszy, że ktoś jest w świątyni, odwrócił się ku nam. Na czole miał przywiązane takie samo srebrne pudełko jak na przedramieniu. Popatrzył na nas i wskazując na mnie palcem, zaczął coś bardzo głośno i gniewnie krzyczeć po żydowsku. Ze strachu włosy stanęły mi dęba na głowie. Wybuchnąłem płaczem, przytulając się do brata. W tym momencie pan Antek wcisnął mi czapkę na oczy. Rabin uspokoił się i zaczął mówić coś do pana Antka łamaną polszczyzną. Nie docierała do mnie treść rozmowy. Nie mogłem się uspokoić. Z łomocącym sercem ciągnąłem wszystkich do wyjścia.
Okazało się, że obraziłem Jehowę, wchodząc do świątyni bez nakrycia głowy. Od tej pory omijałem synagogę z daleka. Nie przypuszczałem wówczas, że za kilka miesięcy nie będzie w Nowym Dworze już ani synagogi, ani rabina, ani chederu, ani Żydów.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...