Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 28

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Kanonada artyleryjska i zgrzyt miotaczy min zerwały mnie ze snu już o piątej rano. Dzień 2 września był słoneczny, ale oglądać go mogłem tylko przez kraty piwnicznego okna i przez przedokienny nasyp ochronny. Ostrzał był tak gęsty i gwałtowny, że opuszczenie schronu groziło niechybną śmiercią.

Tego dnia ojciec już na służbę nie poszedł. Fort ewakuował się, pozostały w nim tylko oddziały szturmowe. Intendentura i administracja przedarły się na Mokotów, by tam pomagać w walce dalej. Po wypadkach dnia wczorajszego, po liczbie i natężeniu ataków było teraz jasne, że nieprzyjaciel postanowił zniszczyć Sadybę, jako bastion oporu leżący w niedużej odległości od przyczółka czerniakowskiego, od Wisły i od lasu, z którego mogłaby jeszcze ewentualnie przyjść pomoc i do którego powstańcy mogliby się ewakuować. Sadyba była więc placówką straconą. Odcięta od Mokotowa, broniąc się z determinacją, oczekiwała wyroku. Gdy milkła artyleria i miotacz min, gdy sztukasy zaprzestawały bombardowania, zaczynały swą grę niemieckie cekaemy, czołgi i moździerze, dochodziła do głosu piechota. Fort, barykada przy moście, linia obronna ulicy Morszyńskiej rzygały raz po raz ogniem w szturmujące zaciekle oddziały nieprzyjaciela.

W ostatnich dniach sierpnia i na początku września do okopów, piwnic i schronów powoli zaczął się wkradać głód, niosąc ze sobą zwątpienie, poczucie grozy i beznadziejności. Ojciec poprzedniego dnia wieczorem przyniósł z fortu kilka płatów końskiego mięsa. Zapowiadała się więc teraz uczta, a byliśmy już nieludzko wygłodniali, bo wczorajsze szturmy i ciągłe naloty doprowadzały wszystkich do takiego napięcia nerwowego, że nikt nie myślał o gotowaniu jakiejkolwiek strawy, dogryzano już tylko suchary. Z samego ranka matka wzięła się do smażenia befsztyków. Niebawem były gotowe, czekaliśmy tylko, jak nasi odeprą szturm, jak skończy się bombardowanie, żebyśmy mogli spokojnie zjeść.

W piwnicy panowała przykra atmosfera. Szept modlitw mieszał się z jękiem rannych, którzy leżeli naokoło, a wszystko zagłuszały raz po raz wybuchy. Za każdą bliższą eksplozją otwierały się dymniki i wypadały z nich chmury sadzy, rozlepiając się na spoconych ciałach. Pomimo iż to była piwnica, jednak upał i zaduch stawały się nie do zniesienia. Na dodatek straszny fetor roznosił się z rany jednego z żołnierzy rannego w brzuch. Świst z rany innego, postrzelonego w płuca, jaki od czasu do czasu, w przerwach między wybuchami dawał się słyszeć, wpływał jeszcze bardziej deprymująco.

Chroniąc się przed jednym z kolejnych nalotów, wpadł do naszej piwnicy żołnierz. Sytuacja tak się ułożyła, że musiał później pozostać tu aż do końca. Jego sylwetka głęboko wyryła mi się w pamięci. Był jakby symbolem 1939 roku. Ubrany w mundur koloru khaki, na głowie miał polski hełm kaszkowany. Za pasem tkwił mu niemiecki zaczepny granat trzonkowy, a w ręku błyszczał mauzer. W świetle wrześniowego słońca stał dłuższy czas u podnóża schodów do piwnicy, czekając na jakąś przerwę w niemieckim naporze ogniowym. Od czasu do czasu na prośbę któregoś z rannych błąkał się po piwnicy, poszukując siostry Marii, która dwoiła się i troiła w niesieniu pomocy[1].

Szturm trwał nieprzerwanie. Sytuacja stawała się groźna. Dopiero teraz uprzytomniłem sobie sens i znaczenie słów ojca nawołującego mnie do modlitwy, które wczoraj wypowiedział. Straszliwa prawda dotarła wreszcie do mojej świadomości, przerażająca, desperacko odpychana. Na samą myśl, że znów możemy się znaleźć w rękach Niemców, ogarnął mnie paniczny strach. W wyobraźni stawały mi egzekucje okresu okupacji, mordy w getcie, rzeź na Woli. Widok uzbrojonego naszego żołnierza w piwnicy przywrócił mi równowagę, uspokoił nieco, choć ustawiczne eksplozje i niemożność wysunięcia głowy na dwór nie zmniejszały poczucia grozy. Zdawałem sobie już sprawę, że przedzierające się do uszu między wybuchami odgłosy bezładnych serii polskich pistoletów maszynowych i karabinów to beznadziejne odparowywanie nieuchronnego ciosu.

Około południa natężenie niemieckiego ognia w doskonale zsynchronizowanej akcji wszystkich rodzajów broni doszło do punktu kulminacyjnego. Później artyleria przeniosła ogień gdzieś dalej, na Mokotów, na Królikarnię i na Chełmską. Nadzieja znów zaświtała w moim sercu. Teraz pewnie doszła do głosu piechota. Odbywa się walka wręcz. Czy nasi zwyciężą?

Po półgodzinie otrzymałem odpowiedź na to pytanie, lecz w jakże przerażający sposób. Rozległ się strzał karabinowy skierowany do wnętrza piwnicy, ze ściany posypał się tynk, a na dworze dał się słyszeć ochrypły wrzask: „Alle raaausss!”

Wszyscy z piwnicznego korytarza rzucili się w głąb, do naszej piwnicy, przewracając, co było po drodze, i wylewając nieczystości. Jakiś dziecinny głos pytał wśród spazmów, czy nas rozstrzelają. Ojciec z determinacją sięgnął po wiszący na ścianie sztucer, żołnierz wydobył zza pasa granat. Zrozumiałem — lepiej zginąć z bronią w ręku jak wolny… Matka podeszła do ojca i łagodnym, ale stanowczym ruchem wyjęła mu sztucer z ręki i rzuciła za stojący pod ścianą kufer. Opaskę zdjął już ojciec sam. Zniknęła ukryta za dekoltem matki. Tymczasem przebierał ktoś żołnierza. Jedna z sąsiadek pospiesznie wkładała zbyt ciasne letnie płaszcze dwóm powstańcom, którzy poprzedniego dnia przyszli wraz z Jurkiem Sienkiewiczem ubrani w kompletne niemieckie mundury. Jednemu z nich, temu niskiemu, pękł cały rękaw płaszcza, spod którego wyłaził mundur feldgrau. Nie było jednak czasu na szukanie i wkładanie innego odzienia, trzeba było wychodzić. Pierwsza wyszła przed dom babka z panią Ireną Symonowiczową, jako znające język niemiecki. Kazano nam stanąć pod ścianą i podnieść ręce do góry. Mężczyzn rewidowano. Kilkunastu żołnierzy niemieckich w stalowych mundurach stało naprzeciw z bronią gotową do strzału skierowaną do nas oraz w drzwi i okienka piwnic. Z boku oficer, wsparty na pięści przeciwpancernej, palił niedbale papierosa. Znaleźliśmy się w rękach niemieckich lotników, jak wynikało z odznak (srebrne mewki na żółtym tle na kołnierzach). Dawało to nikłą iskierkę nadziei, że nas zaraz nie rozwalą. Łapałem się tej myśli jak deski ratunku. Może to dziwne, ale jednocześnie zastanawiałem się, czy śmierć jest bolesna. Przy sprawdzaniu dokumentów mężczyznom kazano stanąć w osobnej grupie. Matka dała się podtrzymywać ojcu, ale jeden z żołnierzy podszedł do niego i krzyknął po polsku: „Ociec, rannych no-sicz!” Zdrętwiałem widząc ojca oddzielonego od nas, sens słów wypowiedzianych przez Niemca nie dotarł bowiem do mnie. Kazano nam iść w kierunku fortu. Obok nas wlókł się o własnych siłach ów chłopiec ranny w płuca, kryjąc ranę w obawie przed rozstrzelaniem za udział w powstaniu. Wkrótce dołączył do nas ojciec z noszami.

Nasz blok przedstawiał okropny widok. Na dachu nie było ani jednej dachówki, wszędzie otwory po pociskach i wyłamane krokwie. Przed klatką schodową numer 3 leżał zwalony komin. Dokoła pełno lejów po bombach i pociskach. Ściana od strony ulicy Powsińskiej była zarysowana od wybuchu bomby. Paliło się w dwóch mieszkaniach. Rozeschłe w sierpniowym słońcu futryny trzeszczały w ogniu. Opuszczony okop pomiędzy ogrodem a fortem czynił przygnębiające wrażenie. Wszystko wokół było jednym wielkim pobojowiskiem. Szkoła została rozwalona bombą do połowy. Kikuty desek sterczały rozpaczliwie ku niebu. Mimo woli pomyślałem o Wiesi Parszniak, córce naszego woźnego ze szkoły, która zamieszkiwała właśnie w tej części budynku. Koło szkoły dostrzegłem Janusza Boczara. Twarz miał tak zmienioną, że ledwie go rozpoznałem — cała głowa była owinięta bandażem, przez który sączyła się krew[2]. Przy szlabanie zamykającym dostęp do fortu stało pełno żołnierzy niemieckich.

