Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.
Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.
WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.8.
Z Sarafandu w Palestynie wróciłem pod Aleksandrię. Tu nastąpiły reorganizacje. Mieliśmy „okres mułów”, bo nas przygotowywali do ewentualnej inwazji Grecji. Ponieważ dowództwo wykombinowało sobie, że w tym górzystym kraju wszelki transport będzie się odbywał przy pomocy mułów, przeto przydzielono nam te złośliwe zwierzęta, z którymi w żaden sposób nie dało się zaprzyjaźnić. Zwierzęta były nieposłuszne i stale nas kopały. Cała sprawa inwazji Grecji jednak wkrótce stała się nieaktualna, ponieważ Niemcy zrzucili desant na Kretę, uniemożliwiając ten zamiar. Byliśmy szczęśliwi, że zabrano nam muły. Reorganizowaliśmy się znowu do czegoś innego. Tak się ciągnęło przez dłuższy czas. Nasz obóz nazywał się El Dikheila. Od czasu do czasu dostawałem przepustkę i wyjeżdżałem do Aleksandrii, gdzie można było się zabawić i zjeść coś dobrego. Wówczas wszystko było tanie, a żołd dostatecznie duży.
Jednak pobyt w obozie pod Aleksandrią miał także swoje bardzo przykre strony. Wielu wśród nas miało swoje rodziny w okupowanej Polsce, było do tych rodzin niezmiernie przywiązanych. Miało nadzieję, że wojna za kilka miesięcy się skończy. Tą nadzieją żyło. Tymczasem przebieg wypadków zaczął wskazywać na to, że jeśli nie będzie beznadziejnie, to w każdym razie wojna się bardzo przedłuży. Jednostki słabsze psychicznie nie wytrzymywały tego i nastąpiła seria samobójstw. Jeden z naszych mądrych pułkowników wydał w związku z tym rozkaz dzienny: „Z dniem dzisiejszym zabraniam popełniania samobójstw”.
Mieliśmy w tym obozie bardzo religijnego księżulę. Ten wykombinował sobie w sprawach religijno-służbowych wyjazdy do Palestyny. Dzięki temu szmuglował zegarki. Kiedy po przyjeździe do jakiejś jednostki odprawił mszę świętą, zabierał się do handelku, zawijał rękaw, a na ręce miał siedem zegarków i proponował: „Który pan woli?”.
W pewnym momencie naszego pobytu pod Aleksandrią kazano nam spakować nasz dobytek do worków, a pozostawić tylko sprzęt czysto bojowy w tornistrze wojskowym. Worki wysyłano i nigdy już nie zobaczyliśmy ich na oczy. Zawieziono nas do Aleksandrii. W nocy tuż nad ranem zaczęto nas ładować na pościgowce. Nikt nic nie wiedział. Zaczęliśmy przypuszczać, że wiozą nas do Iraku, że może chodzi o jakiś desant na Syrię. Nad samym ranem siedziałem na jakiejś skrzyni pocisków artyleryjskich w ścigaczu wypełnionym po brzegi wojskiem polskim i amunicją.
Trzy takie pościgowce ruszyły w morze. Spodziewaliśmy się skręcić po jakimś czasie w prawo w kierunku kanału La Manche. Tymczasem skręciliśmy w lewo. Wiedzieliśmy już o Tobruku. Nad nami szła eskadra samolotów brytyjskich, która tak długo nam towarzyszyła, jak długo starczyło jej paliwa. Jedna po wyczerpaniu benzyny odleciała. W pięć minut potem pokazały się samoloty włoskie nad samą wodą. Ścigacze zrobiły szereg gwałtownych zwrotów i całe szczęście, ponieważ samoloty zrzuciły do wody w naszym kierunku torpedy. Szczęśliwie nas nie trafiły. Miało to miejsce kilka razy. Po pewnym czasie wzięły nas w „opiekę” samoloty niemieckie. Nasz bardzo młody kapitan pokazał co potrafi. Stanął sobie na mostku kapitańskim i wydawał rozkazy dla uniknięcia zetknięcia z bombami. Nasze ścigacze raz i wraz otwierały ogień do samolotów. Hałas był niesamowity. Nie było się gdzie schronić, bo wszystko było załadowane. Nie czułem się wówczas najlepiej. Stracha miałem na całego.
Jechaliśmy w podobnej scenerii cały dzień. Uspokoiło się wieczorem. Kiedy już się mocno ściemniało, zaczęło być widać z daleka coś jasnego blisko, słyszeliśmy i widzieliśmy nieustającą kanonadę wszelkiego rodzaju pocisków, różnego natężenia głosu i różnych kolorów. Robiło to piorunujące wrażenie. Niemcy mieli trzy lotniska w pobliżu i wozili nad Tobruk bez przerwy samolotami bomby, tak jakby dowozili mleko. Czasem zrzucali Niemcy taką świecę na spadochronie, która niesłychanie silnie oświetlała cały teatr walki. Właściwie nasuwał się wniosek, że jest rzeczą niemożliwą, by tam dojechać, a gdyby się to udało, to nie da się tam wyżyć więcej jak pięć minut. A jednak okazało się, że i wjechać można i wyżyć się daje. Dojechaliśmy do portu, szybko wyładowali na brzeg i zaczekaliśmy do rana. Byłem zmachany i wystraszony. Tymczasem co chwilę jakiś odłamek pocisku chichocząc upadał opodal. Sen jednak zaczął mnie morzyć. Hełm angielski usunąłem na bok twarzy i położyłem się na czymś, gdzie dało się zasnąć.
Rano, kiedy się przebudziłem, nie było już tych efektów świetlnych, ale hałas był ten sam. Szybko nas porozdzielano po różnych stanowiskach. Ja wraz z moją grupą zluzowaliśmy Australijczyków na wysuniętej w przedzie stacji opatrunkowej. Australijczycy tej samej nocy odpłynęli z Tobruku.
c.d.n.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...