Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 31

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Po kilkudziesięciu minutach wjechaliśmy za czerwony ceglany mur. Kazano nam wysiadać przy jakiejś rampie. Konwojenci utworzyli szpaler. W jego głębi, przy jakiejś bramie ze sztachet, kotłowało się, rozlegały się rozpaczliwe lamenty i wrzaski. Zrozumiałem, że tam się odbywa tzw. selekcja. Zbiliśmy się w gromadkę.

Tłum, który się kotłował przed bramą, gdzie królował z kolbą karabinu tłusty żandarm, przypomniał mi obrazek, jaki oglądałem przed rzeźnią w Nowym Dworze, z cielętami gnanymi na rzeź między biało pomalowanymi barierami. Bardzo to przeżywałem, żal mi było bowiem biednych cielaków, bezradnych, na niezdarnie szeroko rozstawionych nogach, w ogrodzeniu, z którego nie miały już wyjścia. Nie przypuszczałem wówczas, że będę kiedyś w takiej samej sytuacji.

Gdy podeszliśmy do żandarma sprawdzającego dokumenty, popatrzył na nas i szybko skierował nas na prawą stronę, zatrzymując ojca. Nie było czasu na pocałunki, na uścisk ręki. Łzy jeszcze w pociągu cisnęły mi się do oczu, gdy mówiliśmy o ewentualnym rozdzieleniu, ale całą siłą je opanowywałem. Matka łagodnie, lecz stanowczo mi zapowiedziała: „Maćku, cokolwiek by się stało, zachowaj godność, nie płacz! Jeszcze tam, w Warszawie, jest Antek.”

Aby uniknąć żandarmskiej kolby, przebiegliśmy szybko bramę. Jedyna droga wiodła do olbrzymiej hali, w której znajdowały się trzy perony, oddzielone pasmami szyn. Na peronach i na torach siedzieli lub leżeli ludzie. Filary, na których wspierał się dach hali, oblepione były rodzinami, które nie chcąc się zgubić, przy tych punktach rozpoznawczych urządziły sobie koczowiska na tobołkach z resztkami dobytku. Wytworne futra mieszały się z łachmanami. Gdzieniegdzie jaśniała biel bandaży. Bieli niektórych bandaży można się było tylko domyślać, gdyż zabrudzone były krwią, błotem lub smarami.

W hali panował straszny fetor kału i moczu. Przycupnęliśmy koło filaru, który właśnie opuściła jakaś rodzina. Matka zrobiła Jankowi posłanie. Dzieciak chwiał się na nogach ze zmęczenia. Położony, natychmiast zasnął. Dziadek siedząc na walizeczce, wyciągnął z mojego worka resztę koniny. Mimo że surowa, zzieleniała, rwał ją palcami na kawałki, wkładając łapczywie do ust. Perswazje matki, że to pewna choroba, nie odnosiły skutku. Dziadek jadł. Gdy mama się odwróciła, i ja sięgnąłem po mięso.

Mimo że wszyscy byli zmordowani i przygnębieni, w hali panował ruch. Co chwila pojawiał się ktoś nowy. Dużo ludzi snuło się tu i tam, zaglądało w twarze, szukając bliskich i znajomych. Padały pytania: skąd? z jakiej dzielnicy? Wśród tego kłębowiska ludzkiego dostrzegałem sąsiadów i znajomych bliższych i dalszych. Każdy zgnębiony, osowiały. Moja nauczycielka i przyjaciółka rodziców, Genia Sipayłło, woziła z miejsca na miejsce córeczkę Basię w spacerowym wózeczku. Męża jej, inżyniera Witolda Sipayłło, zabrano podczas selekcji do hali numer 2. Odnalazła się również pani Irena Symonowiczowa z małym Tadzikiem.

Tego samego dnia zaczęto dowozić transporty ze Starego Miasta. Ci ludzie byli w jeszcze gorszym stanie niż my.

Zbliżała się noc. Chcieliśmy spać. Matka kategorycznie kazała mi zamieść beton wokół legowiska, stwierdzając: „Przecież tu się aż roi od wszy!” Po chwili poukładaliśmy się na tobołkach. Matka powiedziała, że będzie czuwać, a później obudzi mnie. Zasnąłem kamiennym snem. Matka mnie nie obudziła — czuwała sama.

Rano, mimo zakazów matki, żeby się nie oddalać, wyszedłem na zewnątrz. Byłem głodny jak lew. Nie mieliśmy co jeść. Właśnie dostrzegłem, jak koło jakiejś rampy tłoczy się tłum. Poszedłem w tamtym kierunku. Rozdawano zupę z kuchni RGO. Koło ściany hali leżała pusta puszka po baraninie. Chwyciłem ją i pobiegłem do pompy. Nabrałem piasku i stanąłem w ogonku do kranu. Gdy przyszła moja kolej, umyłem starannie puszkę, odłamując wieko. Błyszczała jak lustro. Tak wyposażony pobiegłem do ogonka po zupę. Tłum przed rampą stał nieruchomo. Zupy już nie było. Wszyscy czekali na drugi kocioł, czekałem i ja. Po półgodzinie przyniesiono dymiący kocioł. Stanąłem w kolejce, ale ktoś silniejszy stale mnie z niej wypychał. Nurkując wśród tłumu, dotarłem jednak do kotła. Podałem puszkę mężczyźnie rozlewającemu zupę, ale nie wróciła do moich rąk. Gdy już po nią sięgałem, wyrwał mi ją jakiś mężczyzna. „Ty sobie, chłopcze, jeszcze poczekasz”, skwitował moje oburzone spojrzenie. Nic nie mówiąc wróciłem do naszego legowiska. . Matka miała większe szczęście. Gdy była w ubikacji, jedna ze znajomych z widzenia kobiet z Sadyby dała jej kilka razy zaciągnąć się papierosem, a nadto odsypała woreczek mąki. Był to cenny skarb.

Na placu obok hali wygnańcy pobudowali prymitywne paleniska, na których grzali wodę, a ci, co mieli, gotowali strawę. Postanowiliśmy upiec placki na ogniu. Zdobyłem drugą puszkę po konserwach i wymieszałem w niej mąkę z wodą. Gdy ciasto było gotowe, podszedłem nieśmiało do paleniska, przy którym jakiś starszy człowiek o kulach zrobionych z gałęzi grzał wodę w garnku stojącym na długiej płaskiej szufli do zbierania śmieci. Przyjął mnie do swego koczowiska i pozwolił upiec placki na szufli.

Placki nie zaspokoiły głodu, tym bardziej że część z nich matka zostawiła na później. Najbiedniejszy był Janek. „Mamo, kiedy wrócimy do piwnicy? Mamo, chleba!”, pokrzykiwał przez łzy. Matka była u kresu wytrzymałości. Po kilku daremnych naleganiach dziecka powiedziała jednak łagodnie: „Janku, nie mam, nic nie mogę poradzić, zmów lepiej pacierz.” Janek klęknął na betonie i przeżegnał się po chłopsku, szeroko. Nagle z boku usłyszałem znany mi skądś głos: „Pani Janino!” Do naszego koczowiska szedł pan Szczerkowski, trzymając w dłoniach bochenek białego chleba. Wręczył go mamie. Prócz chleba wcisnął jej jeszcze dyskretnie górala.

Na dworze siąpił deszcz. Do naszego koczowiska coraz to dochodziły wieści, że szykuje się transport. Dokąd? Nie wiadomo. Ktoś powiedział, że transport odbędzie się w odkrytych wagonach. Odsunęliśmy się w kąt hali. Jeszcze poczekamy. Mamy chleb, placki, jeszcze jeden dzień poczekamy. Może dowiemy się, co z ojcem? Ktoś przekonywał, że daremne czekanie, nie ma żadnej nadziei, postanowiliśmy jednak zaczekać.

Po dwóch dniach zdecydowaliśmy się wreszcie na transport. Albo zdechniemy tu z głodu i wszy nas zjedzą, albo może gdzie indziej będzie lepiej. Gdy nawoływano do zbiórki, ruszyliśmy gromadką. Zaprowadzono nas do pociągu. Czekał już sznur wagonów bydlęcych, do których trzeba się było gramolić na wysokość piersi dorosłego mężczyzny. Tutaj królowali niemieccy Bahnschutze. Upychali nas po sześćdziesiąt osób w jednym wagonie. Splątani kończynami z powodu tłoku, czekaliśmy aż pociąg ruszy.

W wagonie panował zaduch. Co chwila ktoś wychodził na zewnątrz za swoją potrzebą, którą załatwiał niemal na oczach wszystkich. Dziadek nie mógł wyjść, bo nie miał siły. Zresztą, musiałby bez przerwy tkwić koło wagonu — surowa śmierdząca konina zrobiła swoje. Dziadek robił więc pod siebie.

Społeczność wagonową stanowili bardzo różni ludzie. W większości starcy, kobiety i ranni. Jedyny młodszy mężczyzna z chłopcem chyba dziesięcioletnim siedział niedaleko nas i opowiadał o swoich przeżyciach. Mówił, że żona zginęła i został sam z synem. Chłopiec zachowywał się jakoś bardzo obojętnie, chociaż ojciec obejmował go czule ramieniem. Nie odzywał się też ani słowem. W pewnej chwili jednak zwrócił się do mężczyzny: „Proszę pana, ja muszę siusiu.” Wszyscy spojrzeli to na chłopca, to na mężczyznę, a potem na siebie w wymownym milczeniu. Wiadomo, dzięki osamotnionemu chłopcu ominął mężczyznę transport do obozu zagłady lub w najlepszym razie na roboty.

Pociąg ruszył dopiero wieczorem. Siedziałem u nóg babci, na wprost drzwi, których łaskawy Bahnschutz nie zamknął całkowicie. Pociąg turkotał monotonnie, wioząc nas w nieznane. Musiałem wyglądać bardzo rozpaczliwie, bo babcia chcąc mnie rozerwać, opowiadała mi o swoich wycieczkach do Zakopanego, o Giewoncie…

Nad ranem obudziłem się, gdy pociąg stawał. Byliśmy w szczerym polu. Z daleka dochodziły odgłosy kanonady, która po jakimś czasie ucichła. Bahnschutze zapowiedzieli dłuższy postój. Pozwolili wysiąść. Pierwszy wysiadł mężczyzna-opiekun dziesięcioletniego chłopca. Przyniósł niebawem wieść — może plotkę — że podobno nasi gdzieś niedaleko zaatakowali Niemców i stąd ten postój, i stąd ta strzelanina. Może chcieli nas odbić, pomyślałem, a może

został przerwany front? Może niedługo będzie już koniec?

Zaczęliśmy powoli wysiadać. Nie opodal znajdował się dołek z wodą, glinianka. Ruszyłem tam, aby się umyć i odświeżyć. Ścieżka do glinianki była wydeptana przez bydło. Mimo brudnej wody zanurzyłem się cały. Niebawem z pobliskiego majątku nadjechały folwarczne wozy, przywożąc mleko, świeży chleb i owoce. Znajdowaliśmy się koło wsi Jeleń. Bahnschutze na szczęście nie bronili tej pomocy. Większość z nich stanowili ludzie starzy, którzy gdzieś w Niemczech mieli pewnie też swoje rodziny.

Nagle jak spod ziemi zjawiła się ciotka Stenia Ruszczykowska. Ubrana w szary kożuszek, na lewym ramieniu miała opaskę Czerwonego Krzyża. Pytaniom z obu stron nie było końca. Ciotkę zabrano ze Starego Miasta. Ocalała cudem. Ostatnio była sanitariuszką w szpitalu powstańczym w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości przy Długiej 7, w szpitalu, w którym Niemcy masowo mordowali rannych i personel. Uratowała się ze współtowarzyszką powstańczej doli, sanitariuszką „Paulinką” (Marią Przetakiewicz). Matka ciotki pozostała na Powiślu. Czy żyje, nie wiadomo.

Wieczorem dano wystrzałem sygnał, że trzeba wsiadać do pociągu. Tłum rzucił się do wagonów. Biegnąc, matka upadła. Przeraziłem się. Co będzie, jeżeli coś się jej stanie w tej sytuacji?

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: