WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.3.

Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.

Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.3.

Dalszy transport pociągiem po bombardowaniu i rozbiciu go był niemożliwy, dano więc nam jakieś samochody ciężarowe, którymi dojechaliśmy do jakiejś mniejszej stacji, której nazwy nie pamiętam i tam przesiedliśmy się znowu do pociągu i pojechaliśmy do Lwowa. Droga trwała jak na taką odległość niezmiernie długo, ponieważ staliśmy po drodze wielokrotnie godzinami i spaliśmy po różnych drobnych stacjach.

Kiedy dojeżdżaliśmy do Lwowa, na niebie dała się z dala zauważyć olbrzymia łuna. Jak się potem okazało, płonęła fabryka wódek Baczewskiego. We Lwowie opowiadali mi, że wódka płynęła rynsztokiem jak rzeka i ludzie wiadrami ją zbierali. Wątpię, czy to prawda. We Lwowie staliśmy chyba trzy dni. W tym czasie były jakieś mniejsze naloty lotnictwa niemieckiego, ale nie były one zbyt uciążliwe.

Znowu załadowano nas na różne samochody ciężarowe i osobowe, przy czym ja znalazłem się w przyczepce motocykla. Naloty stawały się częstsze i bardziej dotkliwe. Niemcy strzelali do wszystkiego, co poruszało się po drogach. Patrzałem więc w niebo i kiedy dostrzegłem samoloty niemieckie, dawałem znać memu kierowcy i chroniliśmy się do rowów przydrożnych, czekając, aż nalot przejdzie. Droga do Zaleszczyk, do których kierowaliśmy się, była jeszcze niezbyt zawalona pojazdami i uciekinierami, bo to było jeszcze stosunkowo wcześnie, zresztą nie zawsze jechaliśmy drogą główną, wybierając często drożyzny polne.

W pewnym momencie jazdy zauważyłem łunę kurzu nad drogą. Jechała jakaś kolumna naszego wojska w przeciwnym od naszego kierunku. Kurz opadł, a z niego wyłoniła mi się sylwetka mego znajomego kolegi Wiktora Lipińskiego, tego, który potem ożenił się z siostrzenicą drugiej żony mojego Ojca. Powiedziałem Lipińskiemu, że jadę do Zaleszczyk, by przekroczyć granicę i że wiem od osób kompetentnych, że w kraju właściwie wszystko skończone. Sytuacja była już właściwie taka, że każdy mógł robić, co uważał za stosowne. Trzymaliśmy się jakiejś grupy już tylko siłą bezwładności i na zasadzie podobieństwa losów. Nie pamiętam już teraz, co właściwie stało się z aktami, które wieźliśmy ze sobą i co stało się z innymi grupami stanowiącymi poprzednio jedną całość, gdyż grupa, z którą jechałem, była tylko częścią poprzedniej całości. Nie umiem dokładnie powiedzieć daty tego, o czym w tej chwili mówię, ale było to jeszcze przed wtargnięciem wojsk rosyjskich do Polski. Rozprzężenie było już całkowite. Nawet na kilka dni przed dojazdem do Zaleszczyk powiedziano nam wyraźnie, by każdy robił, co uważa za stosowne.

Wiktor Lipiński wsiadł za motocyklistę mojego motocykla i dalej pojechaliśmy razem. Z nami jechała jeszcze drobna grupka wojska, a na jej czele oficer, który zadecydował, że wyjazd za granicę jest w tej sytuacji konieczny i że w dalszym ciągu tam się więcej przydamy niż w kraju. Strudzeni zatrzymaliśmy się gdzieś po drodze i mnie wraz z Wiktorem wysłano gdzieś dalej od szosy dla znalezienia żywności. Po drodze spotkał nas uzbrojony patrol żandarmów, który nas zaczął legitymować. Z tym jednak było gorzej, ponieważ mieliśmy zapowiedziane, że pod żadnym pozorem nie wolno nam mówić, że należymy do jednostki gabinetu ministra. Takie tłumaczenie oczywiście nie zadowoliło żandarmów i wobec tego zaczęli nas prowadzić na jakiś posterunek czy komendę. Było to w jakiejś drodze leśnej. Idziemy przodem prowadzeni przez żandarmów i słyszymy rozmowę przez nich prowadzoną, z której wynika że to na pewno „piąta kolumna” i że właściwie najlepiej jest nas rozwalić na miejscu. Protestowaliśmy wobec tych jakże niebezpiecznych stwierdzeń i wobec tego szczęśliwie doprowadzono nas do jakiegoś posterunku. Nawiasem mówiąc, nie byłem uzbrojony, bo nie dano mi żadnej broni, miałem tylko mały rewolwerem mojego Ojca. Była to właściwie zabawka. Wyjaśniliśmy, że nie możemy zdradzać tajemnicy do jakiej formacji należymy, ale w pobliskiej wiosce jest nasz dowódca pułkownik, który sprawę wyjaśni. Żandarmi jakoś to sprawdzili i wypuścili nas. Zaraz potem nasz pułkownik wydał mi prymitywnie napisane zaświadczenie stwierdzające, że Henryk Podlewski jest przydzielony do gabinetu Ministra „z miejscem postoju według rozkazu”. Miałem przez lata ten świstek na pamiątkę, ale gdzieś go ostatnio zgubiłem. Na zaświadczeniu byłem nazwany plutonowym, ponieważ z chwilą wybuchu wojny taki stopień dostałem.

c.d.n.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Print Friendly, PDF & Email
Udostępnij na: