Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Z początkiem listopada przybył nam nowy współmieszkaniec. Przyprowadziła go ciotka Genia Łaukajtis. Był to pan Jurek Wasilewski, jeden z mieszkańców ulicy Okrężnej. Przyszedł w nocy w mundurze. Był ranny w brzuch. Udało mu się uniknąć niewoli. Po różnych perypetiach dotarł na Sadybę. Rodzice jego jeszcze nie wrócili, zaszedł więc do ciotki Geni, a ponieważ u niej w mieszkaniu nie było odpowiednich warunków, przyprowadziła go do nas. Mama posłała mu w pokoju babci Karolci. Nie pamiętam, gdzie walczył. Pamiętam jednak jego opowieść o walce z niemieckimi czołgami. Z pepanców strzelali do ostatniego pocisku, później pozostały im tylko wiązki granatów. Na jego szczęście w momencie, gdy został ranny, był już od kilku dni głodny. Ten głód ocalił mu życie.
Ostatnie dni jesieni były wyjątkowo piękne. W cóż wówczas mogliśmy się bawić? Oczywiście w wojsko. Na podstawie własnych obserwacji i pomni opowieści znajomych atakowaliśmy naszymi kapiszonowymi karabinami „na bagnety”, wysadzaliśmy się w powietrze, rzucaliśmy granaty z kasztanów, padaliśmy ranni i zabici. Jednakże nasze wojska nie były określone narodowo. Za żadne skarby świata nikt nie chciał być Niemcem. Za radą starszego od nas Edka Laudańskiego zgodziliśmy się na podział na „czerwonych” i „niebieskich”.
15 listopada rozpoczął się rok szkolny. W zimnych, nieopalanych klasach po raz pierwszy od kilku miesięcy spotkaliśmy się z prawie wszystkimi kolegami. Wielu nie wiedziało nic o losach swoich ojców. Inni wiedzieli już, że nie mają na kogo czekać. Ojciec Staszka Tarki poległ na przedpolach Sadyby.
W końcu listopada wrócił wuj, Witold Sipayłło. Brał udział w bitwie nad Bzurą. Walczył w Kresowej Brygadzie Kawalerii, w 10 pułku artylerii lekkiej, w drugim dywizjonie, w trzeciej baterii. Od 4 września cofał się znad Warty. Walczył później pod Głownem i Skierniewicami. Pułk został rozbity. Żołnierze zniszczyli działa. Wielu dostało się do niewoli. Zamknięto ich w budynku szkolnym, który otoczono karabinami maszynowymi. W nocy wraz z kilkoma innymi oficerami wuj wyszedł przez okno mansardowe na dach, spuścił się po rynnie i uciekł. Gdzieś u chłopa zdobył ubranie cywilne. Szedł piechotą. Nogi jego stanowiły jeden wielki pęcherz.
Wkrótce po nim przybył brat ciotki Geni, pan Fredek Łaukajtis. Jego nogi były w jeszcze gorszym stanie niż nogi wuja. Po prostu miał otwarte rany. Zamieszkał u nas. Nie mógł teraz powrócić do swej rodziny w Sokółce.
Któregoś deszczowego dnia mama zawołała mnie do kuchennego okna. Na podwórku obok przepompowni szamba stał samochód sanitarny, z którego wynoszono trumny zbite z prostych, nie heblowanych desek. Kilku mężczyzn w białych fartuchach rozkopywało groby poległych żołnierzy. Przytuleni do siebie z mamą, ramię w ramię, w milczeniu patrzyliśmy na podwórko. W pewnej chwili poczułem, jak mamą wstrząsa szloch. „Przypatrz się dobrze i zapamiętaj”, powiedziała łamiącym się głosem. Z rozkopanego dołu wydobyto kilka oblepionych ziemią zwłok w mundurach koloru khaki. Jakaś kobieta w białym fartuchu, w gumowych rękawiczkach, przeszukiwała kieszenie poległych. Wyjmowała z nich coś i chowała w tekturowym pudełku. Poległych składano do trumien, wypisując na wiekach numery. Potem załadowano trumny do sanitarki i kondukt odjechał. Długo nie mogłem sobie znaleźć miejsca.
Nasz ojciec nie miał żadnej pracy. Gdy Niemcy zarządzili przymusową rejestrację bezrobotnych, nie zgłosił się. Po upadku twierdzy modlińskiej i zajęciu jej przez Niemców było jasne, że nie należy kończyć rozpoczętych tam robót, a nawet w miarę możliwości zatrzeć ich ślady. Dzięki znajomościom mego chrzestnego, pana Ludwika Wardzyńskiego, w dniu 11 listopada ojciec uzyskał zaświadczenie Izby Rzemieślniczej o zatrudnieniu w firmie grawerskiej Romana Sentkiewicza.
20 listopada ojciec wyruszył do Nowego Dworu. Chciał zabrać pozostawione tam we wrześniu plany i resztę osobistych rzeczy. Nowy Dwór i Modlin zostały włączone do Rzeszy. Wrócił dopiero 24 listopada. Jak opowiadał, drewniana zabudowa Nowego Dworu — parterowce i piętrowce żydowskiej biedoty były spalone. Pan Antek Kamiński jeszcze nie wrócił. Cieśla, pan Paszeniuk, został aresztowany przez gestapo. Fredek Kelm chodził w partyjnym niemieckim mundurze, z pistoletem przy boku. Burmistrza, pana Przedwieckiego, aresztowano, a jego miejsce zajmował volksdeutsch Wendt. Spokojna, ale stanowcza była rozmowa ojca z tymi dwoma. Na uwagę Fredka, że już Polski nie ma, ojciec odpowiedział krótko: „Wojna jeszcze trwa.” Fredek i Wendt łaskawie zwrócili uwagę, że oni tego nie słyszą, bo zawsze bardzo lubili pana inżyniera. Wendt dał ojcu przepustkę do twierdzy. Jednakże nie udało się ojcu odnaleźć swoich rzeczy. Szczególnie zależało mu na planach magistrali. Nie chciał, żeby się dostały w ręce Niemców. Nieświadom sprawy Wendt obiecał pomóc odnaleźć te plany jako rzekome rysunki wodociągów w Nowym Dworze, które jego, niemieckiego burmistrza, miały interesować w przyszłości.
Pod koniec listopada podłączono gaz. Było to wieczorem. Po pewnym czasie poczuliśmy zapach ulatniającego się gazu z łazienki. Pochodził prawdopodobnie z rozbitej instalacji w mieszkaniu kapitana Fiszera. Dziadek postanowił zejść, zobaczyć i wyłączyć dopływ gazu przy liczniku. Wziął świeczkę, ponieważ światła elektrycznego w dalszym ciągu nie było i korzystaliśmy z różnego rodzaju świeczek, nie wyłączając nagrobkowych. Ojca aż poderwało. Bez słowa odebrał dziadkowi świeczkę. Dziadek zapomniał bowiem o kardynalnej zasadzie, że nie może być otwartego ognia przy ulatniającym się gazie, mimo że przecież był inżynierem od instalacji gazowych. Ostatecznie ojciec, zaopatrzony w maskę gazową, poszedł do mieszkania Fiszerów i po omacku zakręcił główny zawór. Byliśmy uratowani.
Z początkiem grudnia wrócił stryj Czesław. Ubrany w chłopski kożuch wełną do wierzchu, przepasany konopnym sznurem, z dawno niegolonym zarostem wyglądał jak pastuch lub żebrak. Przedzierał się aż od Łucka.
Wkrótce po nim wrócił również pan Szczerkowski. Długie były jego peregrynacje. Zachował swój mapnik wojskowy i kompas. Bawiliśmy się później często z Mirkiem i mapnikiem, i kompasem. Nogi pana Szczerkowskiego nie różniły się wiele od nóg wuja Witold* czy pana Fredka, były całe w pęcherzach.
Z powodu jakiejś epidemii zamknięto szkołę. Powróciliśmy do niej dopiero w połowie grudnia.
14 grudnia ojciec powtórnie pojechał do Nowego Dworu. Znalazła się część jego papierów. Uzyskał Passierschein od Wendta na wypisanym na maszynie formularzu, na którym Wendt nagryzmolił odręcznie gotykiem, że zezwala na wywiezienie trzech rolek rysunków technicznych wodociągów w Nowym Dworze. Wendt dał się oszukać. Ojciec oddał mu bezwartościowe odbitki, zabierając plany magistrali wodociągowej dla twierdzy.
Niebawem rozpoczęły się mrozy. Z rozbitego pokoju sypialnego i dziury w podłodze łazienki wiało. Nagromadzona w wannie woda zamarzła. Przymarzały również szklanki do tacy w stołowym. Mieszkaliśmy w jednym pokoju na kupie. Ojciec zainstalował tu termon. W pokoju babci spał pan Jurek, a pan Fredek na łóżku polowym w kuchni.
Święta były smutne. Pierwsze święta pod okupacją. Prócz kolęd śpiewaliśmy przyniesioną przez wuja Witolda znad Bzury żołnierską piosenkę, której melodia była podobna do kolędy:
Świat cały śpi spokojnie
I wcale o tym nie wie,
Ze nie jest tak na wojnie,
Jak jest w żołnierskim śpiewie.
Zaraz po świętach wstrząsnęła nami i całą Warszawą wieść o mordzie w Wawrze. Co przyniesie Nowy Rok?
W nowym roku 1940 mróz nie ustępował od początku. Śnieg również był solidny. Antek dostał narty od ojca, ja zaś od stryja. Kotłując się w tumanach śniegu, zjeżdżaliśmy z fortowych wałów. Sława Marusarza i polskiego narciarstwa z czasów FIS-u była tak wielka, że za wszelką cenę chcieliśmy być Marusarzami. Edek Laudań ski zbudował nawet na wewnętrznym wale skocznię. Antek doskonale opanował technikę skoków, ja się jednak bałem, choć szusowałem całkiem dobrze.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...