Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Po kilku dniach trochę odżyliśmy. Nękała nas jednakże upokarzająca dolegliwość, wszy. Nie mogłem najpierw zasnąć, a potem w ciągu nocy budziło mnie nieraz swędzenie i pieczenie całego ciała i głowy. Mama kupiła gęsty grzebień i zaczęliśmy walkę od głów. Siadaliśmy kolejno nad taboretem, na którym rozłożona była gazeta, i rozpoczynało się czesanie, któremu towarzyszył stukot spadającego na papier robactwa. Gdy potem mama gniotła papier przed włożeniem do pieca, był cały we krwi. Co rano i wieczór przeglądaliśmy też garderobę, czyszcząc szew po szwie. Stało się to odtąd naszym codziennym rytuałem.
Co dzień któreś z nas wyruszało do biur RGO na Kościuszki, aby przejrzeć listę poszukiwań i dowiedzieć się czegoś o ojcu i Antku. Za radą pracowniczki RGO mama wystosowała do Gauarbeitsamt und Reichstreuhander der Arbeit Niederschlesien pismo z prośbą o podanie adresu ojca. Równocześnie 13 września wysłała następujący list do ciotki Ohde, do Skierniewic:
„Kochana Janeczko. Znaleźliśmy się z rodzicami Bronka w Częstochowie. Może się zdarzyć, że Bronek do Ciebie napisze. On przypuszcza, że nas tam znajdzie. Napiszę Ci adres jednych państwa z Częstochowy, oni z kolei doręczą mi wszelką korespondencję. Bardzo chciałabym wiedzieć, czy jest u Ciebie Stenia. Rodzice Bronka, moja Mama, Maciek, mały Janek i ja jesteśmy do tej pory razem. Bronek będzie nas na pewno szukał, więc dobrze będzie, gdy będziesz wiedziała, gdzie jesteśmy. Jeżeli Stenia do Was dotarła, to się zorientujecie w sytuacji…”
Tak rozpoczęła się trwająca przez cały czas wysiedlenia korespondencja w poszukiwaniu bliskich, Korespondencja, w której i dzięki której ludzie do niedawną mało znający się, dalecy krewni, sąsiedzi, znajomi z widzenia, zapoznani — stawali się teraz ludźmi bardzo bliskimi sercu.
18 września, podczas kolejnej wizyty w RGQ, uzyskaliśmy zaświadczenie, że zostaliśmy zarejestrowani w Polskim Komitecie Opiekuńczym w Częstochowie i znajdujemy się pod jego opieką, jako uchodźcy z Warszawy. Na dokumencie znajdowała się dodatkowo uwaga w języku niemieckim: „Genehmigt durch die Regierung des GG.”
To, co przeżyłem, i nękające teraz robactwo spowodowały, że w tych dniach spałem bardzo niespokojnie. Męczyły mnie przeróżne sny. Śnili mi się często polegli na forcie z wyciągniętymi rękami, krzyczeli, żeby ich ratować, jednakże w większości snów dominował Antek. Raz śniło mi się, że byliśmy razem, szliśmy ramię w ramię, oczywiście z bronią i granatami. W pewnej chwili naszli nas Niemcy. Przesadzaliśmy akurat wysoki nasyp kolejowy. Antek był już po drugiej stronie. Mnie nogi odmówiły nagle posłuszeństwa, były jak z gumy, przylepione do ziemi, grzęznące w niej. Idę, a stoję w miejscu. Co zrobię krok, jakaś sprężynująca siła cofa mnie z powrotem. Podnoszę karabin, Niemcy tuż, tuż. Repetuję. Pociągam za spust. Daremnie. Karabin nie odpala. Czuję, jak oblewa mnie zimny pot. Jeden z Niemców kieruje do mnie pistolet. Zrywam się, z całej siły wyciągam nogi z ziemi, która nie chce mnie uwolnić, i budzę się. Jestem cały mokry. W baraku ciemno. Co z Antkiem? Co z ojcem?
Długo nie mogłem zasnąć. Gdy powtórnie otworzyłem oczy, był już dzień. Leżałem na pryczy, przeżywając jeszcze raz sen. Matka już się krzątała. Janek leżał również na pryczy z zaklejonymi śpiochami oczyma. Jego też męczyły sny, bo powiedział: „Maciuś, wies, śniło mi się, że tatuś psysiedł.”
Leżę i myślę dalej o własnych snach, o losach Antka i ojca, po ciężkiej nocy oczy mi się kleją, gdy nagle od drzwi baraku dochodzi mnie jakiś ruch: Słyszę znajomy głos. Ktoś o kogoś pyta. Sen to czy jawa? W pewnej chwili pochyla się nade mną znajoma twarz. Siwe włosy, okulary, czerwony golf matki i długa siwa broda. To ojciec! Ale skąd ta broda? Tak, przecież minęły już przeszło dwa -tygodnie.
Długo nie mogliśmy wszyscy przyjść do siebie z radości. Uściskom, pocałunkom i łzom nie było końca.
W Pruszkowie udało się ojcu wraz z trzema sąsiadami: panami Rudolfem Rzepą, Wacławem Żmudzkim i Henrykiem Moczulskim, przedostać się z hali numer 2 do hali numer 1. Wykorzystali nosze niesione przez sanitariuszki PCK: jeden z nich udawał rannego, pozostali spełniali rolę noszowych. Udało się. Przedostali się do hali numer 1, skąd mogli wyjechać tak jak my nie do obozu, lecz na teren GG. Wykorzystali więc sprzyjającą okazję, ocaleli. Kto był inicjatorem ucieczki, trudno dociec. Każdy z panów uważał się za twórcę pomysłu. Ja wierzę ojcu. Nie jest to zresztą ważne, kto wymyślił ten fortel. Działali wspólnie i dlatego ocaleli wszyscy czterej.
Nie sposób byłoby spamiętać nazw wszystkich miejscowości, w których ojciec nas poszukiwał. Nie mógłbym odtworzyć trasy jego wędrówki w poszukiwaniu nas, gdyby nie plik niemieckich Bescheinigungów i zaświadczeń RGO, gdyby nie szczegółowe notatki ołówkiem w podłużnym bloczku-notesiku w zielonej preszpanowej okładce, które się po ojcu zachowały.
7 września, tego samego dnia, gdy my byliśmy już w Opocznie, ojciec znajdował się jeszcze w hali numer 1 obozu w Pruszkowie. Od razu zdecydował się na transport. O godzinie trzeciej po południu wyjechał w bydlęcych wagonach w nieznane ze swymi towarzyszami ucieczki. O godzinie jedenastej w nocy pociąg stanął. Znajdowali się w Sochaczewie. Otworzono drzwi wagonów i kazano wszystkim wysiadać oznajmiając, że każdy może się udać, gdzie zechce, nie wolno jedynie wracać w kierunku Warszawy. Byli wolni.
Noc spędzili wraz z wielotysięczną rzeszą wysiedleńców na jakiejś rampie. Rano poszli do RGO po dokumenty. Gdy zapytano tam ojca, dokąd chce jechać, zdecydował się na miejscowość możliwie najdalszą w granicach GG, żeby mieć możliwość manewru. Otrzymał więc zezwolenie na przejazd do Piotrkowa Trybunalskiego. Od żandarmerii miejscowej musiał jeszcze uzyskać dodatkowe „genehmigt” na tym dokumencie. Pożegnał towarzyszy niedoli i ruszył na stację. Po drodze przypomniał sobie, że w Koniecpolu zamieszkuje rodzina babci Zosi, miał więc nadzieję, że może tam znajdzie jakąś informację o nas.
Do Koniecpola można było dojechać z przesiadkami w Koluszkach i Częstochowie. Niestety pociąg dotarł tylko do Koluszek. Podobno tory zostały zerwane dalej i nie przewidywano w najbliższym czasie pociągu w kierunku Częstochowy. Ojciec udał się więc znów do RGO. Oczywiście nie uzyskał żadnej wiadomości o naszych losach. Poprosił jednakże o jeszcze jeden Bescheinigung, umożliwiający podróż do Koniecpola.
Ponieważ ruch pociągów stanowił wówczas tajemnicę wojskową i ojciec nie mógł się dopytać o jakiś pociąg, który mógłby go zawieźć do Koniecpola, a ze względu na żandarmów, którzy stale kogoś rewidowali i legitymowali i każdego mężczyznę w sile wieku uważali za podejrzanego, pobyt na stacji był niebezpieczny, więc gdy nadjechał pociąg w kierunku Sochaczewa, ojciec zdecydował się na powrót do punktu wyjścia. Nie chciał ryzykować po raz drugi dostania się w niemieckie łapy.
W Sochaczewie pierwsze kroki skierował znów do RGO. Oczywiście i tym razem nie uzyskał żadnej wiadomości o nas. Dowiedział się jednak, że większość wysiedlonych z Warszawy kierowano do okolicznych wsi, i otrzymał pismo adresowane do wójta gminy Łowicz, stwierdzające, że zgodnie z zarządzeniem starosty może się osiedlić w jakiejś wsi. Dokument ten wykorzystał ojciec do wędrówki od wsi do wsi, od sołtysa do sołtysa w poszukiwaniu rodziny. Najpierw zdecydował się udać do Łowicza, gdzie mieszkała kuzynka babci Zosi, ale gdy przybył na stację w Sochaczewie i zobaczył, że żandarmi rewidują i legitymują podróżnych, odprowadzając niektórych na bok, wycofał się ostrożnie i postanowił iść pieszo. Ze względu na liczne niemieckie patrole szosa nie była bezpieczna, jak również ścieżka wzdłuż torów, patrolowana przez Bahnschutzów, postanowił więc iść miedzami w odległości kilkudziesięciu metrów od torowiska. Wyruszył w południe. Trasę 50 kilometrów pokonał w sześć i pół godziny. Nieludzko zmęczony dotarł do ciotki Kokczyńskiej, lecz i tu oczywiście nie uzyskał o nas żadnej informacji. Następnego dnia, 11 września, o godzinie wpół do trzeciej wyjechał do Skierniewic. Ze swych okupacyjnych podróży wiedział, gdzie znajduje się stały posterunek żandarmerii zatrzymujący pociągi i rewidujący podróżnych, wyskoczył więc z pociągu kilometr przed stacją i dotarł wkrótce do niej bezpiecznie. Pamiętał, że zwykle po czwartej odchodził pociąg do Koluszek. Istotnie, przed samą piątą nadjechał ten pociąg. Przed Koluszkami znów dla ostrożności wyskoczył z pociągu. Nim wszedł na stację, długo obserwował ją z daleka. Nakarmiono go w RGO i pozwolono zaczekać na pociąg w kierunku Częstochowy. Nadjechał o godzinie dziewiątej. O piątej rano ojciec obudził się na miejscu. W punkcie RGO na dworcu otrzymał talerz gorącej zupy, a o ósmej wyruszył do Koniecpola. Niestety, przed Koniecpolem pociąg zatrzymał się w polu, bo dalej tory były znów uszkodzone. Ostatecznie idąc z daleka od torów miedzami, dotarł ojciec pieszo do Koniecpola o godzinie piątej po południu: Nie dowiedziawszy się nic o nas, złapał zaraz pociąg powrotny i o ósmej wieczorem był znów w Częstochowie, tak blisko nas. Noc spędził w miejscowym punkcie RGO i do Piotrkowa wyjechał dopiero około czwartej po południu. Przed stacją na wszelki wypadek wyskoczył z pociągu. Nocował w majątku Kokczyńskich w Szczekanicach, a nazajutrz wyjechał do Koluszek. W południe był już na miejscu i zaczął krążyć od wsi do wsi. Przewędrował ich w okolicy kilkanaście: Zygmuntów, Felicjanów Stary, Długie, Wenchy, Wierzchy, Olszewo, Iwiny, Wągry, Jeziorko, Koluszki Stare, Żabowice Stare, Rzeczyce. Nie było wsi, w której by nie znalazł kilku lub kilkunastu rodzin warszawiaków, ale nas nie było.
16 września postanowił pojechać jeszcze raz do Skierniewic, do Ohdów, z nadzieją, że może tam trafi na jakiś nasz ślad. W Koluszkach otrzymał w RGO nowy Bescheinigung uprawniający do jazdy pociągiem i potwierdzenie dokumentu w żandarmerii. U Ohdów spotkał ciotkę Stenię. Radość jego nie miała granic, gdy mu powiedziała, że widziała nas wszystkich zdrowych i całych. Niestety, ciotka nie umiała powiedzieć, gdzie jesteśmy. Przypuszczała, że na wsi koło Koluszek. Jeszcze tego samego dnia zaczął nas ojciec szukać dalej po okolicznych wsiach. Po dwudniowym marszu był już tak zmęczony, że znów postanowił skorzystać z pociągu. Musiał jednakże na swym zezwoleniu uzyskać dodatkową prostokątną pieczątkę z napisem: „Ostbahn F-ka Koluszki, 18 Sept. 1944.” Dowiedział się bowiem, że w Rogowie znajdują się wysiedleni z Czerniakowa. Przed samym Rogowem jak zwykle z ostrożności wyskoczył z pociągu. Oczywiście i w Rogowie nie dowiedział się niczego. Wieczorem znów wrócił do Skierniewic, nie dojeżdżając do stacji. Już dobrze po godzinie policyjnej dotarł do Ohdów. Po naradzie z ciotkami postanowił udać się znów do Częstochowy, ponieważ tam były największe poza Krakowem agendy RGO i tam znajdowało się najwięcej warszawiaków. Od skierniewickiego RGO otrzymał kolejny Bescheinigung z datą 19 września 1944 na przejazd do Częstochowy. Niezależnie od tego musiał uzyskać dodatkowe zezwolenie z żandarmerii. Na dworcowym posterunku inny żandarm musiał potwierdzić ważność dokumentu wydanego przez swego poprzednika prostokątnym datownikiem: „Ostbahn F-ka Skierniewice, 10.IX.1944.”
20 września przed piątą rano wyjechał ojciec do Koluszek. Tutaj, ukryty w punkcie RGO, czekał chwilę tylko na przyjazd pociągu i następnego dnia rano w częstochowskim RGO przy ulicy Kościuszki odnalazł nasz adres.
Z wędrówki po wsiach przywiózł ojciec tekst podwórkowej piosenki o losach warszawiaków nie przyzwyczajonych do pracy na roli i przy inwentarzu, zmuszonych okolicznościami do „wiejskich zajęć”. Tekst był złośliwy i oczywiście nie uwzględniał serca, jakie chłopi okazywali wysiedlonym. Brzmiał on mniej więcej tak, śpiewany na melodię kujawiaka:
Dziś się człek nie napracuje, Warszawiaka se najmuje.
Franiu, idź, oporządź świnie, Potem zagraj na pianinie,
A ja będę z chęcią słuchać, Jak się palce będą ruchać.
A to wszystko bez te wojne, Bez te czasy niespokojne.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...