Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 12

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

7 stycznia obiegła Warszawę lotem błyskawicy wieść, że na Dworcu Wschodnim kolejarze zatrzymali niemiecki transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny, wieziony do Oświęcimia. Tysiące warszawiaków ruszyło na dworzec. Moi rodzice również. Wrócili tego dnia bardzo późno do domu i z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział — może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.

Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec i wracali z pustymi rękami. Wiadomości o dzieciach były jednak prawdziwe. Ojciec z mamą nie dali więc za wygraną i przez znajomych otrzymali z RGO pozwolenie na wzięcie do siebie zamojskiego dziecka.

Jak opowiadała mama, gdy weszli z ojcem do sierocińca, oczom ich ukazały się gromady wychudłych dzieci, przeważnie w wieku sześciu, siedmiu lat. Wśród malców beztrosko igrających po salach dostrzegła mama chłopczyka stojącego na uboczu na lekko wykrzywionych nóżkach i ssącego smoczek. Ubrany był w spodenki z grubego zielonego welwetu. Spod długich rzęs patrzyło na mamę dwoje lśniących czarnych oczu. Gdy tylko spojrzenia ich się spotkały, malec podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch, wyglądając zza niego co chwila ciekawie.

Jak się nazywał? Kim są czy byli jego rodzice? Nie umiał powiedzieć. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju? Nikt nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał, skąd go zabrano. W sierocińcu nadano mu imiona Krzyś Dionizy.

Gdy mama wzięła go na ręce, popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek, żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, a jego duże, czarne oczy zrobiły się jeszcze większe. Mama zaczęła go kołysać na ręku, coś opowiadając, aby go zainteresować, aby zyskać jego sympatię i względy. Po pewnym czasie zapytała: „Krzysiu? Czy pójdziesz ze mną?” Oczy jego znów się poszerzyły. Popatrzył to na mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho: „Tia.”

Po załatwieniu niezbędnych formalności rodzice owinęli Krzysia w ciepły koc i zabrali.

Od tego dnia życie w domu zmieniło się. Początkowo babcia, rzekomo w moim interesie i w interesie brata, miała rodzicom za złe, że wzięli obce dziecko. Później przywiązała się do niego chyba najmocniej z nas wszystkich.

Krzyś stopniowo wracał do zdrowia po tyfusie, z którego go wyleczono w sierocińcu. Pozostały jeszcze dolegliwości pęcherza, no i odmrożenia. Obydwaj z Antkiem prześcigaliśmy się w wynajdywaniu zabawek i zabaw dla Krzysia. Powoli zaczął odzyskiwać uśmiech.

Dopiero w kilka dni po przybyciu Krzyś zdradził swoje pochodzenie. Kiedy pomagał mamie układać drzewo za piecem, podając kolejne polano, powiedział krótko, po chłopsku: „Na.”A gdy mama zaczęła układać polana w palenisku, dodał: „Mama, na Bozię.” Dopiero po chwili mama zorientowała się, że to oznacza układanie „na krzyż”.

17 lutego dotknął naszą rodzinę bolesny cios. Aresztowano mego wuja, Wacława Orlickiego. Gestapo wpadło w nocy. Aresztowano go razem z kuzynem, Stanisławem Bajerem. Najpierw zabrano ich na Szucha, później na Pawiak. Niebawem też wuj znalazł się w Buchenwaldzie, a Stanisław Bajer w Oświęcimiu. Siostra wuja, ciotka Halina Czekańska, wraz ze swą siostrą, ciotką Wandą Poniatowską, i ich matką co tydzień wysyłały paczki z żywnością do Buchenwaldu i Oświęcimia.

O tym, że wuj brał bardzo czynny udział w konspiracji, wiedziałem. Rodzice nie kryli tego przede mną. Mówiło się w domu, że to obowiązek każdego Polaka. Najczęściej nie padały przy tym nazwiska i nie wspominano o żadnych szczegółach.

Wiosna 1943 roku była straszna.

W pierwszej dekadzie marca znów nastąpiła seria nalotów radzieckich. Niemal co noc schodziliśmy do piwnicy. Dom trząsł się w posadach.

Niebawem też Niemcy przystąpili do ostatecznej likwidacji getta. W getcie wybuchło powstanie. Od kwietnia całe miasto zasnuły czarne dymy, płynące z północno-zachodniego Śródmieścia. Odgłosy artylerii i grzechot broni maszynowej słychać było u nas bardzo wyraźnie. Gdy któregoś dnia poszedłem na strych, przez klapę w dachu zobaczyłem pikujące nad gettem samoloty. Nieraz ojciec lub Antek przynosili z miasta wstrząsające wieści o ludziach zastrzelonych na ulicy, o uciekinierach z kanałów, z płonącego getta.

Pewnego dnia, idąc do sklepu po zapałki, w bramie przy ulicy Okrężnej 3 dostrzegłem siedzącego chłopca. Uderzyło mnie, że miał na sobie kraciastą kurtkę od piżamy, a na głowie zniszczoną harcerską czapkę. Siedział tak, jak by spał, z głową zwisającą na ramieniu. Dopiero gdy podszedłem bliżej i spojrzałem na twarz, zrozumiałem jego stan i odczułem jego tragedię. Przypomniał mi się teraz mój rówieśnik, syn starego Hanzyna z Nowego Dworu. Coś mnie ścisnęło za serce. Zamiast zapałek kupiłem bułkę, dałem ją chłopcu. Popatrzył na mnie tępo i zaczął się bawić bułką, jakby to był jakiś obcy przedmiot. Ogarnęło mnie zdziwienie i zarazem przygnębienie. Co się z nim stanie? Niemcy skazali wszystkich Żydów na śmierć. Treblinka, Sobibór, Bełżec były powszechnie znane. Pięćdziesiąt metrów dalej znajdował się posterunek granatowej policji.

Gdy zacząłem oddalać się w kierunku domu, od strony posterunku szedł właśnie granatowy policjant. Zatrzymałem się na chwilę, a serce podskoczyło mi do gardła. Antek i ojciec opowiadali o podłości policjantów pod murami getta. Ten policjant pochylił się jednak nad chłopcem i powiedział: „Uciekaj stąd, gdzie możesz. Jak cię jakiś drań złapie, to zginiesz.” W tym momencie czyjeś ręce ujęły chłopca pod pachy i wciągnęły do bramy. Policjant odszedł w kierunku jeziora. Tym razem chłopiec jeszcze ocalał. Na jak długo? Co będzie z nim dalej?

W kilka dni później zobaczyłem getto z bliska.

Co roku odbywały się obowiązkowe szczepienia tyfusu. Zawsze powodowały one u mnie dość wysoką gorączkę, a ręka po zastrzyku bardzo mnie bolała. Ponieważ kuzynka mamy była lekarką ubezpieczalni i dokonywała szczepień, mama poprosiła ją, by zrobiła nam sama szczepienia w mniejszej nieco dawce. Przychodnia znajdowała się w gmachu byłych Sądów Apelacyjnych na placu Krasińskich, w budynku, pod którym przebito w latach trzydziestych tunel prowadzący na Żoliborz. Teraz obok tunelu znajdował się mur getta. Okna pokoju, w którym pracowała ciotka, Janka Klocowa, były zakratowane. Czekając na wygotowanie strzykawki, zerkałem ciekawie przez okno. Po drugiej stronie ulicy, już w getcie, przechadzał się niemiecki policjant w owalnym czako z dwoma daszkami, z przodu i z tyłu, trzymając w dłoniach broń gotową do strzału. Jego podkute buty głośno stukały po pustej ulicy. Podszedłem bliżej do okna. Zobaczyłem, że cała ulica jest zasłana gruzem. Z daleka dochodziły odgłosy pojedynczych strzałów. W pewnej chwili usłyszałem jakiś tupot i krzyki: „Halt! Halt!” Policjant, który przed chwilą chodził miarowo, rzucił się gwałtownie w kierunku Wałowej. W kilka sekund potem usłyszałem kilka szybko następujących po sobie bliskich strzałów i cisza. Grzmot, który dochodził gdzieś z dala, w porównaniu z hukiem bliskich strzałów w ulicy wydawał się naturalną ciszą.

Gdy ciotka wbijała mi igłę w ramię, musiałem mieć bardzo zacięty wyraz twarzy, bo pocieszała mnie, że nie będzie bolało, że nie będę miał gorączki. Nie czułem ukłucia igły. Patrząc tępo na strzykawkę, miałem przed oczami niemieckiego policjanta przykładającego karabin do ramienia.

Ponieważ wszystkim nam było ciężko, dziadkowie wynajęli jeden ze swoich pokoi. Zamieszkali u nich jacyś państwo z babcią i dwiema dziewczynkami. Jedna z nich miała ze sześć lat i chodziła zawsze z babcią, druga, Małgosia, była o rok czy dwa starsza ode mnie i bawiła się z nami. Polubiłem ją bardzo. Ziała straszną nienawiścią do Niemców i podkreślała tę nienawiść na każdym kroku. Kiedyś, gdy bawiliśmy się w Indian, powiedziała, że chciałaby mieć taką finkę jak ja, żeby rżnąć Niemców. Gdy zapytałem ją o powód tej nienawiści, odpowiedziała mi krótko: „Powiem ci za kilka dni wieczorem.” Nie doczekałem się jednak wyjaśnienia, bo Małgosia wyprowadziła się niebawem ze swoją rodziną.

Jak się potem dowiedziałem, wśród mieszkańców Sadyby zaczęły chodzić plotki, że ci państwo, co mieszkają u dziadków, to Żydzi. Mała podobno kiedyś powiedziała do kogoś, że ona i jej babcia są Żydówkami. Zrozumiałem wówczas, dlaczego Małgosia tak nienawidziła Niemców, i domyśliłem się, co chciała mi wieczorem powiedzieć. Przyszedł mi na myśl mały chłopak w kurtce od piżamy w bramie przy ulicy Okrężnej i Niemiec strzelający z karabinu przy Wałowej. Czy Małgosia przeżyła? Nie zapamiętałem jej nazwiska. Zresztą na pewno było fałszywe.

Antek coraz bardziej mnie zadziwiał. Gdy któregoś dnia przy kolacji coś się zgadało o broni, wyrecytował kilka zdań o karabinie jak ustęp z regulaminu wojskowego. Zaimponował mi. Spojrzałem z dumą po obecnych i zmieszałem się, bo w oczach mamy spostrzegłem najpierw zdziwienie, a potem trwogę.

Któregoś dnia zobaczyłem Antka z Januszem Boczarem i z Jędrkiem Kuźniarem nad fosą. Podszedłem do nich. Mieli ze sobą grabie. Jędrek grzebał nimi przy brzegu, a Antek z rozmachem rzucał kotwicę do wody i ciągnął z powrotem za linę. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem im, że starzy są, a bawią się jak małe dzieci. Roześmiali się i kazali mi się wynosić.

Za kilka dni wyjaśniła się ta ich „głupia zabawa”. Do naszego ojca przyszła pani Kuźniarowa powiedzieć, że pod warstwą kartofli w piwnicy odkryła dwa zardzewiałe, okryte szlamem karabiny. Były to te same karabiny, które w roku 1939 wrzucali wspólnie do fosy — mauzer i berthier. Zrozumiałem teraz, po co im była potrzebna kotwica i dlaczego mnie przepędzili. Głupio mi było, że im wtedy przygadałem. W kilka dni potem zdarzył się wypadek, który mnie zrehabilitował.

Szedłem na lekcję do pani Wandy. Żeby skrócić sobie nudę drogi, którą wielokrotnie przemierzałem, szedłem wierzchem skarpy nad fosą, gapiąc się na skaczące żaby. Woda była bardzo przejrzysta. Na dnie rozróżniałem różne rupiecie: garnki, butelki itp. W pewnej chwili na wprost ulicziki prostopadłej do fosy dostrzegłem w odległości trzech metrów od brzegu leżący w wodzie karabin. Ja też będę miał karabin, pomyślałem.

Lekcja z panią Wandą mi nie szła. Tematem był Egipt. Słuchając opowieści pani Wandy o wylewach Nilu, piramidach i Sfinksie, myślałem o karabinie. Moje roztargnienie było tak widoczne, że pani Wanda stwierdziła, iż muszę być bardzo zmęczony, i wcześniej skończyliśmy lekcję.

Szybko wróciłem do domu, cały czas myśląc o tym, jak wydobyć karabin. Antek nie miał już kotwicy. Za którymś kolejnym rzutem urwała się z linki. Po długim namyśle postanowiłem jednak zawrzeć z nim pakt i zdradziłem mu tajemnicę. Antek obiecał, że coś wymyśli, ale teraz nie ma czasu, bo o siódmej umówił się z Januszem. Powiedział, że niedługo wróci i będziemy się bawili żołnierzami ołowianymi.

Gdy nazajutrz szedłem na lekcję do pani Wandy, karabinu już nie było w fosie. Na brzegu leżał wyschnięty szlam.

Tymczasem coraz częściej i mimo woli odkrywałem inne tajemnice Antka. Zaczął palić. Taił to przed rodzicami. Przede mną się nie krył. Któregoś dnia, gdy rodziców nie było w domu i leżał na tapczanie, czytając książkę, poprosił mnie o przyniesienie z jego marynarki paczki egipskich. Poszedłem do przedpokoju i zacząłem macać po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów. Jakież było moje zdumienie, gdy marynarka okazała się bardzo ciężka, a wnętrze kieszeni zawierało coś bardzo twardego. Zanurzyłem rękę. Moje zdumienie było jeszcze większe, kiedy wyjąłem najprawdziwszy, duży, lśniący pistolet. Po dłuższej chwili wymacałem wreszcie i papierosy. Wręczając je Antkowi, powiedziałem: „Jak nosisz gnata w kieszeni, to nie posyłaj dzieci po papierosy.” Spoważniał nagle, a potem serdecznie się roześmiał.

Od karabinów w fosie i odkrycia pistoletu Antek stał się dla mnie bohaterem.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: