Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 10.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

– A czy jako ławnik w sądzie uczestniczyłeś w jakiejś interesującej rozprawie o podpalenie? Czy coś takiego? – zapytałem.
– Sąd rejonowy w naszym województwie, to wiejski sąd, ludowy powiedziałbym. Rozstrzyga wiejskie spory, ocenia postępki wiejskich ludzi. W sądzie cywilnym to spory o miedzę, w karnym skutki sporów, bójki. Bójki to najczęściej wśród młodych. Wesele, zabawa, popiją, zgłupieją i wtedy jeden drugiego. Opowiem ci jedną taką ciekawą sprawę z jednej z tutejszych wsi. Szło o miedzę, a ściślej mówiąc o drogę konieczną między polami. Bo tak to się po sądowemu nazywa. Trzy lata się procesowali. Zaczęło się w roku sześćdziesiątym czwartym a skończyło w sześćdziesiątym siódmym.
Większość gruntów we wsi pochodziła z parcelacji, darowizn i sprzedaży ziemi należącej do dziedzica. Ta działka, o którą chodziło została kupiona w pięćdziesiątych latach od szwagrów dziedzica. Kupiła jedna wdowa za pieniądze, które jej się należały z ojcowizny. Kupiła to działka leżała blisko jej działki, niedaleko jej zagrody. Syn jej nawet początkowo nie chciał tej ziemi. Mówił, że tyle ziemi, co jest to starczy.
A działka ta leżała obok działki jej szwagra. Później to tak. Musiała, wyszło jakby tę ziemię dwa razy kupowała, bo płacić sprawy sądowe i adwokatów. Jak robili pomiary działek geodeci to zawy­żyli tę działkę, co na wdowę figurowało. Tam było siedemdziesiąt arów, a oni te nieużytki tam z tyłu tej działki zaliczyli na korzyść wdowy. A tam jest droga, którą wdowa, albo jej syn zajeżdżali na swoją działkę. Droga ta zajmuje trzy ary, a w zamian za tę drogę ten szwagier otrzymał od wdowy pięć arów. Ten szwagier uważał, że wdowa jeździ jego polem a on od niej nie ma nic. On chciał od tych geodetów, co wtedy mierzyli siemię pieczątkę, dokument taki. Mówili mu: „My takich dokumentów nie damy, nie możemy. Później poszedł syn wdowy. Powiedział, że te nieużytki należały do innego pola, wytłumaczył w ogóle wyjaśnił jak to jest. Mówi starsi ludzie tutaj wiedzą. Tam jakieś morgi… A gdy kto robił u tego pana dziedzica, to musiał mieć, jako ogrodnik kawałek tego pola. On tam dawał. No i wiedzieli tę historię, wytłuma­czyli chłopi no i geodeci odnotowali do tych działek jak trzeba, co tam było. Ale ten szwagier nie ma już nic. Koniec. No już. Na drugi dzień jedzie syn wdowy na pole, a ten szwagier wdowy, a właściwie to jego stryj tego młodego go nie puszcza, bo to jego droga. No jedzie. Ten szwagier swoje, a ten młody swoje. Był z widłami i z batem. Ten młody konia własnego nie miał. Jechał pożyczonym. Bał się, że ten mu konia przebije. I ten młody konia batem. A ten stary, ten szwagier wdowy, a stryj tego młodego dosięgnął go tym batem, przejechał po plecach tak, że mu zasiniało, a później po twarzy aż za oko, tak że się bat aż na nos zawinął. No i już się zaczął spór. Sprawa. I to od tego tak się wszystko zaczęło. Z tą sprawą aż trzy lata się procesowali z adwokatem z sądem ze wszystkim. Ten szwagier wdowy nie chciał zrozumieć, że nie ma racji. Ten młody mu później jeszcze tłumaczył, chodził do niego, mówił, że ze strony jego Ojca, to on jest brat dla niego stryj. A on nic. Młody mówi mu: „Stryju z Ojcowizny dziadka jak coś było, nic nie dałeś, to jak twierdzisz w tej chwili, gdyby nawet była twoja racja to powinno grać”. Nie, ten stary nic nie chciał zrozumieć. Znowuż młody wiedział, że ma rację, a stary do niego powiada „Jak ja cię nauczę, to za darmo dasz. Mówi ty pieniędzy nie masz a ja mam.” Młody się wnerwił i powiada „Nie mam, ale znajdę”. No i co zrobił przelew adwokatowi i zaczęła się sprawa karna. Ta pierwsza to o pobicie. Później druga cy­wilna o tę drogę. To na tej karnej ten młody, to jeszcze był wtedy niby nie smarkacz, ale tam w sądzie nie bardzo umiał stawać. Nie wiedział jak za tym chodzić, a przy tym musiał pchać pieniędzy. Może by wtedy stary i dostał siedzieć. Stary jak tam słyszałem to wydał więcej niż dziesięć tysięcy na adwokatów. Dostał z zawieszeniem pół roku na trzy lata. Po tym wyroku, to on już się bał tego zawieszenia i był trochę grzeczniejszy. Ale później zrobił jeszcze taki drugi występ. Była pora, kiedy trzeba było zwozić snopki z pola. A on, ten stary zostawił na swoim polu dziesiątek, siedział w nim pilnował młodego. No i wtedy, gdzieś był obiad prawie i dzień pochmurny wszystko już z pola zjechało. Ten młody konia miał, zjeżdżał z pola przy zagrodzie na inne dalsze. Jedzie nikogo nie ma no i widzi, że tam stary chodzi po polu i kartofle pieli. Widły takie sobie w ziemię wbijał większe jak on sam. Strach popatrzeć. Były później, jako dowód rzeczowy w sądzie. To ten młody też chwycił widły na kiju okute, konia za lejce i wio. Tylko wyjechał stary już wyskakuje. To ten młody też już z wozu. No i wtedy wiesz ten do młodego, a młody też na obronę z widłami. Jeszcze wtedy nieopodal był zięć tej wdowy trochę młodemu pomógł. Ten zięć uderzył starego po tych widłach, stary się zasłonił i zięciowi widły się złamali i został tylko krótki kij w garści. A stary za tym zięciem z widłami. To wtedy ten młody myśli, że mu stary krewnego przebije. Bał się o niego i starego kijem po łbie, po łbie go, ale ten poszedł jak dzik. Nie radzi nic tylko myśli dopadnie mi męża siostry, bo widły ma, a to sztywny człowiek, to się nie będzie pieścił. Zna go, wie, jaki jest. Widłami przebije. No to wtedy ten młody za nim i z tyłu do pleców mu widły przyłożył. Tamten leci, a ten za nim. Tak go wkłuł i idzie za nim. Starego zaczęło kłuć w plecy, te widły i wywalił się. Leży i widzi, że nie żarty. Ale jeszcze nie dawał za wygraną. Mówi do młodego „Czekaj ja cię teraz już rozumu nauczę”. Ale jednak przestra­szył się. Te widły rzucił i dyla na dom. I krzyczy na całą wieś na tego młodego „Bandyta zabije mnie, zabije mnie!” Jeszcze tam po łbie i gębie dostał trochę no i wtedy uciekł tam z tym. Ledwie na wieś doszedł już koszulę podarł, gdzieś po twarzy się podrapał i krzyczy, że bratanek go skrzywdził, że go zbił. Zaczął tak ludziom przedstawiać. No i teraz też do prokuratora. Pojechał zaraz, podanie i w ogóle wszystko. Ale ten młody też już doświadczony i nie w ciemię bity. Konia zaraz zaprzągł znowu i tak samo, żeby go nie podejrzewali, że winny też do prokuratora. Przyjechał zaraz do adwokata, podanie wszystko to już znał od swego adwokata, bo się przecież już prawował, a ten mu powiedział, że w razie jakby co, jakby nawet on był winny to żeby starać się najpierw złożyć doniesienie. No i tak zaraz poszedł do adwokata, tam usiadł do maszyny zaraz wydrukował wniosek. Tamten stary też, no ale doniesienie tego młodego doszło najpierw i prokurator posługiwał się tym doniesieniem młodego. Ta sprawa wlokła się znów gdzieś z pół roku. Upadła, stary znów podnosił aż do województwa, ale wreszcie umorzyli. Brak było jasnych dowodów. No a cywilne sprawy trwały długo. Stary zabraniał drogi. To najpierw proces o drogę, a później byli biegli, geodeta to wymierzyli. Geodeta inżynier był, wszystkie pola mierzą czyja racja, czy rzeczywiście wdowy, czy jej szwagra. Młody sam przedtem też mierzył, bo myślał, że może przedtem inżynier się pomylił. Omyłki się zdarzają. Może rzeczywiście stary ma rację, a oni się niesprawiedliwie procesują. Zbadał po swojemu no nie tak dokładnie, ale widzi z góry, że matka ma rację no i przy tych biegłych twardo popiera wniosek matki. No i tę sprawę cywilną o tę drogę konieczną wygrali, że jeździć mają prawo. Ale mimo wszystko to stary nie dawał i zabraniał. Wreszcie później jeszcze specjalny urzędnik jak sprawa już się kończyła wytyczył wymierzył to wszystko, świadki podpisali i ten urzęd­nik mówi im teraz, że ktoś pale w razie czego jakby wyrwał pójdzie siedzieć. Bo to nie wolno już tego znieważać. No i stary już wiedział, jak przepis to jednakże nerwy go męczyli i te pale pościnał koło ziemi, ale już nie niszczył i tak do dziś zostało. Ta sprawa ciągnęła się w Zamościu i w Lublinie. Jeździła i wdowa i jej syn, adwokatom się nie spieszy. Sprawy sądowe chłopskie, to dobre drzewo, trzeba telepać dobre gruchy lecą… Drugi. Szwagier tej wdowy był na tej sprawie świadkiem na korzyść wdowy. To później ten przegrany brat mścił się na nim. A młody jak to młody, próbował później ze stryjem rozmawiać, ale stary zgrzytał zębami. Raz się odezwał, a innym razem zgrzytał. Nasi zamojscy ludzie są bardzo przywiązani do swojej ziemi.
Zwiedziliśmy kościół, z którego w dniu 15 czerwca na dziewięć dni przed narodzeniem Janka podczas nabożeństwa aresztowali Niemcy księdza Leona Chruścickiego (zginął później w Dachau), odwiedziliśmy groby Tchórzów i powoli w największym skwarze wracaliśmy z powrotem.
Podczas drogi powrotnej zajechaliśmy w Starym Zamościu do pana Jana Kolasa, Pan Kolas jest miejscowym działaczem ZBOWiDu. Janek chce wstąpić do tej organizacji. Nie! Nie dlatego, że wyszła ustawa o długo oczekiwanych i zasłużonych przed przeszło trzydziestu laty przywilejach dla kombatantów. Janek zresztą przecież nie kombatant. Ale Tadzio ma teraz dwa i pół roczku, tyle co on wówczas. Mamę Tchórzynę wywieziono przecież na roboty podczas pierwszej wojny, podczas drugiej jej córki. Jego – Janka los – to oddzielna sprawa bez historycznego precedensu, chyba że może obrona Głogowa kiedyś w średniowieczu, Tomcio, Marek, Elżbieta, muszą mieć spokojne życie. Jego – Janka dzieci mają jeszcze babcię, a dzieci Tadka Molasa… On sam przecież swoich rodziców nie pamięta. Nie, tamte lata, tamto wydarzenia nie mogą się powtórzyć.
Przyjął nas starszy, sterany pracą mężczyzna. Przywitaliśmy się męskim uściskiem dłoni. Janek przedłożył mu cel swej wizyty, ja tymczasem przyglądałem się dyskretnie Panu Molasowi. Widziałem go teraz w innej scenerii. Nie przed murowanym czystym domkiem z małym gankiem. W mojej wyobraźni był młodszy, miał gęstą blond czuprynę wystającą spod miękkiej rogatywki z orłem, szczuplejszą twarz, a ubrany był w polski wojskowy frencz. Tylko spodnie były takie jak dziś, chłopskie. Stał przed krytą strzechą, walącą się ze starości chałupiną. Na szyi miał zawieszony peem.
Rozmowa Janka zeszła na czasy wojny. Pan Molas wiedział, że jestem z Warszawy. W pewnej chwili zwrócił się do mnie:
– Oj Panie gdyby ta ziemia mogła mówić. Myśmy tu tylko po lasach. Ilu zginęło…
Długo w milczeniu i pokornie słuchałem opowieści o losach wsi zamojskiej.
Nie mówiliśmy o Janku. Ale wiem, że z przyjęciem Janka do ZBOWiDu to nie prosta sprawa, bo ZBOWiD zrzesza tylko tych, co walczyli z bronią w ręku. A on? On miał wtedy dwa i pół roku, jak jego Tomcio, jak Tadek Molas. Więc jak miał walczyć?! Był ofiarą. A nie ma w Polsce stowarzyszenia ofiar. A był on tylko ofiarą, był dwukrotnie w obozie i dwukrotnie w transporcie. Nie powstało jeszcze w Polsce zrzeszenie Wojennych Dzieci Zamojszczyzny.
Pożegnaliśmy serdecznie Pana Molasa. Między Starym Zamościem, a Chomęciskami zaszliśmy do sklepu geesu na lemonia­dę, Ten sklep nie przypominał niczym dawnego biednego sklepiku sprzed trzydziestu dwu lat. Jest to po prostu mały supersam.
Usiedliśmy w cieniu popijając lemoniadę. Obserwowałem nadchodzących do sklepu klientów, Podzieliłem się z Jankiem swoimi spostrzeżeniami jak zmienia się polska wieś.
– Wiesz, bardzo się zmieniła – zaczął znów Janek. – Na początku to nam było bardzo ciężko na naszych czterech hektarach. Ta ziemia musiała utrzymać osiem osób. Mama, ja, szwagier, Walerka, Halinka, Maniuś i Krzysio. Nie było studni, konia. Trzeba było ręcami robić. Jak skończyłem szkołę powszechną trochę popracowałem na roli, a później poszedłem do fabryki. Początkowo bardzo mało zarabiałem, aż wreszcie uzyskałem dokumenty w swoim zawodzie i wtedy dopiero miałem zarobki, pobory podwyższone. Zdecydowałem się pójść do szkoły zawodowej w zawodzie stolarskim. No i ukończyłem tę szkołę. Zrobiłem robotnika wykwalifikowanego, a w późniejszym okresie zdobyłem dyplom mistrzowski, tak że w swoim zawodzie zdobyłem wiedzę i praktykę, tak że już miałem papiery i zostałem przeszeregowany na wyższą grupę, miałem wyższe pobory. No i wtedy już było lżej, bo się pracowało i zarabiało, A równocześnie na ziemi też. Ziemię też utrzymywałem i praco­wałem. Później pod koniec lat pięćdziesiątych to już łatwiej było utrzymać ziemię, bo były ciągniki, już było trochę maszyn rolniczych. Już były traktory orały. Kółka rolnicze już się zawiązały, już pracowały na szeroką skalę. Rolnik się przekonał, że to jest dobre, popierał. Z tych usług kółka rolniczego każdy korzystał, nawet gospodarz taki, co miał parę koni. Tak, że w tych latach to zmieniło się i polepszyło.” Ale mimo to, ja swojej gospodarki zdecydowałem się wtedy nie rozwi­jać, bo przecież jak wszyscy na kupie? Przekonałem się, że jest za mało ziemi.
Potem poznałem Krysię spodobała mi się, bo ładna, miła i dobra i zdecydowałem się „pójść za zięcia”. Tam było więcej ziemi więc zaczęliśmy wspólnie rozwijać gospodarkę chociaż i tamta, była na tamte dni na przeciętnym poziomie, ale zawsze było to sześć i pół hektara. A do tego doszło jeszcze trochę tego, co się należało z ojcowizny, mnie i mamie. Bo mamę do siebie wziąłem i tak wspólnie rozbudowaliśmy gospodarkę jak widzisz. Ale oficjalnie ani ja, ani Krysia ziemi nie mamy, bo ziemia częściowo Teścia, częściowo Mamy. Na wsi jak zgoda w rodzinie, to tam podziałów spadkowych, jak ktoś umrze, to się nie załatwia. Tego się nie pilnuje. Jak ziemia zagospodarowana to zapisana na nieboszczyka, a dzieci gospodarzą byle podatki płacili i kontraktowali. W praktyce to ziemia i tak jest częściowo nasza, bo z natury nam się należy, my na niej gospodarujemy i robimy to dobrze. Teściu Jest fajny. A jak losy by się potoczyły tak, że ziemię Państwo miałoby zabrać na kółko rolnicze, czy na spółdzielnię to i tak przepadnie. To po co ja czy Krysia mamy figurować, kiedy i tak zmieramy i podatki płacimy. A z fabryki, w której mi dobrze i mam bardzo dobre stosunki w pracy mam pensję i rodzinne na Krysię i dzieci.
Z takiej to racji jak powiedziałem ja jestem chłoporobotnik. U nas we wsiach na Zamojszczyźnie jest dużo chłoporobotników. Wywodzą się oni z rozdrobnionych gospodarstw. W Chomęciskach na przykład na stu dwudziestu pięciu gospodarzy tej wsi, to takich gospoda­rstw gdzie jest do piętnastu hektarów można policzyć na palcach jednej ręki. Najwięcej chłoporobotników można liczyć z tych, co mają nie wyżej jak trzy hektary ziemi. Dużo jest takich, co już nie znają smaku ziemi. Ale to już są tacy prawdziwi chłoporobotnicy. Taki nie może żyć z samej pracy i nie żyłby z samej roli, bo tej roli za mało, a robota w polu jednakowo ciężka, Ci do tej ziemi nie przywiązują jakiejś wagi odpowiedniej. Jako pracownicy zasadniczo są oni w swoich miejscach pracy dobrzy, ale w szczycie prac polowych ich to bardzo męczy i często podpadają również w pracy fabrycznej. Oni trzymają się tak jakby dwóch gruntów, są na rozstaj­nych drogach ni tu, ni tu. Ci chłoporobotnicy, którzy by dostali w mieście mieszkanie, a znam takich, co by rzucili z zadowole­niem wieś – bo przecież na trzech hektarach trudno utrzymać rodzinę, Znam takich, co już starają się po pięć lat i sześć i siedem, już się zapisali na mieszkanie w bloku w mieście i nie mogą jeszcze dostać. Tę ziemię, co mają to robią z nią rozmaicie, po rodzinie oddają, żeby im dzierżawili, albo oddają na kółka rolnicze.
Ci, co mają po dwa hektary, to są już typowi chłoporobotnicy. Trochę utrzymują się z ziemi plus trochę z pracy. Pracują na dwa fronty, tak, że tam nie ma z ziemi ca dużo korzyści, a z pracy jak niewykwalifikowany to też nie za wiele, Tyle, że na wsi ma ten dach nad głową i tę właściwie grządkę na kartofle i pietruszkę. W ogóle na wsi to jeszcze nowe zmiany zaszły po roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku. Zlikwidowano ostatecznie kontyngenty, ostatnią pozosta­łość wojny. Chłop dostał ubezpieczenie społeczne. Teraz nie musi płacić za szpital jak kiedyś po stokilkadziesiąt złotych dziennie. Każdy ma tę legitymację, pokaże i ma otwarty wstęp do tego doktora. Przedtem tego nie było. No ale mimo wszystko teraz jak chłop zacznie się leczyć to też płaci na prawo i lewo, bo uważa, że jak zapłaci to dobrze leczą.
Nie wiem jak gdzie indziej, ale u nas płacą. Ja to od początku jak tylko pracuję to mam to ubezpieczenie, bo u nas w fabryce jest lekarz. Ja zresztą rzadko choruję. Ale wiem od kolegów, że na przykład ze zwolnieniami lekarskimi to jest bardzo surowo. Bo to chory, to chory nie zawsze dostanie zwolnienie, dopiero jak się mówi czerwony czyrak na tyłku wyrośnie to zwolnienie jest, a to, to nic.
Mnie to jest dobrze, ciągnął Janek dalej. Mam dobry układ. Kontraktuję więcej uprawy roślinne, zboże, rzepak, buraki cukro­we, tuczniki, czyli świnie jakby tu powiedzieć po chłopsku. Nadto uprawiamy oczywiście kartofle i wszelkie potrzebne do domu warzywa. To, to już tylko dla siebie. Jak jest burak, kartofle i pszenica to sprzyja hodowli bydła. Jest bowiem i liść do karmy, później wysłodki, a z pszenicy no rozmaite, zgonina i plewa. Bydła to się teraz u nas nie kontraktuje. Był okres, że kontraktowało się bydło rasowe, zarodowe. Ale z tym za bardzo dobrze nie wychodziło się i zlikwidowało się ze sześć lat temu. Ponadto to władzom nie opłacało się to widocznie w tym terenie kontraktować, bo mało mieli chętnych do tego bydła, a do dwóch czy trzech gospodarzy to się nie opłacało zootechnikowi przyjeż­dżać. Kontrolować to wszystko.
W Borowinie jak widzisz teraz masowo jest kontraktowana truskawka. Na tej ziemi ona się dobrze rodzi, a ponadto jest punkt zbytu Zamojska Chłodnia, Oni to kupują. Na te tereny nie ma takiego gospodarstwa, żeby kilkanaście arów nie miał zakon­traktowanych tego owocu tak jak my, jest odbiór w każdej ilości. Poniekąd bardzo popłatne. Państwo przyjmie.
Tak. Jak widzisz gospodarkę żeśmy postawili dosyć dobrze własnymi siłami. Z pracy na roli. Dobrze zagospodarowana ziemia daje dochód i chłopu i Państwu.
Przed samym odjazdem z geesu kupiliśmy jeszcze ocet na marynaty dla Krysi i dwa kubki porcelanowe, ponieważ wczoraj jeden nam się stłukło.
Gdy wróciliśmy do domu zmęczeni, było już dobrze po połud­niu. Następnego dnia zaplanowaliśmy wyjazd do Chomęcisk do Walerki.

c.d..n.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: