A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.
Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska
Teraz mam pisać o trzeciej siostrze Saluni, która wstąpiła do klasztoru pod imieniem Marii Salomei. Póki żyła w świecie, to życie jej całe było jedną myślą o rodzinie. Dla niej swoje „ja” nie istniało nigdy. Dla obcych, dla służby była zawsze z sercem. Umarła w Galicji w Jazłowcu[1], pielęgnując chorych na tyfus plamisty. Zaraziła się spełniając obowiązek swój. Zmarła w 1919 r., mając lat 64, a zakonnica donosząc o jej śmierci, napisała: „Umarła na tyfus nasza ukochana niezastąpiona siostra Maria Salomea.”
Wśród takiego rodzeństwa wyrosłam, z siostrą Salunią byłam w domu najdłużej, swoją dobrocią psuła mnie nieraz.
W dwunastym roku poszłam na pensję do pani Krzywickiej i to, co do dziś umiem, zawdzięczam temu, że mnie tam matka odwiozła. Potem byłam jeszcze w gimnazjum w Kaliszu, bo rodzice moi przeprowadzili się w kaliskie i za daleko było odwozić mnie do pani Krzywickiej do Piotrkowa. Uczyłam się zawsze bardzo dobrze, zdaje mi się, że zawsze byłam pierwszą w klasie uczennicą. Przed pójściem na pensję do Piotrkowa przygotowywałam się w domu, a jeden rok byłam u ciotki Teodory Chrzanowskiej, gdzie uczyłam się razem z córką ciotki Zosią. Pamiętam, jak ciotka Chrzanowska przyjechała do moich rodziców prosić, aby mnie dali, żeby się Zosia lepiej uczyła, jak nas dwie będzie. Z przyrodnich sióstr Ojca tylko ciotkę Chrzanowską lubiłam bardzo, dwóch nie pamiętam, a trzy inne, które znalazłam, były mi zupełnie obojętne. Ciotka Teodora nie tylko ten rok u siebie, ale zawsze okazywała mi dużo serca. Niewiele jednak u niej skorzystałam na naukach, bo nauczycielka była młoda, nie miała żadnej rutyny, wymagała od nas czasem nadmiernie, a kiedy płakałyśmy, że nie jesteśmy w stanie się nauczyć lekcji, ciotka zabierała nas na wizytę do któregoś z synów, ale nie mogła się zebrać na odwagę, aby nauczycielce zwrócić w czymkolwiek uwagę, wolała kazać zaprzęgać konie do karety i wyjechać z nami, abyśmy miały wymówkę, że nie mogłyśmy się nauczyć lekcji. Ciotka Chrzanowska nie była szczęśliwa. Wydali ją bardzo młodo za mąż za człowieka znacznie starszego, który żonę zawsze traktował, jak niedoświadczone dziecko. Majątek nie dał jej szczęścia. Miała dwie wsie, dzieci dziedzicami dużych tez majątków, ale mi raz biadała na swoje złamane życie. Lubiła bardzo czytać i jeździć, domem nie zajmowała się nigdy. Ostatnie lata męczyła się bardzo z powodu raka. Byłam u niej z wizytą na parę miesięcy przed śmiercią. Była już po dwóch operacjach. Obydwie piersi miała odjęte, a rak rozwijał się dalej pod pachą. Zawsze wyrzucałam sobie, że nie zostałam u niej dłużej, miałam czas po temu, bo już skończyłam swoją edukację i tak serdecznie prosiła mnie ciotka, abym dłużej u niej została, ale po paru tygodniach wróciłam do domu, bo panicznie bałam się rakiem zarazić, a kochana ta ciotka przez swoją gościnność raz np. zrobiła taką rzecz. Wypiła szodon[2] w filiżance, a ja z jej c orkami jadłam obiad, zupę szczawiową, ciotka czym prędzej rozbiła żółtko w wypitej przez siebie filiżance szodonu i wlała mi do zupy w mój talerz ze słowami: „masz moje dziecko, będzie ci lepiej smakować”, użyłam całej siły, aby nie pokazać jej, że ja się boję wziąć do ust tej zupy, aby się nie zarazić. Zjadłam, ale niedługo wyjechałam, gdyby nie ta moja obawa, byłabym bawiła dłużej u ciotki, jedynej z przyrodnich sióstr Ojca, którą bardzo lubiłam. Miałam wtedy lat 18.
[1] Jazłowiec (ukr. Язловець) – wieś (do 1934 miasto) na zachodniej Ukrainie w obwodzie tarnopolskim, na południe od Buczacza – przyp. MKP.
[2] Szodon – biały, gęsty, słodki sos kuchni francuskiej (franc. chaudeau). Sporządzany z ubitych żółtek i gorącego białego wina, z dodatkiem skórki cytrynowej lub pomarańczowej. Podaje się do deserów – przyp. MKP.