Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 25

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Od tego pierwszego ostrzału artyleria niemiecka już stale nie dawała nam spokoju. Nie było dnia, żeby na Sadybie nie padały pociski. Mimo iż na naszym domu powiewała flaga Czerwonego Krzyża, Niemcy zaczęli również „macać” blok. Chyba 21 sierpnia pierwszy niemiecki pocisk uderzył w nasz dom od strony ulicy Powsińskiej. Trafił w mansardowe mieszkanie trzeciego piętra. Na klatce schodowej pomiędzy drugim a trzecim piętrem ziała duża, około półmetrowej średnicy dziura. Tynk i gruz oraz liczne metalowe odłamki walały się po schodach.

Następne pociski wystrzelone zostały z czołgu, który podjechał od strony Wilanowa pod barykadę przy moście na ulicy Powsińskiej. Uderzyły one w mieszkanie doktora Szczubełka, ale zaraz zjawili się murarze i załatali dziurę w ścianie. Wśród nich z radością zauważyłem pana Zieińskiego, który przed wojną pracował w Nowym Dworze i w Modlinie na budowach mojego ojca.

Gdy patrzyłem na to odbudowywanie świeżego zniszczenia, otucha i nadzieja wstępowały w moje serce. Zdawało mi się, że życie wraca znów do normalnego biegu. Jednakże inne prace budowlane sprowadziły mnie niebawem na grunt powstańczej rzeczywistości, wszystkie bowiem piwnice w bloku zostały ze sobą połączone otworami w ścianach dzielących poszczególne człony budynku, tak że można było obejść cały blok, nie wychodząc na zewnątrz. Nad przekuwaniem otworów czuwał, sam wkładając w to wiele pracy, nasz bohaterski dozorca, Czesław Zachewicz. Przypomniało mi się, jak w roku 1939, podczas oblężenia Warszawy i stałych bombardowań, krążyliśmy z bratem piwnicami pod ulicą Marszałkowską 81 i 81a. Zdawałem sobie więc teraz sprawę, że otwory przekuwano po to, żeby można było przejść do drugiej piwnic cy, jeśli bomby zasypią wejście do jednej. Gdy pomyślałem o takiej ewentualności, włosy zjeżyły mi się na głowie i miałem wrażenie, że słyszę znów gwizd bomb lecących nam na głowę. „Przedsmak” bomb lecących na głową przeżyłem zresztą w tym samym dniu.

Było około południa, kiedy zjawił się w piwnicy jakiś żołnierz dopytujący się o moich rodziców. Matka od razu wybiegła z naszego kojca. Czekała przecież ciągle na wiadomość od Antka, tym bardziej że pani Irena Symonowiczowa już kilkakrotnie otrzymywała wieści od swego męża, który walczył na Mokotowie. Wybiegłem razem z matką. Przed nami stał młody chłopak ubrany w polski frencz oficerski, granatowe bryczesy oraz granatowy beret z białym orłem na czerwonym rombie. Z szyi zwieszał mu się pleciony łańcuszkowo biały bawełniany sznur, na którym zaczepiony był zatknięty za pas pistolet. Żołnierz niestety nie przynosił wiadomości od Antka, tylko od znajomych z Mokotowa, od ciotki Frynki Bagińskiej i jej rodziny. Żyją i pozdrawiają — to wszystko. Matka wpatrywała się bez słowa w granatowe bryczesy chłopca (mój brat w ostatnim roku też chodził w granatowych bryczesach), wreszcie podziękowała za pozdrowienia i zaproponowała mu zupę. Chłopak chętnie przyjął zaproszenie. W pralni, która spełniała rolę wspólnej stołówki, matka szybko postawiła przed nim talerz treściwej kartoflanki. Chłopak dorwał się do jedzenia jak zgłodniały wilk. Głośne siorbanie przerywał opowieścią o Mokotowie, walkach i przeżyciach. Mówił zwięźle. Dłuższa była opowieść chłopca o jego osobistych losach. Przed kilkoma dniami stracił brata. „Byliśmy razem w jednym oddziale. Gdyśmy poszli do ataku, otrzymał postrzał w czoło. Zginął na miejscu. Został mi po nim ten pistolet.” Tu wskazał ręką na tkwiące za pasem parabellum, na którym od kilku minut spoczywały moje oczy. Matka z trudem powstrzymywała łzy, dopełniając talerza, a równocześnie zwracając mi uwagę, żebym zszedł z piwnicznego okna, bo właśnie rozpoczął się ogień artyleryjski i słychać było coraz bliższe gwizdy pocisków i detonacje. Nie zwracałem uwagi na jej napomnienia. Nadszedł właśnie stryj i zaczął wypytywać żołnierza o sytuację na Mokotowie, przekrzykując wybuchy pocisków. Twardo siedziałem dalej na parapecie, pożerając wzrokiem parabellum. Stryj niecierpliwie wysłuchiwał opowieści żołnierza zagłuszanych kolejnymi eksplozjami i pomieszanych z coraz natarczywszymi napomnieniami matki, wreszcie nie wytrzymał i rzucił w moim kierunku: „Do jasnej cholery, złaź z okna!” Przyjąłem to jak rozkaz. Ledwie odszedłem od okna, dał się słyszeć najpierw przejmujący świst, a potem potężny huk. W piwnicy zrobiło się ciemno — z kuchni, na której grzała się kartoflanka, zaczęły się wydobywać kłęby sadzy i dymu. Na miejsce, gdzie przed chwilą siedziałem, posypały się zwały cegieł. Pocisk uderzył w komin.

Po kilku godzinach ostrzał ustał. Stryj wrócił na swój posterunek, a żołnierz pożegnał się i poszedł do Komendy Placu. Ja wyszedłem do ogrodu. Tutaj panował zwykły codzienny ruch, tak jak by przed chwilą nic się nie stało.

Południowe bombardowanie artyleryjskie nie obeszło się bez ofiar. W najbliższym sąsiedztwie, w mieszkaniu państwa Krukowskich, od odłamka czy zbłąkanej kuli zginęła jedna z uciekinierek z miasta, starsza już kobieta. Pochowano ją potem na podwórku, nie opodal miejsca, w którym w 1939 roku znajdowały się mogiły naszych poległych. Wkrótce po tej stronie podwórka przybyła jeszcze jedna, tym razem „pokojowa” mogiła. Pod oknem Leszka Rossowskiego pochowano jego babcię, blisko osiemdziesięcioletnią staruszkę, która zmarła śmiercią naturalną. Wnuk, kapral „Leszek” z Batalionu „Zośka”, przeżył ją tylko kilka dni. Zginął 30 sierpnia, podczas bombardowania na ulicy Zakroczymskiej 7.

Zszedłem nad fosę. Na wprost klatki schodowej numer 3 starszy już powstaniec, około trzydziestki, odłożywszy na bok pepeszę, usiadł na drewnianym mostku wędkarskim, zdjął oficerki, rozwinął onuce, podciągnął do góry rozsznurowane nogawki bryczesów i zanurzył nogi w wodzie. Wkrótce podeszło do niego kilku żołnierzy i łączniczki — wywiązała się rozmowa. Siadłszy skromnie z boku na skarpie, przysłuchiwałem się. Snuł opowieść o walkach na placu Bernardyńskim. Niemcy zaatakowali barykady szerokim frontem, przy użyciu czołgów. Gwałtowność ataków spowodowała panikę wśród obrońców. Zaczęli się wycofywać. Jakiś oficer dał rozkaz wycofania się na fort. Na szczęście odsiecz, w której uczestniczył ów „powstaniec z pepeszą”, jak go zanotowałem w pamięci, nadeszła w porę i uratowała sytuację. A sytuacja była tragiczna, bo tyły Sadyby zostałyby całkowicie odsłonięte i Niemcy bez trudu zajęliby całą dzielnicę. Autor opowieści nie miał słów oburzenia, określając niefortunnych obrońców barykady jako maminsynków, Józików, paniczyków, którzy stchórzyli i usłuchali rozkazu jakiegoś szpiega. „Powinno się ich oddać pod sąd wojenny za opuszczenie stanowisk!”, grzmiał.

Żal mi było tych chłopców, ale równocześnie nie mogłem im darować odejścia ze stanowisk. Walka, odwrót, bohaterstwo, tchórzostwo, szpiedzy — różne myśli zaczęły mi się kłębić w głowie.

Po incydencie z barykadą na Czerniakowie zapanowała psychoza wyszukiwania volksdeutschów i szpiegów, mimo iż zaraz po opanowaniu Sadyby przez naszych powstańcza żandarmeria aresztowała wszystkich miejscowych volks-deutschów, gromadząc ich w jednej z kazamat w południowo-zachodnim narożniku fortu, oraz mimo iż obowiązywał rozkaz Komendanta Placu, nakładający obowiązek meldowania się uciekinierów z miasta u komendantów bloków. Teraz jednak w każdym nieznajomym doszukiwano się volksdeutscha lub szpiega. Ta podejrzliwość naraziła na przykrości kilku cichych i spokojnych, uczciwych mieszkańców Sadyby. Nie obeszło się też bez wypadków nadużycia władzy. Niemniej jednak każdy wnikliwie obserwował otoczenie i wszystkich nowo przybyłych.

U pani Boczarowej zamieszkała jedna z uciekinierek, starsza już kobieta, z maleńką dziewczynką. Wiek uwalniał ją całkowicie od podejrzeń, a jednak… Pewnego dnia ktoś zobaczył, że gdy mała coś zbroiła, „stara”, jak ją nazwałem w oburzeniu, zaczęła bić dziewczynkę otwartą dłonią po buzi. Ponieważ taki brutalny sposób karcenia dzieci nie należy do polskich obyczajów, „stara” z miejsca wydała się wszystkim podejrzana. Doniesiono żandarmerii i zabrano „starą” na przesłuchanie. Nie wiem, jak sprawa ta się zakończyła ostatecznie.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: