Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Na pierwszy rzut oka nasz blok i Sadyba były ogołocone z młodych ludzi. Powstanie ich wymiotło i wciągnęło w swój wir. Wszyscy bądź walczyli w Śródmieściu, bądź przebywali gdzieś na zakonspirowanych kwaterach. Do tych, którzy pozostali, należał między innymi jeden z najserdeczniejszych przyjaciół Antka, Janio Boczar. Nie wiedziałem o tym, że został. Myślałem, że walczy razem z Antkiem w Śródmieściu, toteż gdy go zobaczyłem któregoś dnia na klatce schodowej, byłem bardzo zdziwiony. Jak mi opowiadał Janio, spotkał Antka 1 sierpnia w południe na przystanku tramwajowym na Sadybie, przed odjazdem na koncentrację. Antek namawiał Jania, żeby szli razem, i zaofiarowywał mu nawet jeden z dwóch pistoletów, które miał ze sobą. Zdziwiłem się, bo przecież Antek wychodził z domu bez broni, więc te dwa pistolety musiał wyfasować gdzieś po drodze z mieszkania na przystanek. Nie wiem, skąd je miał, i chyba na zawsze pozostanie to dla mnie nie wyjaśnione.
Janio nie poszedł z Antkiem, ponieważ terenem działań jego jednostki była Sadyba. Jak się potem okazało, spośród wielu kolegów i rówieśników Antka pozostawało ich jeszcze kilku na Sadybie i później niektórzy pozostali tu, niestety, na zawsze. Tymczasem całe życie bloku, rodzinne, towarzyskie i sąsiedzkie, skupiło się w piwnicach. Właściwie należałoby powiedzieć — życie rodzinne, bo wszyscy żyli jak jedna wielka rodzina: każdy dzielił się z drugim, czym miał, jeden drugiemu pomagał, jeden drugiego pocieszał.
Punkt sanitarny urządzony w piwnicy pod numerem 7, w pralni, miał już jednego rannego. Był nim wysoki, może dwudziestoletni Janusz, który został ranny podczas ataku na koszary SS na Służewcu czy Ochocie. Pokaleczone miał całe nogi od drutów kolczastych, a na lewej łopatce ranę od odłamka. Biedak, nie miał szczęścia. Po wyleczeniu poszedł do akcji i po dwóch dniach znowu go przynieśli z poharatanymi nogami — dostał serię z pistoletu maszynowego[1].
Któregoś dnia, bodajże 11 sierpnia, pod wieczór na forcie coś się zaczęło dziać. Zrobił się jakiś ruch. Zajechały samochody. Wszyscy więc obserwowali fort — najpierw z ciekawością, a potem z obawą, czy Niemcy nie zechcą nas wymordować. Nie podzielałem tych obaw. Trudno mi było wyobrazić sobie jako morderców tych starych poczciwców, z których w większości składała się załoga fortu, a którzy nieraz zachodzili do nas, do bloku, po wodę.
Rano sprawa wieczornego rozgardiaszu wyjaśniła się. Po prostu Niemcy zwiali. Fort był wolny. Na jego szczycie błyszczał hełm strażaka, który teraz pełnił tam służbę. Wszyscy członkowie Straży Ogniowej z Sadyby siedzieli po uszy w konspiracji, a ponieważ Straż Ogniowa była organizacją jawną, uznawaną przez Niemców, więc —jak mi powiedział ojciec — na razie pozory legalności służby strażaków na forcie na wszelki wypadek zostały zachowane. Powstańcy czekali dalej rozkazów, rozlokowani na kwaterach. Jeszcze się nie dekonspirowali. Tylko tu i ówdzie snuły się pojedyncze patrole z bronią ukrytą po kieszeniach lub pod płaszczami.
Po opuszczeniu fortu przez Niemców na Sadybie nastąpiło lekkie odprężenie. Jeżeli całkiem nie byliśmy swoi, to w każdym razie byliśmy bezpańscy. Dnie piękne i słoneczne dodawały otuchy. Mimo wieści pełnych grozy, nadchodzących z Woli i z Ochoty, każdy dzień witaliśmy z nadzieją na pełną wolność, która niebawem powinna przyjść.
Życie w całym osiedlu zaczęło przybierać bardziej zorganizowane formy. W willi przy ulicy Godebskiego zorganizowano prowizoryczną kaplicę, gdzie wielu mieszkańców co rano ciągnęło na mszę, którą odprawiał jeden z braci zmartwychwstańców, ksiądz Przybyła. Ksiądz ten zawsze kojarzył mi się w myślach z postacią wojskowego kapelana. Ksiądz Przybyła nie miał nogi poniżej kolana. Pewnie proteza powodowała, że jego ruchy były jakby zautomatyzowane i przypominały wojskowego. Kiedy odwracał się od ołtarza twarzą do wiernych, robił zwrot jak oficer lustrujący front swojej kompanii, a kiedy klękał, wysuwał sztywną nogę ze stuknięciem do tyłu jak chorąży ze sztandarem. Później msze odbywały się w bloku na klatce schodowej numer 7, gdzie na oknie na pół-piętrze zaimprowizowano polowy ołtarz. Spowiedź odbywała się na dworze, przed klatką schodową. Kratkę konfesjonału zastępowała siatka furtki prowadzącej do ogródka generałowej od strony fosy. Dopiero pod koniec sierpnia, kiedy ostrzał artyleryjski uniemożliwiał przebywanie na dworze, ksiądz Przybyła spowiadał w piwnicy.
Pierwszego ranka po opuszczeniu fortu przez Niemców spędziłem kilka godzin z Jędrkiem i jakimś tajemniczym młodym chłopcem w jego wieku na grze w szachy. Z ich lakonicznych rozmów wywnioskowałem, że chłopiec ten przeszedł już jakąś walkę, chyba na Ochocie, a teraz jest jakby w rezerwie i oczekuje dalszych rozkazów. Cały czas myślałem o Antku, gdzie się podziewa, co robi. Bo że żyje, w to nie wątpiłem ani na chwilę. Mimo śmierci Wojtka Chróścickiego, Kostka Millo i Kitalli powstanie nie poraziło mnie jeszcze groźbą śmierci.
Zaraz tego samego dnia po południu zaczęto w budynku szkolnym organizować szpital wojskowy. Znalazły się skądś drewniane prycze i nawet sporo noszy. Na dachu szkoły wymalowano ogromny, kilkumetrowej wielkości, czerwony krzyż na białym polu, widoczny z daleka dla lotnika symbol azylu i nietykalności rannych i chorych. Na drugi dzień rano szpital już działał. Ulokowano w nim nawet jednego rannego, młodego strażaka, o jasnej bujnej czuprynie. Pamiętam, jak chciwie chłonąłem wszystko, co mówił. Oddział jego przedzierał się w nocy przez las, chyba w Kabatach. W jakiejś porębie natknął się na grupę Niemców i rozpoczęła się bezładna strzelanina i gonitwa po ciemku. W pewnej chwili chłopak poczuł, jak by coś go uderzyło w piersi czy jak by o coś zawadził, i upadł. Podniósł się szybko i biegł dalej. Był spocony. Koszula i bluza lepiły się do ciała. Wkrótce poczuł, że jest mu okropnie mokro, że pot przecieka na zewnątrz i jest dziwnie lepki. Na domiar złego schwycił go nagle kaszel i poczuł w ustach smak krwi. Kiedy dotknął ręką koszuli, rozpoznał krew i dopiero wtedy zorientował się, że jest ranny. W tym momencie siły go opuściły. Był bardzo pogodny, kiedy mi o tym opowiadał.
Funkcję komendanta szpitala pełnił dr Uliszewski, bardzo znany na Sadybie lekarz, który leczył kiedyś moją babkę. Z podziwem patrzyłem, jak zręcznie zmieniał opatrunek i czyścił ranę długonogiemu Januszowi, który w pierwszych godzinach powstania został ranny podczas ataku na koszary SS i był pierwszym pacjentem naszego punktu sanitarnego w piwnicy. Biedak, wystawiał nieszczęsną lewą łopatkę i zerkał przez ramię, jak doktor grzebie szczypcami w dziurze po odłamku.
Wokół szpitala ustawiono kilka dyskretnych posterunków, które miały meldować o nadejściu Niemców czy innym niebezpieczeństwie. Na tych posterunkach tkwili ludzie młodzi, często ubrani półwojskowo, wielu z nich nosiło długie buty. Ci, którzy stali w pobliżu samego szpitala, mieli na rękawach opaski Czerwonego Krzyża. Między innymi Jędrkowi przypadło w udziale pilnowanie szpitala.
Na Sadybie panował na razie spokój, tylko z miasta dochodziły odgłosy strzelaniny i eksplozje, a z daleka widoczne były dymy i łuny licznych pożarów.
Któregoś dnia po południu do szkoły zawitało dwóch żołnierzy niemieckich. Wszyscy byliśmy poruszeni, a oni sami przerażeni i uprzejmi. Wypytywali się, gdzie jest ich kolumna, która w ostatnich dniach lipca kwaterowała w szkole. Narzekali na wojnę i jej okropność, chcąc stworzyć wokół siebie atmosferę przychylności. Nikt jakoś nie rozbroił ich i nie zatrzymał. Wskazano im drogę do Wilanowa i cześć.
W dwie godziny potem właśnie z tej strony dał się słyszeć warkot nadjeżdżającego samochodu i po chwili na moście ukazała się maska osobowego hanomaga. Wszyscy jak staliśmy na narożniku ulicy koło szkoły, prysnęliśmy na podwórze, kryjąc się za domkiem dozorcy i za blokiem. Przez prześwit między blokiem a domkiem obserwowałem ulicę. Warkot samochodu zbliżał się i po chwili hanomag mignął. Na tylnym siedzeniu spostrzegłem niemieckiego żołnierza w hełmie, ubranego w panterkę. Przez okno samochodu wystawała wysunięta do przodu lufa karabinu. Gdy samochód minął domek dozorcy, rozległ się strzał, a kiedy znów się znalazł w mym polu widzenia, dostrzegłem, jak żołnierz pospiesznie repetuje karabin. Hanomag pomknął w kierunku kościoła czerniakowskiego. Gdy znajdował się już daleko, wybiegliśmy na ulicę. Okazało się, że strzał nie był skierowany do człowieka. Niemiec strzelał tylko dla postrachu lub dodania sobie animuszu.
Po przejeździe tego patrolu mieliśmy się bardziej na baczności. Okazało się to zupełnie słuszne, ponieważ po kilkunastu minutach samochód powracał spiesznie do Wilanowa.
W ciągu tych kilkunastu dni pozornej ciszy wielokrotnie ze strychu obserwowałem miasto, w którym szalały pożary. Nad Starym Miastem, Śródmieściem i Wolą nurkowały też samoloty. Po każdym locie nurkowym następowały eksplozje i nieraz widać było słup dymu unoszący się nad tym miejscem. Równocześnie dolatywał daleki grzechot karabinów maszynowych. Byłem wstrząśnięty, gdy stwierdziłem, że Niemcy zastosowali do walki z powstańcami lotnictwo. Nie mogłem pojąć swoim chłopięcym umysłem, jak można walczyć z kimś taką bronią, której przeciwnik nie może się przeciwstawić. Przy zwartej zabudowie bezkarne bombardowanie z małej wysokości powstańców nie posiadających broni przeciwlotniczej i bezbronnej ludności było morderstwem. Bezsilnie zaciskałem zęby, miotając najgorsze przekleństwa i wyzwiska pod adresem lotników. Jakże mimo wszystko nie znałem jeszcze Niemców.
Na Sadybę przybywało coraz więcej uciekinierów z miasta. Do państwa Rzepeckich przedostała się z Mokotowa szwagierka z dwiema córkami i sąsiadką z kilkunastoletnim synem. Szwagierka wraz z sąsiadką wybrały się zaraz na Mokotów, żeby ocalić nieco dobytku. Wróciła tylko szwagierka. Sąsiadka pozostała na jednej z ulic Mokotowa na zawsze i syn jej już nigdy nie zobaczy, podobnie jak nie zobaczą swej matki nigdy moje koleżanki, Wanda
i Ewa, oraz ich brat, Marek, dzieci doktora Ostaszewskiego. Ich matka, przekradając się w pierwszych dniach sierpnia wraz ze swą siostrą koło ulicy Grottgera, przez kartoflisko na terenie parku „Morskie Oko”, otrzymała śmiertelny postrzał z pałacyku Szustra na skarpie. Jej siostra została również ranna. Doktorowa była do końca przytomna. Rozumiejąc, że umiera (sama była lekarzem dentystą), oddała swej siostrze biżuterię i pieniądze, które miała przy sobie. Siostra przeżyła doktorową tylko o kilka tygodni. W końcu trzeciej dekady sierpnia zginęła pod gruzami Gmachu Opatrzności Bożej, dawnej szkoły, w której podczas powstania znajdował się szpital.
Któregoś dnia nad Sadybą rozszalał się ogień zenitówek, tak dobrze mi znany z września 1939 roku, kiedy polska artyleria przeciwlotnicza ostrzeliwała z szosy wilanowskiej niemieckie samoloty. Wybiegłem na dwór. Ze wschodu, znad Marysinka, wyłoniła się eskadra samolotów. Były to dwupłatowce. Szły w szyku skrzydłowym, na tak niskim pułapie, że ogień zenitówek przenosił i pociski eksplodowały nad samolotami. Gdy nadleciały bliżej nas, dostrzegłem na skrzydłach czerwone gwiazdy. „Radzieckie kukuruźniki”, stwierdził fachowo któryś z sąsiadów. Raz po raz nad samolotami wykwitały szare obłoczki dymu. Każdemu obłoczkowi towarzyszył huk, jak by ktoś w sali akustycznej tłukł za jednym uderzeniem tysiące żarówek. Na ogród zaczęły się sypać odłamki. Gdy podniosłem ich kilka, były jeszcze gorące.
W ogromnym napięciu obserwowaliśmy samoloty. Obawa, żeby któryś nie został strącony, ustępowała na przemian uczuciu radości, że przecież nie tylko Niemcy mają lotnictwo, że teraz oni są atakowani, że wreszcie za barbarzyńskie naloty na bezbronnych ktoś im bombami odpłaca.
Mimo gęstego ostrzału zenitówek samoloty leciały spokojnie na pełnych obrotach silników i śmiało przebijały się przez zaporę ogniową. Na wysokości fortu zatoczyły lekki łuk w kierunku północno-zachodnim i zniknęły z naszych oczu za narożnikiem bloku. Baterie zenitówek, ustawione gdzieś nad Wisłą, grzmiały jeszcze chwilę, ale ponieważ obłoczki pocisków wykwitały coraz dalej od umykających samolotów, po chwili umilkły.
Nalot radzieckich samolotów bliskiego zasięgu był szeroko komentowany. Wszyscy twierdzili zgodnie, że dowodzi on, iż front na pewno znajduje się na linii Wisły, więc za kilkanaście dni Rosjanie udzielą nam pomocy i wkroczą do Warszawy.
Dzień 17 sierpnia był wyjątkowo bogaty w emocje. Po południu Janio Boczar wyruszył na rowerze w kierunku Wilanowa na rozpoznanie. Gdy przypadkiem dowiedziała się o tym jego matka, przeżywała nieludzkie męki oczekiwania. Pocieszaliśmy ją wszyscy, ale od momentu, gdy usłyszeliśmy strzały koło Wilanowa, byliśmy przekonani, że Janio poległ. Rozpacz matki nie miała granic. Na szczęście niebawem ujrzeliśmy Jania, jak raźno maszerował ku blokowi, lecz pieszo, bez roweru. Z dużą ulgą i ogromną emocją słuchaliśmy jego relacji. Na wszelki wypadek przed wyjazdem Janio został ucharakteryzowany na dziewczynę. Wyjechał Morszyńską i skierował się ku figurze Św. Jana Nepomucena, po lewej stronie drogi do Wilanowa. Zanim dojechał do Ojcowskiej, Niemcy z obsługi reflektora otworzyli do niego ogień z karabinu maszynowego z czerwonego domu za figurą Św. Jana. Ci sami, którzy 2 sierpnia strzelali do Jędrka. Janio ledwie zdążył zeskoczyć z roweru i przypaść do rynsztoka, wycofując się powoli z pola ostrzału. Rower zostawił, pewny, że padnie łupem Niemców. Ostatecznie jednak Niemcy nie okazali się tak odważni. Rower przeleżał spokojnie do wieczora i dopiero pod osłoną ciemności ściągnął go prawowity właściciel, nasz dozorca, Czesław Zachewicz.
[1] Po powstaniu Janusz Kosacki — „Bohdanowicz” znalazł się w szpitalu w Milanówku. Gdy opuścił szpital, trafił na łapankę i został wywieziony do obozu w Stutthofie, gdzie ślad po nim zaginął.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...