Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 10

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Pewnego dnia, stojąc na szczycie fortowych wałów, zobaczyliśmy kolumnę niemieckich samochodów wojskowych, nadjeżdżających od strony miasta. Z ciekawości zjechaliśmy z wału, „efektowną christianią” zatrzymując się tuż przy jezdni. Zapiszczały hamulce. Kolumna zatrzymała się przed fortem. Z szoferki pierwszego wozu wysiadł jakiś oficer i zwrócił się w języku niemieckim do Edka. Edek był najstarszy z nas — przed wojną skończył drugą klasę gimnazjum Batorego. Teraz coś zawzięcie tłumaczył Niemcowi, gestykulując i wskazując ręką to na Wilanów, to znów na Czerniaków i w prawo. Niemiec zasalutował, wsiadł do szoferki i kolumna zawróciła z powrotem. Gdy odjechali, Edek zamienił kilka słów z Antkiem, po czym obaj parsknęli śmiechem. Gdy zapytałem o powód tej wesołości, odpowiedzieli jednogłośnie: „Poczekaj, to zobaczysz” — i zaczęli się wspinać energicznie na wał. Nie umiałem tak pięknie podchodzić „choinką” jak oni, szedłem „schodkami”, bokiem. Widząc, że zostaję za nimi, Edek rzucił drwiąco: „Jak będziesz tak podchodził, to cię Niemcy złapią.” Nie wiedziałem, za co mnie mają Niemcy złapać i co mogliby mi zrobić. Mimo Wawra nie wydawali mi się jeszcze okrutni i groźni. Gdy wdrapałem się wreszcie na szczyt wału i stanąłem, żeby odsapnąć i poprawić wiązania nart, Edek zakomenderował: „A teraz, chłopcy, triumfalny zjazd na dół i chodu do domu. Te szkopy pytały się o drogę na Konstancin, a ja wysłałem ich do czorta na kuliczki, czyli na Siekierki. Jak się zorientują, że ich wykiwałem, i będą wracać, to możecie wszyscy oberwać.” Mimo że wówczas jeszcze nie czułem się pewnie na nartach, to nie tylko ze strachu, ale też z wielkiej radości zjechałem razem ze wszystkimi pełnym szusem, choć stromizna skarpy była dosyć duża. Zdjąwszy narty, żeby nie zostawić śladów na śniegu, ruszyliśmy wszyscy do mieszkania Edka.

Nie minęło pół godziny, gdy przez okno zobaczyliśmy tę samą kolumnę niemieckich samochodów, jadącą w kierunku Wilanowa.

Wczesną wiosną, gdy lód jeszcze leżał na fosie, znaleźliśmy niewypał niemieckiej bomby zapalającej — cienki długi cylinder w kolorze aluminium, zakończony statecznikiem z kolistym pierścieniem. Naradzaliśmy się, co zrobić. Większość uważała, że trzeba zawiadomić policję, żeby usunęła bądź co bądź niebezpieczny niewypał, ale Edek załatwił sprawę z miejsca: chwycił bombę „za uszy” i rzucił ją z rozmachem na środek fosy. Eksplodowała natychmiast, wytapiając z sykiem olbrzymi przerębel.

Wiosna tego roku była prawdziwa tylko w przyrodzie. Wszystkich ogarnęło przygnębienie. Ciągle dochodziły nowe wieści o licznych aresztowaniach przez gestapo, o masowych obławach na ludzi na ulicy. Jeszcze w zimie został aresztowany inżynier Rudzki, ojciec Krzysia, mojego kolegi z klasy, z którym siedziałem w jednej ławce. Mieszkali na ulicy Goraszewskiej. W kilka dni potem Krzysio nie przyszedł do szkoły. Jego mama spodziewała się dziecka. Nie przeżyła wstrząsu spowodowanego aresztowaniem męża. Zmarła w szpitalu. Krzysia zabrała dalsza rodzina.

Od wczesnej wiosny Niemcy codziennie przyprowadzali na fort kolumnę Żydów, którzy wykonywali jakieś prace ziemne. Teren fortu był rozgrodzony, więc chodziliśmy tam często — włóczyliśmy się po kazamatach, uganialiśmy się za dzikimi królikami, które w wałach fortowych porobiły sobie nory. Kolumnę prowadził, pokrzykując rozkazująco, zawsze ten sam policjant niemiecki w płaskim czako ze sztywnym denkiem, mówiący dość dobrze po polsku.

Kiedyś byliśmy świadkami, jak podczas pracy wykopano czaszkę między wałem koszar fortowych a zewnętrznym wałem artyleryjskim. Chyba z grobu rosyjskiego żołnierza z pierwszej wojny światowej. (Na cmentarzu na Sadybie jeszcze po drugiej wojnie był grób oficera artylerii fortecznej z 5 sierpnia 1915 roku.) Któryś z ludzi wziął czaszkę do ręki i zaczął się jej przyglądać. „Boże, co z człowieka zostaje”, powiedział. W tym momencie usłyszałem świst pejcza i głos niemieckiego policjanta: „Niedługo, Żydu, tak będziesz wyglądacz! Kopacz! Robicz!” Byłem przerażony.

Po skończonej pracy policjant chodził z pejczem i formował jego uderzeniami dwuszereg. Gdy znękani, zastraszeni mężczyźni w pośpiechu wyprostowali rząd, padła komenda: „Spiewacz! Marsz!” I wówczas zgarbiona „kompania” zawyła parodię piosenki sławiącej marszałka Rydza Śmigłego, która zawsze drażniła mnie częstochowskimi rymami, a teraz, w tej scenerii, z tymi słowami była bolesnym szyderstwem:

Marszałek Śmigły Rydz Nie nauczył nas nic, A za to Hitler złoty Nauczył nas roboty…

Popędzani pejczem zmęczeni i wygłodniali ludzie maszerowali potykając się o rozrzucone na drodze fortowej cegły i gruzy.

Gdy opowiedziałem o wszystkim ojcu, zabronił mi chodzić na fort.

Z końcem zimy zakończono remonty mieszkań na naszej klatce schodowej: załatano dziury u nas, wyremontowano całkowicie mieszkanie po Fiszerach, a także łazienkę państwa Szczerkowskich.

Zmienił się też skład lokatorów. Na miejsce Fiszerów wprowadzili się państwo Rzepeccy z małą Kają i Tomkiem. Inżynier Rzepecki przed wojną pracował w fabryce karabinów na Pradze, teraz zarabiał na utrzymanie w prywatnym zakładzie mechanicznym. Państwo Rehmanowie z pierwszego piętra przenieśli się do willi na ulicę Morszyńską. Do mieszkania po nich wprowadził się pan

Topczewski z żoną dentystką, jej matką i siostrą z kilkunastoletnim synem, Jurkiem Sienkiewiczem. Na parter, tam gdzie mieszkała przed wojną moja koleżanka szkolna, Joasia Kolupa, wprowadził się kierownik naszej szkoły, pan Stanisław Boczar. Drugie mieszkanie na parterze zajęli państwo Zausowie wysiedleni z Poznania. Pani Zausowa była siostrą pani Rehmanowej. Poprzednie lokatorki tego mieszkania, dwie starsze panie, babcie Kotwickie, jak je nazywaliśmy, zatruły się gazem. Odkrył to nasz dozorca. Kiedy przyjechały do nich krewne i nie mogły się dobić do mieszkania, zajrzał przez okno: na kuchence gazowej stał garnek z kartoflami, gaz się nie palił. Jedna z pań leżała na podłodze, druga siedziała w fotelu. Były martwe.

Wuj Witold przyniósł radosną wieść: „Nasi walczą!” Jego brat gdzieś w Kieleckiem, we wsi, w lesie, spotkał oddział żołnierzy polskich pod dowództwem jakiegoś majora. Nie zdjęli mundurów od września.

2 maja nasz kierownik, pan Stanisław Boczar, oznajmił, że jutro nie przychodzimy do szkoły, bo święto narodowe.

Nie poszliśmy.

10 maja kierownik został wezwany do Schulamtu, gdzieś na Daniłowiczowską. Nie wrócił do domu. Po kilku dniach zaczął przysyłać grypsy z Pawiaka. Aresztowanie jego spowodował były nauczyciel języka niemieckiego w którymś z warszawskich gimnazjów, volksdeutsch i niemiecki inspektor szkolny.

Był to drugi cios — po aresztowaniu ojca Krzysia Rudzkiego — gestapo w kogoś, kogo znałem. Cios bliski.

Na miejsce kierownika Boczara — w porozumieniu z gronem nauczycielskim — została wysunięta ciotka Genia Łaukajtis. Razem z moją pierwszą wychowawczynią, panią Wandą Turowską, ciągnęły brzemię nauczania nie tylko legalnego. Pomagała im w tym dzielnie pani Lidia Sopoćko.

Była połowa czerwca. Bawiliśmy się z rówieśnikami w ogrodzie, kiedy spostrzegłem ojca idącego od przystanku tramwajowego. Pobiegłem ku niemu z radością, że jest zdrów i cały. Przecież w ostatnim czasie na ulicach miasta odbywały się ciągle łapanki. Gdy byłem już blisko, nie uśmiechnął się nawet. Zauważyłem, że ma zmienioną twarz. Zatrzymałem się czując, że wydarzyło się coś ważnego. „Tatusiu, co się stało?”, zapytałem. „Francja skapitulowała”, odpowiedział ojciec.

Tego wieczora długo nie gasło światło w gabinecie ojca. Ojciec, dziadek i wuj Witold długo rozmawiali.

Jak tylko sięga moja pamięć, co rano przynosiła do nas do domu świeże bajgieły w dużym koszu owinięta w kra-ciasta chustkę, czarnowłosa sprzedawczyni, Żydówka. Zawsze z Antkiem czekaliśmy na nie. Gdy rozpoczęła się wojna i okupacja, przestała je przynosić. Bajgiełów nie było. Naszą dostawczynię widywałem czasami na ulicy. Któregoś dnia dowiedziałem się, że zabrano ją do getta. Wiadomość tę przyniósł pan Karmelek, jej sąsiad, który miał pracownię krawiecką na ulicy Powsińskiej. Przyszedł oddać ojcu garnitur, który mama powierzyła mu do nicowania. Pan Karmelek otrzymał nakaz przeniesienia się do getta. Przyszedł odnieść garnitur i pożegnać się.

5 października w szkole przed lekcjami ciotka Genią zebrała uczniów wszystkich klas na sali gimnastycznej i wyjaśniła, że nadszedł okólnik niemieckiego inspektoratu szkolnego nakładający na nas obowiązek prenumeraty nowego czasopisma dla młodzieży szkolnej pt. „Ster” Równocześnie odczytała fragment okólnika, który brzmiał: „Na skutek zarządzenia niemieckich władz szkolnych nie może być odtąd stosowane w szkołach przy modlitwie wezwanie do Matki Boskiej, zaczynające się od słów: «O Mario, Królowo Korony Polskiej…” Okólnik był pod-pisany przez inspektora Dionizego Majewskiego.

Po wysłuchaniu treści okólnika poszliśmy do klas. Przed usadowieniem się w ławkach każdy stał przy swoim miejscu, czekając na rozpoczęcie modlitwy. Nauczycielka zaczęła ją od wezwania: „O Mario, Królowo…” Wszyscy je podchwycili W klasie byli wśród nas ewangelicy i prawosławni, ale ta odmawiana chórem modlitwa stała się wyrazem naszej dziecięcej walki, bo było w niej słowo: Polska.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: