Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Gdy wagony zostały załadowane, zasunięto drzwi, pozostawiając wąskie szpary. Pociąg ruszył. Turkot kół działał usypiająco, więc po chwili zasnąłem. Zbudziła mnie cisza. Pociąg znów stał. Po chwili otworzono drzwi i ka-zano nam wysiadać. Wzdłuż wagonów formowała się w mroku bezładna kolumna. Gdzie jesteśmy, dokąd nas prowadzą, nikt nie wiedział. Doszliśmy do przejazdu, przekroczyliśmy tory i wkrótce znaleźliśmy się za jakimś ogrodzeniem. Po chwili otworzono przed nami bramę jakiegoś budynku o oświetlonym wnętrzu. W środku stało kilku strażaków ze Straży Ogniowej. Gdy oczy przyzwyczaiły się do światła, zorientowaliśmy się, że jesteśmy w Magazynie zbożowym. Wnętrze było na wpół wypełnione pryzmami zboża. Powiedziano nam, że tu będziemy spać. Położyliśmy się na zbożu w gromadzie. Półprzytomny ze zmęczenia, ułożyłem się wygodnie i znów zasnąłem.
Rano powiadomiono nas, że jesteśmy wolni, że trzeba iść do RGO do Opoczna, w którym się znajdujemy, i odebrać zaświadczenia. Każdy może się udać, gdzie chce. Nie wolno tylko wracać do Warszawy.
Ruszyliśmy wszyscy na rynek. Cały kilkutysięczny transport ludzi rozłożył się tu koczowiskiem. Mieszkańcy Opoczna jak umieli, pomagali, rozdawali żywność. Pompa na rynku była oblężona. Matka, dzięki uprzejmości opoczyńskiej fryzjerki, mogła się po raz pierwszy od kilku dni umyć, co w sytuacji kobiety ciężarnej było naprawdę ważne.
Trzeba się było teraz udać po dokument do RGO, która mieściła się koło siedziby Gestapo. Po krótkiej naradzie mama ustaliła, że pójdą obydwie z babcią Karolcią. Niebawem wróciły przynosząc dokumenty drukowane na powielaczu. Zachował mi się taki jeden.
Polnisches Hilfskomitee
Opoczno Kr. Tomaszów Maz.
Opoczno, den 7.IX.1944 Bescheinigung
Ich bescheinige hiermit, dass der/die Adamska Leokadia geb. 1884 mit der Transport um 6.9.1944 durch den Pol. Stab General Sendel Fluchtlings Aktion Pruszków, nach Opoczno zugeteilt worden ist. — Gesamte weist sich dem Ausweis 326242 mit Piekarska Janina 1905 Nr 336024 Maciej 1932 Jan 1940
Der Vorsitzende: J. A. Szadówna
Podpis niebieskim ołówkiem, a u dołu pieczęć w czerwonym tuszu: „Polnisches Hilfskomitee Tomaszów Maz., Delegatur — Delegatura Opoczno.”
Na rynku znów spotkaliśmy państwa Szczerkowskich, panią Rossowską i Rzepecką. Każdy informował jeden drugiego o swych zamiarach, żeby w razie czego dać znać znajomym i bliskim. Państwo Szczerkowscy i pani Rzepecka z dziećmi zdecydowali się zostać w okolicy. Co my zrobimy, jeszcze nie wiedzieliśmy.Było nas przecież sześcioro i poza mną wszyscy niesprawni fizycznie: matka — w ostatnich miesiącach ciąży, dziadek i obydwie babcie — starzy, Janek — czteroletni platfus z odmrożonymi rączkami i brzuszkiem.
Ciotka Stenia, z którą spotkaliśmy się znów na rynku w Opocznie, proponowała Skierniewice. Pragnęła się tam udać, miała bowiem nadzieję, że spotka swoją matkę, jeżeli żyje. W Skierniewicach mieszkali nasi wspólni krewni, Ohdowie, wysiedleni w 1939 roku z Poznania. Mama jednak uważała, że nie możemy tam jechać, bo jest nas za dużo na lokowanie się u podobnych nam wysiedleńców. Chciała udać się do jakiegoś większego miasta, ale nie wiedziała gdzie. Towarzyszka ciotki, „Paulinka”, pragnęła dotrzeć do Myszkowa. Pożegnaliśmy ją i zabrawszy manatki przy pomocy ciotki, ruszyliśmy na dworzec. Zobaczymy, co będzie dalej.
Na dworcu tłok i ruch — dużo wysiedleńców, wojska. Nie jeździłem nigdy za okupacji koleją, toteż z ciekawością obserwowałem wszystko. Na dworcu mieściły się, prócz kas, dwie różne placówki — posterunek żandarmerii i punkt RGO. Istniała nawet prowizoryczna kuchnia, w której mogliśmy zjeść gorący posiłek. Ale dokąd pojedziemy? Mama zdecydowała, że do Częstochowy. Nadeszła noc. Pokładliśmy się w poczekalni na tobołkach i dyżurowaliśmy na przemian z mamą, babcią Karolcią i ciotką, żeby nas kto nie okradł. Incydent w Pruszkowie z puszką zupy przekonał mnie, że nawet w tak tragicznych chwilach, jakie wszyscy przeżywamy, trafiają się podli Polacy.
Rano, posiliwszy się kawą w punkcie RGO, czekaliśmy jeszcze z godzinę na pociąg. Niebawem rozsiedliśmy się w staroświeckim „szufladkowym” wagonie, ponieważ był prawie pusty. Wówczas już obowiązywało bowiem podróżnych pozwolenie na przejazd pociągiem. Nasz dokument, wydany przez RGO w Opocznie, miał właśnie taką wartość.
W Koluszkach trzeba było wysiąść i czekać na dalsze połączenie. Roztasowaliśmy się w poczekalni. Dworzec był to drewniany barak pomalowany na seledynowy kolor. Z lewej strony od wejścia na peron znajdował się posterunek żandarmerii, a po przeciwnej stronie — kasy i nieco w głębi punkt RGO. W poczekalni było dużo wysiedleńców i wojska. Tu i ówdzie kręcili się żandarmi, sprawdzając żołnierzom przepustki i legitymując niektórych cywilów. Ciotka była w „niebezpiecznym” wieku, a do tego przystojna. Obawialiśmy się wszyscy, żeby Niemcy nie chcieli jej aresztować, zwłaszcza że, jak nas poinformowali miejscowi, o ósmej rano przyjeżdżali żandarmi z Opoczna i wyłapywali ludzi do kopania okopów. Ponieważ pociąg do Skierniewic miał nadejść dopiero za kilka godzin, ciotka zdecydowała się zniknąć z dworca i iść piechotą. Pożegnaliśmy ją, życząc sobie wzajem szczęścia.
Koło południa nadjechał nasz pociąg. Według zapewnień zawiadowcy miał stać kilkanaście minut. Gdy zajechał, z posterunku wyszli natychmiast żandarmi, weszli do pociągu i kolejno przedział po przedziale legitymowali nielicznych pasażerów. Wsiedliśmy do pustego wagonu, zajmując cały przedział. Żandarmi nie zwracali na nas uwagi, po chwili wysiedli i pociąg ruszył.
Gdy minęliśmy Piotrków, w którym mieszkał kiedyś pradziadek, mama zapytała babcię Zosię, czy nie ma tu jakiejś rodziny. Babcia odpowiedziała, że są tu tylko groby jej rodziców. Niestety, przeżycia zaćmiły babci pamięć. W Szczekanicach pod Piotrkowem mieszkała ciotka Kokczyńska i mogliśmy u niej znaleźć przytułek.
Do Częstochowy przybyliśmy późnym popołudniem. Dworzec roił się od wojska. Pod podcieniami peronów znajdował się jednak punkt PCK i RGO. Tu nas przytulono, dając gorący posiłek i skierowując do biur RGO na ulicy Kościuszki. Dawno mi nie smakowała żadna zupa tak jak ta, częstochowska.
Ledwo się dowlekliśmy pod wskazany adres. Matka miała nogi spuchnięte jak banie, nogom Janka również nic nie brakowało. Babcia Zosia ledwo szła podtrzymując dziadka osłabionego dodatkowo rozstrojem żołądka. Jedynie babcia Karolcia i ja odzyskaliśmy werwę. W biurach RGO na Kościuszki panował niezwykły ruch i tłok. Wśród dziesiątków wysiedleńców, wychudłych, zgnębionych, przewijali się liczni częstochowianie, oferując dach nad głową. Mogliśmy i my łatwo otrzymać przytułek, ale musielibyśmy się rozdzielić, nikt bowiem nie był w stanie przyjąć aż sześciu osób. Ściany i korytarze obwieszone były kartkami z nazwiskami i adresami oraz apelami poszukujących się wzajem warszawiaków.
Gdy stałem na uboczu, czekając aż mama załatwi jakiś kąt dla nas i związane z tym formalności, spostrzegłem, że elegancko ubrany pan przygląda mi się badawczo. Kiedy mama przyszła, ten pan podszedł do niej i powiedział: „Proszę pani, ja wezmę tego chłopca.” Mama żachnęła się nie rozumiejąc jego intencji. Pan zaczął się tłumaczyć, że jest w dobrej sytuacji materialnej i chce nam pomóc. Przedstawił się. Nazywał się Marek Cekiera i mieszkał w alei Wolności 19. Miał nadto willę gdzieś na Lisińcu. Jego synek był w moim wieku. Mama udobruchała się i opowiedziała mu o naszych przeżyciach, przepraszając za swoją reakcję. Powiedziała, że mu dziękuje, ale chce, żebyśmy byli razem, że na pewno zwrócimy się do niego o pomoc, i poprosiła, żeby jego adres mógł być punktem kontaktowym dla ewentualnej korespondencji do nas. Pan Cekiera oczywiście wyraził zgodę. RGO przydzieliła nam dach nad głową na ulicy Jasnogórskiej 28, w jednym z nowo wybudowanych baraków, który opuścili kolejarze niemieccy. Ruszyliśmy tam z tobołkami, a pan Cekiera pomógł nam nieść nędzny dobytek.
Świeży, jeszcze nie okopany od przyziemia barak pachniał żywicą. Znajdowały się w nim piętrowe prycze z papierowymi siennikami wypchanymi świeżą słomą. Po tygodniu tułaczki nareszcie własny kąt. Zainstalowaliśmy się zaraz z brzegu, w rogu baraku. Byliśmy razem. Zmęczeni nie do opisania, zasnęliśmy szybko.
Jak się okazało nazajutrz, mieliśmy szczęście. Zaraz za naszymi barakami mieściły się baraki Arbeitsamtu, gdzie był prowizoryczny obóz dla zatrzymanych w łapankach. Jedna z grup wysiedleńców trafiła przez pomyłkę do tych właśnie baraków. Przyjęto ich oczywiście, ale następnego dnia wysłano na roboty do Niemiec.
Rano stwierdziliśmy, że dwie prycze dalej mieszka z nami jakiś starszy robotnik-inwalida z olbrzymim, zdeformowanym po wypadku, sztywnym wskazującym palcem u ręki. Pomagał jednak matce w myciu Janka. Gdy wyruszyliśmy do RGO w sprawie otrzymywania jakiegoś posiłku, zaofiarował się, że będzie pilnował naszego dobytku.
Wszyscy nasi towarzysze niedoli byli to ludzie ubodzy — robotnicy, drobni rzemieślnicy, dla których nędza jasnogórskiego baraku nie była pierwszym gorzkim doświadczeniem życia. Nasz robotnik któregoś wieczora opowiadał mi o swojej tułaczce przed pierwszą wojną światową do Ameryki w poszukiwaniu chleba. Wrócił, gdy była wolna Polska, ale chleb, który w niej otrzymał, był równie suchy i gorzki jak za rozbiorów.
Dziadek znał osobiście z czasów przedwojennych, gdy był dyrektorem Polskiego Instytutu Wodociągowo-Kanalizacyjnego, dyrektora Wodociągów w Częstochowie, inżyniera Knauera. Postanowił odnowić starą znajomość i dzięki inżynierowi Knauerowi uzyskał dla siebie i babki kąt w biurze Wodociągów, a nadto możliwość skromnego zarobku przy jakichś pracach biurowych. Babcia Karolcia niebawem też skorzystała z życzliwości obcych ludzi, „z ulicy”: państwo Męclewscy z II Alei udzielili jej bezinteresownie gościny — mogła u nich nocować, co w jej wieku i przy jesiennych chłodach było wielkim dobrodziejstwem. Babcia Karolcia przychodziła do nas co rano, nierzadko przynosząc coś do jedzenia od państwa Męclewskich — świeży chleb, margarynę i marmoladę. Z dziadkiem i babcią Zosią spotykaliśmy się dopiero w stołówce RGO na rogu alei Wolności i ulicy Biegańskiego. Na każdy posiłek trzeba było iść prawie trzy kilometry w obydwie strony. Ponieważ mama czuła się nie najlepiej, przynosiliśmy jej często obiad w puszce po konserwach. Dla naszego małego platfusa, Janka, była to trudna wędrówka, ale tak się przywiązał do babci Karolci, że nie opuszczał jej ani na krok.
Niebawem dobytek nasz się zaczął powiększać, dzięki ofiarności dobrych ludzi. Sąsiadka, zamieszkała w drewnianej chałupinie nie opodal baraków, ofiarowała nam niewielką emaliowaną miednicę, która była nieocenionym skarbem dla mamy. Nie zapamiętałem nazwiska tej sąsiadki. Wiem tylko, że jej bardzo miły mąż miał na imię Antoni. Był chyba szewcem.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...