Sam fort też przedstawiał okropny widok. W środkowej części zawalone były dwie kazamaty, dalsze dwie płonęły. W zachodnim skrzydle fortu bomba zburzyła frontową ścianę kazamaty, w której nasi mieli magazyn aprowizacyjny zorganizowany przez ojca.

Nagle z daleka doleciał warkot samolotu, który zaczął się zbliżać do fortu. Jeden z Niemców podniósł do góry wiszącą na piersi rakietnicę i wystrzelił w niebo zieloną rakietę. Zaczęto zaganiać tłum do pierwszej z brzegu kazamaty, tej samej, w której przez naszych trzymani byli jeńcy niemieccy, a nad którą w narożniku eksplodowała jedna z bomb. Wśród otępiałego tłumu wyróżniała się wyniosła postać jakiegoś księdza[3] z krzyżem w jednej, a z flagą Czerwonego Krzyża w drugiej ręce. Ksiądz uniósł nieznacznie krzyż i począł nim nas błogosławić, udzielając wszystkim absolucji in articulo mortis. W tym momencie rozległa się seria z broni maszynowej gdzieś tuż, tuż. W coraz większym pośpiechu Niemcy zaganiali tłum do wnętrza kazamaty, pchając w plecy i w co się dało lufami pistoletów i karabinów. Szczególną zawziętością odznaczał się ów lotnik z rakietnicą na piersi, który lufą swego schmeissera coraz brutalniej ugniatał falujący tłum. Gdy znaleźliśmy się w jego zasięgu, schwycił torebkę matki i począł obmacywać (w torebce były dwa złote zegarki). Babka zaczęła mu tłumaczyć po niemiecku, że tam nic nie ma. Nagle tłum porwał matkę ze sobą. Wyrwała przy tym żołdakowi torebkę z ręki. W tym momencie na zewnątrz znów zaterkotała seria z pistoletu maszynowego. Kazamatę zaczęto pospiesznie zamykać, upychając dalej tłum. Nagle w korytarzyku obiegającym cały fort i łączącym poszczególne kazamaty dał się słyszeć potężny huk, uderzyła w nas fala sprężonego powietrza i po kazamacie zaczął się rozchodzić charakterystyczny smród spalonego trotylu. Niemcy wrzucili pierwszy granat do korytarza przez dymnik. Koło wejścia zobaczyłem bezpośredniego przełożonego ojca, kwatermistrza „Węża”, pana Tadeusza Matuszewskiego. On również nas spostrzegł, bo uniósł dwa palce do kapelusza i patrząc na ojca w milczeniu, jakby na pożegnanie, zasalutował. Zdawaliśmy sobie sprawę, że oglądamy się po raz ostatni, nie sądziliśmy bowiem, że ktokolwiek z nas ocaleje. Jak się okazało, myśmy mieli szczęście, kwatermistrz V Rejonu, sierżant „Wąż”, zginął zamordowany w Dachau. Po wybuchu pierwszego granatu czekaliśmy na następne. Trzymając się za ręce, żeby w tej ostatniej chwili być razem, czekaliśmy na śmierć. Nie wyobrażałem sobie, że w rzeczywistości tak może ona wyglądać. Pocieszałem się, że może później ktoś powie, iż na forcie na Sadybie podobno Niemcy rozstrzelali i wymordowali granatami kilkaset osób, tak jak słyszeliśmy o Wawrze, o Woli. Wiadomość ta dojdzie do Antka, który na pewno przetrwa i Niemcom za nas zapłaci.

Tymczasem przy bramie kazamaty powstał jakiś ruch. Słychać było rozkazy niemieckie wydawane podniesionym głosem. Po chwili bramę otworzono i kazano nam wychodzić. W pośpiechu, żeby uniknąć bicia i popędzania, wszyscy zaczęli opuszczać kazamatę. Przed fortem stała gromada ludzi, a następne płynęły przez przejście koło szlabanu. Na nasypie powstałym wokół leja po wybuchu bomby stały jakieś dwie wiejskie kobiety w towarzystwie Niemców i wskazywały im różnych mężczyzn, których Niemcy następnie dość szczegółowo rewidowali. Wskazałem tę scenę ojcu. Okazało się, że te baby to volksdeutschki z niemieckiej kolonii gdzieś na Czerniakowie. Ponieważ ojciec przebywał w tamtym rejonie, zdecydowaliśmy, że na wszelki wypadek powinien się ukryć w tłumie. Kiedy odprowadzałem wzrokiem ojca wycofującego się głębiej w tłum, krew zmroziła mi się w żyłach — we wschodnim narożniku fortu stało pod ścianą kilku młodych mężczyzn z rękami wzniesionymi do góry. Niektórzy mieli na rękawach biało-czerwone opaski. Gromada Niemców, zwracając ku nim broń, szykowała się do strzału. Po chwili zaterkotało kilka krótkich serii, a młodzi ludzie popadali na ścianę tak jak by ich ktoś gwałtownie pchał, a następnie bezwładnie poosuwali się na ziemię. Stałem skamieniały. Mimo że wiedziałem wszystko o egzekucjach publicznych, oglądany teraz mord nie chciał dotrzeć do mojej świadomości. Przecież rozstrzelano tutaj żołnierzy! Jak nas wymordują?

Na szczycie fortu, na obu jego skrzydłach i na środku, wystawały z trawy ręczne karabiny maszynowe, które z dołu wyglądały na swoich nóżkach jak literki A. Przy karabinach leżeli żołnierze. Niektórzy kręcili się tu i ówdzie, fotografując zniszczenia i zebrane tłumy. Zrozumiałem wówczas, dlaczego nas nie zabito w kazamacie. Niemożliwe byłoby przecież wymordowanie w niej tysięcy ludzi.

Na szczycie fortu pojawiła się tęga postać jakiegoś oficera w okularach o szkłach bez obwódek, który powiedział po niemiecku mniej więcej coś w tym sensie, że ręczy słowem niemieckiego generała, iż nikomu się krzywda nie stanie, że wszyscy pójdziemy do obozu w Pruszkowie, skąd zdolni do pracy zostaną skierowani do zakładów i fabryk, gdzie będą pracowali dla dobra Rzeszy Niemieckiej. Gdy słowa generała zostały przełożone przez tłumacza, rozległy się nieliczne oklaski. Zabrzmiały jak szyderstwo w tej sytuacji i na tle tego krajobrazu zniszczeń.

Powoli wśród tłumu na dziedzińcu fortowym zaczęło się odczuwać odprężenie. Powszechna obawa przed rozstrzelaniem minęła. Kiedy nad fortem ukazał się powtórnie rozpoznawczy storch, który zaczął krążyć, robiąc zdjęcia, nikt nie zwracał na samolot uwagi. Rozejrzałem się wokół. Dziedziniec fortowy wypełniał się coraz to nowymi grupami ludzi. Zajeżdżały też samochody po rannych, którzy leżeli na noszach w oczekiwaniu na transport. Płonące mieszkania w naszym bloku dogasały, natomiast dom Rusinowiczów na rogu Okrężnej i Powsińskiej płonął, podobnie jak szereg domów na Okrężnej i Morszyńskiej. Wszędzie było pełno uzbrojonych Niemców. Za fosą, na bunkrze Pałki, dostrzegłem karabiny maszynowe skierowane w naszą stronę. Akurat przechodzili tamtędy niemieccy sanitariusze, dźwigając na noszach jakiegoś swojego żołnierza. Od strony Fortu Legionów słychać było kanonadę broni maszynowej. Niebawem przeleciał nad nami klucz sztukasów w tamtym kierunku. Pod kadłubami zwieszały się im olbrzymie cygara piećsetkilowych bomb. Wiele niewypałów tego rodzaju leżało na forcie. Teraz widać było wyraźnie, jak nad Portem Legionów samoloty przechodziły nagle do lotu nurkowego, od kadłuba odrywały im się bomby, a następnie wytryskał w górę słup ognia i ziemi, i dymu, a po sekundzie grunt drżał pod nogami i słychać było potężny huk eksplozji. Samoloty następnie przechodziły do lotu koszącego i wtedy słychać było tylko grzechot karabinów maszynowych i działek pokładowych. Po kilku okrążeniach, z których każde oznaczało nowy atak, sztukasy zawracały w kierunku Okęcia — po nowy ładunek bomb i amunicji. Mimo grozy tej rzezi, bo przecież inaczej nie można nazwać bezkarnego bombardowania oddziałów powstańczych, nie posiadających żadnej broni przeciwlotniczej, serce moje biło żywiej z podniecenia. Wybuchy bomb nad Fortem Legionów i Mokotowem, ustawiczny grzechot broni maszynowej i zgrzyt miotaczy min świadczyły dobitnie, że jeszcze nie wszystko się skończyło, że powstanie trwa. Miasto płonęło, dym zasnuwał horyzont, swąd spalenizny z płonącej Sadyby i fortu drażnił nozdrza, ale Warszawa jeszcze walczyła, walka i wojna były w pełnym toku.


[1] Maria Wolska.

[2] Gdy Janusz konwojował na fort volksdeutscha, w jezdnię ulicy Goraszewskiej uderzył pocisk. Volksdeutsch zginął na miejscu, a Janusz został ranny: odłamek przeciął mu ucho i utkwił w karku obok kręgów. Operował go potem w Tworkach doktor Stefan Łukasik (obecnie profesor Akademii Medycznej) „na żywca”, bez narkozy, z braku środków znieczulających.

[3] Był to ksiądz Adam Wyrębowski.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: