WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.9.

Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.

Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.9.

Wiedzieliśmy, że w Tobruku brak jest słodkiej wody, więc zaopatrzyliśmy się w nią jeszcze na ścigaczu. Przydział w Tobruku był minimalny, dostawało się pół manierki słonawej wody, którą właściwie zabierał kucharz do gotowania i na herbatę. Poczęstowałem moją słodką wodą Australijczyka, którego luzowałem. Ten nabrał w usta wodę, ale zaraz wypluł i powiedział: „To niedobra woda, ja teraz piję słoną”.

Właściwie bitwa wyglądała w ten sposób, że wojsko było zakopane w ziemi. Żołnierze mieli różne dziury w ziemi, zakryte z góry przed samolotami i z tych dziur strzelali. Nasza stacja opatrunkowa mieściła się w obszernej tawernie, wykutej kiedyś przed laty w skale przez Arabów. Ja sam miałem mały okopek zasłonięty z góry. Był w nim barłóg, na którym się spało. Dzięki tym dziurom i wykopom, mimo tak intensywnych obstrzałów, straty były niewielkie. Strategia walki polegała na tym stałym ostrzeliwaniu. Ruchów wojska nie było. Jedynie nasza kawaleria, teraz już zmotoryzowana, musiała od czasu do czasu robić wypady i wówczas oni mieli największe straty.

Przez cztery lub pięć dni w tygodniu wieje na pustyni niezwykle dokuczliwy wiatr zwany „khamsin” i wówczas nic nie widać. Tymczasem naokoło były poukrywane miny. W czasie takiego wiatru do latryny trzeba było iść z busolą, by nie zboczyć z drogi i nie wpaść na minę. Najdzielniejszym z naszej kompani był kapłan Zagrobelny, który dwa razy na dzień jeździł ciężarówką do miasta, by przywieźć zapasy jadła i leków. Jeśli mieliśmy jakichś rannych, to on ich woził do miasta do szpitala. Była to funkcja niezmiernie niebezpieczna, bo samochód był widoczny jak na dłoni. Pojazd wznosił tumany kurzu i Niemcy strzelali do niego w ciągu całej jazdy. Grobelnemu przez dziewięć miesięcy udało się uniknąć trafienia. Mieliśmy tylko nadzieję, że wreszcie przyjdzie odsiecz. Na najbardziej wysuniętych stanowiskach, z których widoczność stanowisk wroga była dobrze widzialna i zasięg karabinów maszynowych był skuteczny, o jednej porze każdego dnia następowało zawieszenie broni na godzinę, oczywiście nie pisane. Żołnierze obu strony wychodzili na zewnątrz, by rozprostować nogi, by się przespać. Był z nami żołnierz, który w czasie pierwszej wojny był pod Verdun i mówił, że siła ognia w Tobruku była większa, niż tam. Oczywiście warunki walki były lepsze w Tobruku. Nie było przede wszystkim błota. Mieliśmy tylko szczury, ale zaprzyjaźniliśmy się z nimi i może dlatego nazywano nas „szczurami tobruckimi”.

Bardzo rzadko zdarzały się walki wręcz, ale to wyjątkowo. Niemcy mieli olbrzymią trudność w atakowaniu nas. Byliśmy doskonale zabezpieczeni w okopach tkwiących głęboko w ziemi i na naszym przedpolu znajdowały się pola minowe. Kiedy Niemcy nawet wdarli się czołgami na nasze pozycje, to w pierwszym rzędzie stracili sporo tych czołgów na minach i w ogniu artylerii, a potem musieli się wycofać, ponieważ nie mogli utrzymać zdobyczy terytorialnej, bo ich piechoty nie przepuściliśmy, mając tak ustawione stanowiska ogniowe, że przedarcie się przez nasz ogień było niemożliwe.

Była z nami w Tobruku formacja zwana Pułkiem Kawalerii Warszawskiej, która już teraz nie miała koni, lecz kilka pojazdów mechanicznych na gąsienicach. Pojazdy te nie były opancerzone, lecz żołnierze siadali na nie i przycupnięci atakowali od czasu do czasu. Pojazd miał jedynie karabin maszynowy. Dowódca pułku, pułkownik wykombinował w jakiś sposób konia i on jedynie jeździł konno. Moim zdaniem te wypady kawaleryjskie były niepotrzebne, ponieważ dawały większe niż zazwyczaj straty wśród żołnierzy. Pułkownik, choć był najbardziej narażony na swoim koniu, to jakimś trafem uchodził cało.

Jednym z żołnierzy był w Tobruku podchorąży Bochański ze znanej rodziny ziemiańskiej, nawiasem mówiąc, jego brat był znanym księdzem. Otóż Bochański był człowiekiem, który nie znał strachu. Podczas kiedy wszyscy, wykonując rozkazy czasem bardzo niebezpieczne, mieliśmy zawsze stracha i przyznawaliśmy się do tego, to ten chłopak szedł do ataku jak po plantach w Krakowie. Inni przeskoczyli kilka kroków i padali, by za chwilę znowu się poderwać, ale Bochański szedł stale wyprostowany. Oczywiście po dwóch miesiącach zginął.

Pół manierki słonej wody na żołnierza. Ani ziemniaków, ani chleba. Po pewnym czasie tęsknota za tymi polskimi prowiantami była olbrzymia. Torturowaliśmy się opowiadaniami o tego typu smacznym jedzeniu. Natomiast mieliśmy wielkie ilości konserw wołowych, które ja osobiście bardzo lubiłem. W Tobruku były takie ilości konserw wołowych, że kiedy było trzeba, to budowaliśmy z nich zapory przeciwczołgowe. Było także mnóstwo amunicji i czasem, gdy się nam nudziło, strzelaliśmy do celu. Tak się w tym wprawiłem, że w dwójkę z kolegą robiliśmy taniec puszki od konserw. Stawialiśmy ją w pewnej odległości i kolega strzelał do niej. Puszka odskakiwała, a ja wówczas trafiałem ją w locie. Puszka znowu zmieniała bieg i kolega ją trafiał, potem ja itd. Zamiast chleba były suchary prawie niejadalne. Były niesmaczne i tak twarde, że nie można było ich ugryźć, a moczyć nie było w czym. Trzeba przyznać, że przynajmniej pod Tobrukiem oblężeni, jeśli chodzi o jarzyny, odżywiani byli gorzej od oblegających, którzy mieli prasowany jarzyny i suszone ziemniaki, które po wrzuceniu do wody nabierały konsystencji. Myśmy dwa razy w tygodniu dostawali ziemniaki z puszek pływające w słonej wodzie. Brak witamin był dokuczliwy. Witamin w pastylkach nie dostawaliśmy. Szkorbutu jednak nie było.

c.d.n.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Print Friendly, PDF & Email
Udostępnij na: