Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 30

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

TUŁACZKA

Szliśmy powoli, zmęczeni i wyczerpani grozą przeżyć, pilnując się wzajem, żeby się nie pogubić w tłoku i ciemności. Niosłem walizeczkę, worek z mięsem i siekierę. Było mi ciężko. Za radą ojca rzuciłem koło szkoły pod kasztan siekierę. Ulżyło mi trochę. W blasku dogasającego pożaru domu Rusinowiczów dostrzegłem wybitą na toporzysku wagę siekiery: 900 g, niosłem więc już o jeden kilogram mniej. Obok szkoły pochód skręcił Morszyńską w lewo. Gdy przechodziliśmy koło willi, gdzie mieszkał Marek Wachowski, z ogrodu wychodzili akurat żandarmi, niosąc jakieś zrabowane rzeczy. Popatrzyłem w kierunku willi Łopattów i pomyślałem z trwogą o jej mieszkańcach. Nie wiedziałem, że szczęśliwie ocaleli. Wszystkich bowiem mieszkańców ulicy Podhalańskiej od alei Sobieskiego aż do willi obok Łopattów wymordowali własowcy, nie oszczędzając nawet niemowląt.

Wlekliśmy się noga za nogą. U zbiegu Morszyńskiej, Truskawieckiej i Chochołowskiej, obok domu, w którym za okupacji „straszyło”, mijaliśmy opuszczoną powstańczą barykadę i na wpół zasypane czy rozjeżdżone czołgami rowy łącznikowe. Oświetlał je ogień pożaru willi majora Pomirskiego i pułkownika Kamińskiego. Wąż wygnańców rozciągał się. Na Truskawieckiej konwojenci zatrzymali kolumnę dla podciągnięcia szyku. Przysiedliśmy na tobołkach. Byliśmy na wprost naszych działek, na których czerniły się badyle kartoflane i sterczały tyczki krzaków pomidorowych. Do ojca podszedł właśnie Wawrzek Walter. Zaczął coś mówić, ale słowa do mnie nie docierały zagłuszone dochodzącymi od Mokotowa detonacjami. Gdy uciszyło się na chwilę, usłyszałem wypowiedziane półgłosem słowa Wawrzka: „Ja próbuję. Korzystam z okazji. Idę do Królikarni. Cześć!” „Powodzenia — wyszeptał ojciec — sercem jestem z wami… Nie mogę ich zostawić”, dodał smutno, wskazując głową na naszą gromadkę. Uścisnęli sobie ręce. Wawrzek spojrzał w kierunku wartowników i zsunął się w bruzdy kartofliska. Oddalający się szelest badyli znaczył jego szlak. Zaimponował mi. Cieszyłem się, że udało mu się uciec. Wierzyłem, że dotrze do naszych. Nie wiedziałem, że widzieliśmy go po raz ostatni. Poległ 24 września w Królikarni.

Po kilku minutach kolumnę naszą poderwano. Poszliśmy dalej aleją Sobieskiego w kierunku miasta. Cała wojna i okupacja stanęła mi przed oczami. Przypomniałem sobie jadącą we wrześniu 1939 roku polską artylerię przeciwlotniczą, moje piesze wędrówki z miasta w pierwszych dniach października oraz jak na tydzień przed powstaniem tu właśnie Niemcy zastrzelili rowerzystę. Gdy doszliśmy do Bonifacego, skierowano kolumnę w lewo, na Służewiec. Spoza drzew alei Sobieskiego na niebie ukazywał się księżyc i oświetlał drogę przed nami, znaczoną kikutami kominów spalonych chałup Służewa. Stegny przypominały mi ryciny z albumu o wojnach napoleońskich, znajdującego się w bibliotece ojca.

Byliśmy coraz bardziej zmęczeni. Dziadek na każdym krótkim postoju siadał na ziemi i przysypiał, a Janek, który raz wlókł się na swoich platfusowatych nóżkach, raz był niesiony, gdy został postawiony na ziemi i wyrwany tym ze snu, popłakiwał żałośnie i prosił: „Mamusiu, do piwnicy! Do piwnicy!”

Droga wiodła pod górę. Weszliśmy w ocieniony drzewami wąwóz. Z prawej strony widać było jakby cudem ocalały mur jakiegoś domu. Kolumna przerzedzała się, nie wszyscy bowiem mogli nadążyć, dobytek niesiony na plecach ciążył. Minęliśmy klasztor Dominikanów i szliśmy w kierunku alei Wilanowskiej, z której skierowano nas do Puławskiej. Już dniało. Z prawej strony, zza czerwonego muru, widoczne były sylwetki kominów grójeckiej „ciuchci”. Od strony Mokotowa, od Woronicza i Królikami, dochodziły odgłosy strzelaniny.

Na Puławskiej kordon żołnierzy się zagęścił. Z bronią gotową do strzału ponaglali do przechodzenia przez jezdnię. Kanonada narastała. Konwojenci zdradzali zdenerwowanie. A może nasi uderzą, może nas odbiją? Przecież Mokotów i Śródmieście walczą.

Po przekroczeniu Puławskiej szliśmy polną drogą wśród ogródków działkowych. Gdzieniegdzie stały rzędy dojrzałych pomidorów. Eskortujący żołnierze byli już spokojniejsi. Niektórzy z nich podchodzili do krzaków i zrywali czerwone pomidory. Nie oponowali, gdy również niektórzy z wygnańców chcieli zaspokoić głód i pragnienie owocami. Ja także ruszyłem do krzaka. Już sięgałem po czerwoniutki okazały pomidor, gdy osadził mnie troskliwie gniewny głos matki: „Maciek, nie ruszaj! Zostaw!” „Dlaczego?!” „Chcesz dostać czerwonki? Musimy nadążać, być razem! Nie można zostawać w tyle!” Z żalem odszedłem od krzaka.

Gdy przekroczyliśmy ulicę Żwirki i Wigury, zarządzono postój. Akurat wstało słońce. Popatrzyłem w kierunku Sadyby. Tarczę słoneczną przesłaniały bijące w niebo dymy. Do tego czasu z naszego bloku pozostał pewno tylko szkielet murów. Legliśmy zmęczeni w rowie obok jezdni. Milczeliśmy, tylko Janek skomlał: „Mamusiu, do piwnicy…”

Po kilkunastu minutach kazano nam ruszać dalej. Dokąd nas tak będą gnali? Na lotnisko? Do Pruszkowa czy na dworzec?

Niebawem polami dotarliśmy do ulicy Grójeckiej. Tutaj kolumnę skierowano ku miastu. Dowlekliśmy się do czerwonego muru Zieleniaka. Z prawej strony pod murem leżał trup jakiegoś czarno ubranego mężczyzny. Z zabudowań Grójeckiej po lewej (zachodniej) stronie rozsnuwały się rzadkie dymy dogasających pożarów, a równocześnie nozdrza drażnił jakiś mdły swąd. Przed bramą Zieleniaka, w poprzek jezdni, stało kilku żandarmów z blachami na piersiach, z pistoletami maszynowymi skierowanymi do strzału, zaganiając naszą kolumnę na teren targowiska. Wśród zebranego tłumu zaczęła powstawać panika. Tragiczna sława Zieleniaka z pierwszych dni powstania dotarła przecież na Sadybę — znajdował się tam obóz przejściowy ludności cywilnej, gdzie własowcy dokonali wielu gwałtów i mordów. Zarówno wśród powstańców, jak i wśród cywilnych wysiedleńców z Sadyby byli tacy, którzy już raz otarli się o Zieleniak. Czy nas tu rozstrzelają? My byliśmy tak zmęczeni i osowiali, że zaczynało się już to nam stawać obojętne. Jedyny instynkt, który nam pozostał, to wewnętrzny nakaz i pragnienie: trzymać się razem.

Po dłuższej chwili, gdy dołączyły dalsze grupy wygnańców, konwojenci poderwali nas znów z ziemi i kazali iść dalej. Przekroczyliśmy ulicę Grójecką, kierując się na zachód. Szliśmy, a właściwie wlekliśmy się ostatkiem sił wśród wypalonych willi Ochoty. Niektóre jeszcze dymiły. Rozglądałem się bezmyślnie po okolicy. Willa na rogu jakiejś ulicy, jednopiętrowa, z długim balkonem okolonym siatką, pozornie nie zniszczona, dymiła otworami okien. W pewnej chwili spostrzegłem wychodzących z ogródka dwóch niemieckich żołnierzy. Byli w pełnym rynsztunku, w hełmach, z pasami grenadierskimi na plecach. Szli blisko siebie. Jeden z nich na ramionach zamiast plecaka dźwigał stalowy baniak. Drugi trzymał w ręku jakiś dziwny karabin. Zatrzymali się na moment i ten z karabinem skierował ku oknu willi lufę, z której buchnął gejzer ognia. Więc tak wygląda miotacz ognia? To straszne. Takim miotaczem spalili tego biednego sierżanta, którego pogrzebaliśmy na cmentarzu powstańczym obok naszego bloku? W głowie miałem chaos.

Powoli zbliżaliśmy się do jakiejś bardziej otwartej przestrzeni. Z daleka widać było dwa cylindry zbiorników gazowych. A więc to Wola, Bema. Jesteśmy już przy Dworcu Zachodnim. Szliśmy przez ogródki działkowe.

Z lewej strony stały jakieś baraki. Instynktownie zbiliśmy się znów w gromadkę. Janek i dziadek ledwie trzymali się na nogach. Dziadek tulił do siebie ulubionego ratlerka babki, którego czerwona kokardka wyglądała groteskowo na tle zszarzałej twarzy dziadka. Skierowano nas na peron. Tu do dziadka podszedł oficer niemiecki i zażądał pieska. Dziadek wdał się w dyskusję, lecz ojciec gwałtownie ją przeciął. Starowina ucałował pieska, dał go oficerowi i nie patrząc za siebie, powlókł się dalej z nami. Zdenerwowany ojciec robił dziadkowi wymówki: „Nie trzeba się było sprzeczać. Dla nich nie ma nic świętego. Uderzyłby ojca kolbą albo zabił. To są bandyci.”

Podjechał pociąg elektryczny. Otworzyły się automatyczne drzwi i poczęto nas zaganiać do wagonów. Już wiedzieliśmy, gdzie nas zawiozą. Ponieważ doszły nas słuchy, że w Pruszkowie rozdzielają rodziny, wywożą do różnych obozów, rozstrzeliwują, więc, stłoczeni w przedziale, ustalaliśmy najważniejsze sprawy. Jeśli nas rozdzielą, a ocalejemy, będziemy się szukać. Gdy wrócimy do Warszawy, to na murach przepompowni szamba naszego domu lub resztkach murów bloku ten, kto pierwszy się tam znajdzie, zostawi wiadomość dla pozostałych. Ojciec dyskretnie rozdzielił pieniądze. Matka wzięła górala, drugiego babcia Zosia, trzeciego babcia Karolcia, czwartego ojciec zatrzymał dla siebie. Złote zegarki zostały przy matce. Czy te pieniądze i zegarki przydadzą się jeszcze na coś?

Pociąg dwa razy przystawał. Słychać było strzały. Czy ktoś próbował wyskoczyć? Czy mu się udało?

 

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: