List otwarty Leo Belmonta w sprawie Niewiadomskiego cz. 1

Dzięki Polonie można dotrzeć do wielu publikacji, a także druków ulotnych, o których istnieniu czasem nie miałam pojęcia. Teraz postanowiłam zająć się publikacjami autorstwa Eligiusza Niewiadomskiego lub jego dotyczącymi. Był on stryjecznym szwagrem mojej prababci Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej.

Oto list otwarty Leo Belmonta do Prezydenta RP w sprawie Niewiadomskiego. (Jest on również opublikowany w Wikicytatach) Cz. 1.

LEO BELMONT ≡≡≡≡≡≡
LIST OTWARTY DO
PANA PREZYDENTA
RZECZYPOSPOLITEJ
W SPRAWIE ELIGJUSZA
NIEWIADOMSKIEGO

 MOTTO:

Sprawa wychodzi, jak jutrzenka ranna
Z obłoków Pańskich. Hosanna! hosanna!
Słuchajcie! sprawa u Pańskich podwoi
Przed sądem Boga w adwokacie stoi…
………………
Leży zapadłym już na niej wyrokiem…
Muszę iść za tą sprawą krok za krokiem,
Wszędzie jej dotrzeć, iść na kształt widziadła
Chwytać ją duchem tam, gdzie jest bez ciała,
Cierpieć na miejscach, gdzie ona upadła,
A tryumfować gdzie tryumfowała,
Być bratem w wszelkiej duchowej kaźnie,
A prawie ginąć tam, gdzie ona ginie,
Ale nie ginie, nie!SŁOWACKI: „Samuel Zborowski“

 

WARSZAWA    =======================    ROK 1923

 

 Jeżeli książka jest zła, przejdźcie obok niej z milczącą wzgardą. Jeżeli jest dobra — cokolwiek zrobicie — przyniesie ona dziś, lub jutro, pożytek. Jeżeli jest niebezpieczna, umiejcie na nią mądrze odpowiedzieć.
Wolter.: „W obronie wolności prasy”.

CZCIGODNY PANIE

DRUGI PREZYDENCIE
WSKRZESZONEJ CUDEM DZIEJOWYMNIEPODLEGŁEJ RZECZPOSPOLITEJ POLSKIEJI JEJ PIERWSZY CZYNNY PREZYDENCIE!

NARUTOWICZA ZAMORDOWANO!…

Dwa słowa — a w nich mieści się bezmiar okrutnej treści. Dwa słowa, które bodajby nigdy się nie powiązały, a których związku fatalnego żadna siła ludzka rozerwać już nie może! Nigdy — — —
Kiedy ta wieść Hiobowa rozeszła się po ziemi polskiej, wszystkie jej serca szlachetne drgnęły z bólu, wszystkie jej mózgi uczciwe zmartwiały ze zgrozy… I biegła ta wieść po drutach telegrafu do Europy i po kablach dalej przez ocean, a wszystko, co było uczciwe i życzliwe Polsce za granicą, doznało wstrząsu oburzenia i zrozumiało, że to narodowi polskiemu i państwu polskiemu szalona ślepa kula zadała cios bolesny.
Zginął piękny człowiek — zginął bez żadnej zgoła osobistej winy, bo chcieć dźwignąć ciężar odpowiedzialności za losy Polski nie jest winą, jest poświęceniem dobrej społecznej woli.
Padł na posterunku pierwszy Prezydent Rzeczy Pospolitej, obrany praworządnie na mocy jej praw Konstytucyjnych, po złożeniu przysięgi przed Bogiem, iż dla Polski pracować będzie. A kto nie szanuje praw swojego państwa, ten — cokolwiek rzekłby na obronę serca swego, myśli i woli — niepoczytalnym czynem wlecze kraj swój na drogę zawsze niebezpiecznej anarchii, a przynajmniej popchnąc go tam może. Kto zaś przecina nić życia głowy Państwa w moment po przysiędze, staje niejako pomiędzy wybrańcem Konstytucyjnym swego narodu a Bogiem.
Padł najwyższy Reprezentant władzy polskiej, gdy nie zdążył jeszcze nic na jej szkodę uczynić, czem mógłby wywołać odruch niezadowolenia — kiedy już zdążył uczynić coś dobrego: przeciwstawił się okrucieństwu kary śmierci, ułaskawiając skazańca. Był więc nie tylko mądrym, jako uczony o sławie europejskiej — był nadto dobrym.
I zginął od kuli, która zaczaiła się — mierzyła z zasadzki: — do zawierzającego czystej duszy swego narodu i składającego hołd ołtarzom sztuki polskiej pobiegła w serce… z tyłu!
Należałem do tych, co ból i zgrozę z powodu tego tak nie licującego z dziejami Polski katastrofalnego wypadku odczuli w całej pełni, jako hańbę spadającą wraz z żałobą na kraj cały — wyraziłem to bezpośrednio po wypadku w opublikowanym wierszu „Na pogrzeb prezydenta“, acz wiedziałem dobrze, iż ogromu klęski moralnej nie zdołam wyrazić. Bo niema w mowie ludzkiej, w mowie polskiej, dosyć słów, aby napiętnować czyn, który nieodwołalnie grzebie skarby — duszy jednostki i pokładane w niej przez naród w akcie wyborczym nadzieje…
Panie Prezydencie! zdaje mi się, że nawet w tych niedopowiedzeniach tkwi wszystko, co trzeba, abyś raczył uznać, iż staję przed Tobą z czystem sercem, jasną myślą i dobrą wolą.


Ale oto staję przed Tobą, Panie, aby rzec Ci z głęboką wiarą w prawdę przeczuć moich, iż stać się może teraz rzecz — (nie wiem, czy mniej, czy więcej brzemienna splotem przerażeń, gdy tyle męki i zgrozy było w tamtej) — ale to pewna, że także okropna, także szkodliwa dla przyszłości Polski, nie! bodaj na skutek panującego u nas nieszczęśliwego zamętu myśli, oraz wybryków mściwej złej woli — rzecz szkodliwsza jeszcze, gdyż tamtą naprawia objęcie władzy przez Twoje szlachetne serce, wyborny umysł, sprężystą wolę.
Panie Prezydencie!
Sąd spełnił z honorem swój twardy obowiązek — był posłuszny prawu — i zapatrzony uczciwie w przeżywaną przez nas ciemną chwilę — i liczący się z wymogami. stanu wyjątkowego, a może liczący się najbardziej… z żelazną prośbą podsądnego o śmierć (bo któż zajrzy do sanktuarjum sumień sędziowskich i wyczyta to co się nie daje umieścić w żadnych pisanych motywach wyroku) — sąd spełnił uczciwie i bodaj litościwie swoją powinność:
skazał zabójcę Narutowicza na śmierć.
Ale Panie Prezydencie! — Pan, co w skupionej modlitwie przy zwłokach nieszczęsnego pierwszego prezydenta nowej Polski rozmawiałeś z Bogiem Miłości — wiesz, że Eligjusz Niewiadomski nie powinien być rozstrzelany!
Nie jestem wcale tyle zuchwały, aby myśleć, iż powiadam Ci coś, czego nie wie Twoje Polskie serce i myśl wyćwiczona i szlachetna wola, zahartowana w boju za niepodległość Twego narodu — ale sądzę, że w chwili — okrutnej, gdy będzie Ci danem ostatniemu władnie ważyć losy skazańca, wytężysz ucho, aby dowiedzieć się, jakiem jest bicie serc Twojej ziemi, czy podeprze Cię w doskonałym podszepcie Miłości i Mądrości.
A dla tego tylko śmiem mówić na głos — czytać jawnie tajemnicze znaki na Twojej duszy — słowa Ewangelji Miłości i trzeźwego Rozumu państwowego, patrzącego w przyszłość — bo one, Panie, dziwnie harmonijnie brzmią w tej nad wszelki wyraz tragicznej sprawie.
I wierzę w to, że czytając w głębinach myśli Twojej — ale omylę się, bo, stojąc głęboko w dole, nie tylko słyszę bliżej rytm serc w przepaści społecznej, serc, pragnących wznieść się ku Tobie prośbą o łaskę, ale mierzę lepiej wyżynę, która przecież podnosi się ku Niebu miłości, a nie zniża ku pomście!…


Panie Prezydencie! życie najtragiczniejszego ze zbrodniarzy, najnieszczęśliwszego w tej chwili w Polsce człowieka — tylko ślepi i głusi tego nie rozumieją i nie czują — wisi w tej chwili na włosku.
Bogini sprawiedliwości zważyła je i znalazła, że krew jego — jako chce sam skazaniec — może być przyjęta za krew Narutowicza gwoli prastarej zamierzchłej zasadzie: „krew za krew“, ale w państwie chrześciańskiem ona bogini pogańska Temida odstąpiła skromnie od stalowych swoich wag, dając Tobie, Panie, ostatni głos, jako temu, co wraz z wszystkiemi prerogatywami władzy bierze prawo łaski.
Życie Niewiadomskiego wisi na włosku — od Ciebie, Panie Prezydencie, zależy, czy ten włos będzie przecięty i szala sprawiedliwości opadnie tylko z tym brzękiem, z jakim opada szala mściwości społecznej, czy też przeobrazi się on w złoty łańcuch, utrzymujący życie skazańca w imię tego, iż krew Niewiadomskiego nie jest Polsce potrzebna, bo jej wielka żałoba nie nasyci się krwią mściwie przelaną!
Panie Prezydencie! niema na ziemi polskiej człowieka, myślącego uczciwie i szlachetnie, oraz potrafiącego wczuć się głęboko w tajny rytm swej duszy i przeniknąć wzrokiem ostrowidza mgły przyszłości, a życzącego Polsce dobrze, który byłby naprawdę innego przekonania, niż ja i Ty, panie Prezydencie, przedemną i przed nami wszystkimi.
Bowiem zanosząc do Ciebie pokorne błaganie o ułaskawienie Niewiadomskiego, jestem najbardziej przekonany, iż przemawiam w imieniu całego narodu w jego niepokalanych a najistotniejszych natchnieniach dziejowych — iż przemawiam w imieniu wszystkich zgoła partyj, tak nieszczęśliwie skłóconych na tej męczeńskiej ziemi, iż przemawiam tak w imieniu najlepszych ludzi z prawicy, jak i najlepszych ludzi z lewicy — iż wołam do Ciebie, Panie, o łaskę imieniem wszystkich życzliwych Polsce narodowości tego kraju, wszystkich wyznań i klas społecznych bez różnicy — że nadto mówię do Ciebie imieniem Europy — imieniem wieków przyszłych.
I to jest dla mnie najsmutniejsze, Panie, że nie mówię tylko jedynem imieniem — Niewiadomskiego, że mimo woli mojej jemu jednemu muszę zaprzeczyć i przynieść krzywdę największą, bo on jeden tylko chce najmocniej, najtwardziej, najbezlitośniej kary śmierci dla zabójcy Narutowicza — bo on chce, musi chcieć zostać męczennikiem!
Nie widziałem go nigdy przedtem, nim ujrzałem w sądzie po raz pierwszy — ale dziś znam go dobrze, przeniknąwszy spojrzeniem nawprost przez fatalnych dwanaście godzin tego niebywałego w dziejach procesu — i wiem, że się nie mylę, twierdząc, iż pożąda on śmierci pragnieniem nieugaszalnem. Widziałem jego postać, spiżem pokrywającą mękę duszy — a bywa, że twarz kryje najlżejszy odruch strachu śmierci i pozuje na bohaterstwo; ale jemu, Panie Prezydencie — przy słuchaniu wyroku śmierci nie tylko nie drgnęła twarz, nie drgnęły ręce. A to znaczy, że on nie kłamał, iż chce śmierci, że szczerze nazwał ją swojem «dobrem moralnem za śmierć Narutowicza».
Więc to wbrew niemu Panie — nie dla niego, ale dla względów wyższych, niż jego samobójcza żądza — proszę Cię o łaskę. Ona nam, nie jemu potrzebna!


I pokazać mógłbym Panie, że jest nieprzebrana ilość argumentów na rzecz ułaskawienia Niewiadomskiego — lecz Twoja przenikliwość odgadnie tysiąc tych, których w skłębieniu trwożnej myśli, przed blizką chwilą niepowrotnego rozstrzygnięcia, w męce szukania słów najwymowniejszych wobec sumienia, nie zdołam tu ujawnić — i że niema natomiast ani jednego słusznego argumentu na rzecz wykonania wyroku choćby najsprawiedliwszego.
Bo za wykonaniem może być chwilowe zapamiętanie się w gniewie, oburzenie nerwów, odruch choćby poczciwego, ale nie głębokiego serca, rezonerstwo surowej, ale krótkowzrocznej myśli — nigdy wspaniałomyślny gniew sumienia narodu, nigdy potęga rozumu, ważącego trzeźwo wszystkie choroby czasu i szukającego mądrze natchnień dobrych w przeszłości i leków trafnych w przyszłości narodu. Za wykonaniem wyroku może być jeszcze złośliwa myśl, która łatwo na cudzej krwi — na krwi ofiarnej skazańca — budowałaby plany partyjne, lub ślepa myśl, która idzie przez krew prezydentów i ich zabójców w odmęt anarchji! Ale lubo takiej myśli szatańskiej, czy nieopatrznej, niema, lubo z nią właśnie wielkość władzy, oparta o serce i rozsądek, nigdy liczyć się nie będzie!


Więc skoro tak jest, Panie Prezydencie, że Eligjusz Niewiadomski postanowił jeszcze przed wyrokiem śmierci przyjąć ten wyrok bezapelacyjnie — to nie zechcesz przecie prawa Twego udzielenia mu swojej wysokiej łaski uzależnić od tego, że on sam o nią nie zwraca się do Ciebie.
Boć on, Panie Prezydencie, — ani chce, ani też może, ani nie powinien w obecnych niecofnionych warunkach o tę łaskę dla siebie prosić — i Twoja mądrość i współczucie dla jego niemocy to muszą uwzględnić — nie gwoli niemu, ale gwoli nam wszystkim, tym wszystkim, co w tajni serca mego pchają mnie do tej koniecznej prośby, gwoli czemuś Wyższemu nademną, co daje mi moc do tej rozmowy z tajemnicą Twojej duszy, Panie!


Posiadłem od wagę do niej nie przez nieskromność, ale przez poczucie wagi tej sprawy dla Polski — bo wiem, że mówię za wszystkich, którzy milczą jeno dlatego, że odgadli nieświadomie, iż ktoś tak odezwać się musi.
Ktoś — tylko nie on sam, Niewiadomski. Bo on tego nie chce, skoro chce tylko umrzeć. On nie może, bo czuje, że «złamał prawo» i że «śmierć mu się należy». A tylko dlatego ważył się na swój czyn szalony, iż wierzył, że zań odda życie własne; tem jedynie usprawiedliwiał okropność czynu, który z tej tylko strony rozumiał!
Nie chce on Cię prosić o łaskę, Panie Prezydencie, bo w zgrozie swojego czynu ukończył wszystkie swoje rachunki z życiem. Nie może, Panie Prezydencie, bo wtedy musiałby się okrutnie zlęknąć, że to, co przyjętoby za skruchę, byłoby niczem więcej, jeno nędzną o własne ciało obawą. Powiedziano by mu wówczas, że otworzył oczy na ohydę swego czynu — zabicia niewinnego człowieka i Głowy państwa — dopiero w szczękaniu zębów ze trwogi. Nie można żądać od nikogo — nawet od skazańca — aby z własnej duszy, która-ć zawsze pragnie zachować cień swego dostojeństwa, uczynił szmat plugawy. On nie może! — i nie powinien, Panie Prezydencie, skoro wyrzekł takie «ostatnie słowo» i nie chce, aby do oskarżenia o zabójstwo historja dołączyła oskarżenie o fałsz uczucia i o nędzę charakteru. Wszakże nawet bandyci, którzy zabijają dla egoistycznego interesu, zgoła bez żadnej idei — nawet błędnej — znają niekiedy godność niezniżania się do prośb o łaskę — i to nawet w nich zasługuje na szacunek.
A Niewiadomski jest przecież zabójcą przez nieporozumienie z duszą własną, dotąd zawsze czystą i nawet w akcie zbrodni nie myślącą o sobie, oraz przez przypadkowy konflikt z duszą społeczną w chwili jej zmącenia przez kurzawę walk partyjnych!
Więc milczenie Niewiadomskiego nie ma nic wspólnego z Twojem prawem do łaski, Panie Prezydencie — choćby on sam przeraził się wobec tej łaski, gdy przygotował się duchem do przekroczenia wrót życia!


Nie od niego tedy, nie dla niego, nie za niego — przemawiam raczej od wszystkich, co w dostojnie myślącym narodzie potrafią czuć swój współudział w winie jednostki, czy to w tem, iż go wprost, choć mimo woli, podżegli myślą, idącą dalej nieopatrznie po linji jego czynu, czy to w tem, iż go podrażnili okrutnie jakąś mimowolnie zjaskrawioną obrazą jego uczuć i przekonań, czy to w tem, iż stali obojętni na stronie, gdy rozpalała się niezgoda społeczna, a oni, nie potrafili, lub nie chcieli jej słowem mądrem i miłosnem zażegnać!
Tak jest, panie prezydencie! przemawiam w tej chwili imieniem prawicy i lewicy… Imieniem prawicy — bo jeżeli ona milczy w sprawie łaski dla Niewiadomskiego, to dlatego, że milczenie jej jest nie śmiącem mówić głośno przyznaniem się, iż w owym czasie używała zwrotów namiętnych, nie rachując się z tem, że one mogą paść na duszę szaloną i zażedz ją do czynu niepoczytalnego i szkodnego dla wszystkich, używała słów, nie wiedząc, że ktoś, szczerszy i czujący głębiej, owe słowa za mocne w straszny czyn przemienić może. I musiała prawica zaciąć w sprawie łaski usta boleśnie, sterroryzowana zrozumiałą, bo tak arcyludzką obawą, że zaciekłość przeciwników każdy odruch szlachetny w tym kierunku policzy wstawiającym się za nowy a pewny dowód solidarności moralnej z przestępcą. Prawica milczy — nie prosi o łaskę — ale Ty, Panie Prezydencie, z wyżyn swego stanowiska uwzględnisz to pełne boleści milczenie i porachujesz, Panie, czy poprzez tę ciszę nie błaga cię połowa narodu o zlitowanie się nad nieszczęśliwym, który obłąkał się bardziej od wszystkich, bo mocniej wierzył w to, co oni pisali, niż sami piszący!
Ale mówię także imieniem drugiej połowy narodu — imieniem lewicy, boć ona właśnie bez sprzeniewierzenia się własnym ideom postępu etycznego, nie może głosować za karą śmierci — i jej wcale nie jest potrzebna krew zabójcy za niedającą się spłacić krew Zabitego. Zwłaszcza dlatego ta lewica nie zechce przelania krwi Niewiadomskiego, że ona bardziej od innych widzi, jak te ręce nieszczęsne były zależne od fatalnego wpływu moralnego pewnych frazesów, których wagi nie obliczyli dziennikarze, rozkochani w mocnych słowach. Dla lewicy Niewiadomski jest ślepym mieczem, nie ręką — nieuchwytną w wirze słownych, walk partyjnych. Lewica może mniemać, że ona nie przebrała w słowach, ale z pewnością w przebraniu słów przez prawicę widzi źródło nieszczęścia zbrodni — a tem samem, zmniejsza słusznie osobistą odpowiedzialność wykonawcy zamachu.
Miarodajnem dla uczuć lewicy jest; że powód cywilny, który przecież z jej stanowiska oświetlał tragedję 16 grudnia, a nadto był rzecznikiem dzieci Narutowicza — czyli podwójnie miałby zasadę żądać najsurowszéj kary — pod naciskiem prawa moralnego i trafnego widzenia rzeczy prosi! Sąd o litość nad podsądnym — nie chciał śmierci dla Niewiadomskiego. Mógł się z tem sąd nie policzyć — przecież Konstytucyjny Dawca łask zechce obejrzeć się na to, że głos lewicy — więcej jeszcze, głos dzieci Zabitego — nie chce «krwi za krew»!


Zbędnem jest już wywodzić, że centr polityczny, że poczciwe włościaństwo polskie jest równie dalekiem od ducha krwiożerczej mściwości, co i robotnik polski.
Zbędnem jest wywodzić, że wszystkie narodowości inne w państwie polskiem — o ile są mu szczerze życzliwe — nie mogą stać na innem w tej sprawie stanowisku, niż cały naród polski — niż lewica, centr i prawica. W tej sprawie autorytatywnie polskiej nie mają one zasady domagać się głowy Niewiadomskiego. Zwłaszcza że życzliwość dla Polski jest zarówno politycznym, jak i moralnym interesem wszystkich żywiołów, pragnących ochrony pod jej państwowym dachem. Zresztą gdyby znaleźli się przeczyciele — pewnem jest, że niema ich w tej sprawie w żadnym z żywiołów ludzkich na tej ziemi, europejsko-chrześcijańskie społeczeństwo miałoby wszelką słuszność odeprzeć mściwym, iż Chrystus wbrew okrutnej zasadzie litery biblijnego zakonu ocalił jawnogrzesznicę od ukamienowania, a przez to mocniej utwierdził absolutność przykazania Synajskiej tablicy: «Nie zabijaj!» — On, który, wszelki formalizm litery duchem Miłości słodkiej nawet dla wrogów od wieków przełamał i wciąż jeszcze czeka spełnienia przez ludzkość swojej nauki — chybać nie w duchu miecza, lecz krzyża.
Toć żywą jest chyba pamięć o zniesieniu śród ludów aryjskich przez mękę Jezusa kary rzymskiego krzyża, żywą cudowna myśl Wiktora Hugo, najwymowniejszego z bojowników przeciw karze śmierci: «Powieście Boga na szubienicy — będzie krzyż!» — żywą idea o przebaczeniu przez Chrystusa wszystkim cierpiącym mękę krzyżową, nawet zabójcom — nadto ostrzegawczym (o czem mądrość państwowa nigdy zapomnieć nie powinna) jest pęd tłumu do idealizacji skazańców, którzy krzyż przyjęli w imię idei…
A przecież, jakkolwiekbyśmy potępiali czyn rąk Niewiadomskiego — niema rady, niepodobna zaprzeczyć, iż on był ideowym zabójcą i działał w imię źle pojętej — aleć zawsze w imię głębokiej miłości dla Polski!


Wiem z góry, iż Prezydent, Głowa Państwa, opiekujący się z prawa wszystkiemi narodowościami i warstwami społecznemi na ziemi polskiej, zważy, że krew ś. p. Narutowicza odepchnęła od siebie na razie mocniej dwa wielkie obozy opinji politycznej i że krew Niewiadomskiego pogłębi czerwoną przepaść pomiędzy niemi. Pogłębi bodaj bardziej na szkodę lewicy, niż prawicy, która mniemać będzie, iż wypłaciła się za grzech wspólny wojny domowej tą dobrowolną cudzą ofiarą z ławy podsądnych.
Czyli innemi słowy: akt zemsty państwowej, choćby w najlegalniejszym ferowanej porządku, gotuje krzywdy całości duszy narodu polskiego i promieniami jej odbicia uderzy we wszystko, co żyje pod dachem państwowym Polski.
Nieprawdaż — panie Prezydencie — jako patrzący w przyszłość, nie możesz nie wiedzieć tego, że krew Niewiadomskiego na stokach cytadeli nie jest nikomu potrzebna!
Ona może być potrzebną tylko… nieśmiertelności duszy zabójcy, który, w zgonie własnym, milczeniem pogodzi się ze swoim czynem — w zaświecie pogodzi się z zabitym jednakowością spokoju Cieniów — ale my pozostaniem tu na tej twardej ziemi, niepogodzeni na długo, pozostaniem nie z myślą zdrową o hańbie, którą wszyscy jednakowo odkupić musim braterstwem pracy — lecz z jadowitą myślą o tem, iż hańba już została spłacona krwią na szali sądu i że najlepszym porządkiem rzeczy jest snuć dalsze ogniwa zemsty…
Bo «krew za krew!» — takiem jest prawo świata, nie chcącego znać miłosierdzia…
A dlatego proszę Cię o miłosierdzie, Panie Prezydencie!


Wykonanie wyroku śmierci na Niewiadomskim jest fizycznie możliwością. Ale nie jest nią etycznie, psychologicznie, społecznie, narodowo i politycznie — przynajmniej z perspektywy Trybunału Dziejowego Jutra.
Bo cóż mówią o nim zżymający się najmocniej na lewicy i bolejący najszczerzej nad hańbą mordu po prawicy? Jedno i to samo: fanatyk.
Tak — fanatyk!… Bo «tylko fanatyk zabija Symbole». Tylko on nie liczy się z żywą osobą, w którą godzi — z wartością ludzką człowieka zabijanego.
Więc fanatyk. Czy dlatego, Panie Prezydencie, staną za Twoim prezydjalnym fotelem, «splamionym» — wbrew słowom podsądnego — tylko czystą krwią męczeńską Twego poprzednika, źli zausznicy i błędnym podszeptem wytrącą Ci z ręki pióro gotowe do podpisania aktu łaski?
Ależ wszyscy fanatycy — odkąd istnieją dzieje — fanatycy wielkiego i małego kalibru, bez różnicy ras, plemion, wyznań, pasów geograficznych i czasów zabijali. I nigdy groza kary śmierci nie zatrzymywała ich ręki, czy teraźniejszość lub przyszłość miała ją potępić, lub — błogosławić! Zabijali Jozue, Judyta, Brutus, Torkwemada, Kalwin, Marat, Chalotta Corday… Zabijali tak samo, jak zgoła nie dający się przeliczyć świeższej daty Rysakowy, Okrzeje, Kanegissery… Zabijali fanatycy wielcy i mali, mądrzy i obłędni użyteczni i szkodliwi pochodowi ludzkości do światła i wolności…
Potrzeba-ż tego dowodzić?


Surowy Dant w czeluściach piekła umieścił wraz z Lucyferem i Judaszem Brutusa, ale historja wraz z Szekspirem nie potwierdziła tego wyroku, mimo swej czci dla genjalnego Juljusza Cezara. Już Plutarch nauczył nas odrywać czyn ohydny od szlachectwa zabójcy — nauczył nie wszystkich — bowiem to pewna, że czyn Brutusa był ohydny i szkodny, wtrącił właśnie Rzym republikański w otchłań cezaryzmu Neronów i Kaligulów, ale sam Brutus był duszą czystą i bohaterską, ostającą się w Panteonie dziejów na spiżowym postumencie, jako przestroga dla tyranów.
Cóż więc znaczy to słowo «fanatyk», wypluwane z takim wrzaskiem na bruk uliczny. Biada tym, co hodują w społeczeństwach fanatyzm — najgorszy z rodzajów wiary. Ale któż to leczy fanatyzm ołowiem najętych dla kaźni żołnierzy? Fanatycy zmartwychwstają z krwi i ołowiu!


Powiadają ci, Panie: »Ależ on strzelał z tyłu!«
Lecz kiedyż to morderca polityczny uprzedza ofiarę i nie zabija z zasadzki? Bombista, mierzący w cara, krył się zawsze w tłumie. Każdy zamach był skrytobójstwem, czy podkopywał się pod pociąg Aleksandra III, czy wyczekiwał przejazdu arcyksięcia Austryjackiego. I zawsze, zabójca szukał moralnej rekompensaty dla siebie li w gotowości pójścia na szubienicę, lub pod rozstrzał.
On strzelał «z tyłu». Jakże jestem szczęśliwy za ś. p. Narutowicza, iż szlachetny Wódz Państwa nie widział  Przed zgonem tej okrutnej niespodzianki — mierzącej do Niego lufy rodaka, że nie miał czasu pod szokiem cierpieć, ze zdziwionemi oczyma pojrzał na obecnych i onieprzytomniony, nim mógł doznać bólu — zgasł!
A przeczytajmyż teraz «Ostatni dzień skazanego» Victora Hugo i wgłąbmy się w mękę tylu długich dni, które ma przed sobą skazaniec Eligjusz Niewiadomski, aby ocenić, czy szala pokuty nie jest tysiąckroć cięższa od zdziwienia przedzgonnego Ofiary. Tylko potrafmy czuć i rozumieć, jak Wiktor Hugo!


Nieetycznem w postępku Niewiadomskiego jest owo traktowanie Narutowicza — nie jako człowieka samego w sobie — lecz jako rzeczy, jako Symbolu.
Tej wielkiej prawdy nauczył nas mądry Kant.
Ale kto z nas w tej mierze jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na Niewiadomskiego kamieniem.
On zabijał Symbol, nie patrząc na kształt Człowieka — tak, to jest prawda!
Ale wszakże to właśnie dzieli go na jego korzyść od zwykłego zabójcy i z pod zwierzęcej naszej powłoki wydobywa zeń stworzenie ludzkie — ideowe. Bo tylko mściwy morderca mierzy w określonego nazwiskiem człowieka, którego znienawidził. I tylko chciwy zbrodzień upatruje ofiarę w określonym człowieku, na którego pieniądze czyha.
Ale gdybyśmy — my, ludzie przeciętni — nie usprawiedliwiali siebie symbolami, to bylibyśmy na wojnie zwyczajnymi mordercami. Cóż uczynili sobie wzajem złego ostający rozkazem w przeciwnych okopach, jako ludzie? Ale to są wrogowie wojenni — nic więcej — symbole narodu nieprzyjacielskiego, odziane w inny mundur wojskowy.
Bez tej zasady symbolizacji, która jest rozstrzygającą w walce o najwyższe idee — niepodobna byłoby zrozumieć po ludzku mnóstwa zabójstw politycznych, popełnionych na ulicach naszej stolicy w warunkach wczorajszej niewoli.
Nie moglibyśmy uniewinnić żołnierzy, pełniących obowiązki katów z nakazu swojej prawowitej władzy, gdybyśmy nie wiedzieli, że oni zabijają tak zimno nie złoczyńcę, którego win sami nie ważą — lecz wskazany im przez państwo symbol zbrodni.
Więc obłęd może zabić symbol, którego wartość wyobraźnią skrzywił — to będzie nieetyczne; lecz to samo przez się nie jest piętnem najwyższej zbrodniczości. To jest arcyludzkie — niekiedy, jak w danym wypadku, arcybolesne i arcyniesprawiedliwe. Nic nadto!


Powiadają — i ja to samo powiadam — że najokropniejszem w czynie zabójcy Narutowicza jest to, iż wykroczył on przeciw czystości naszych dziejów, nie znających plamy królobójstwa, ani w życiu swojem wolnem, ani nawet w czasach okrutnej obcej tyranji.
Ale bądźmy sumienni — nie kujmy z tej stali miecza przeciw łasce dla Niewiadomskiego, bo ona skruszy się i, miast podnieść nas do nieba ideału, powali w proch obłudy.
Nie było plamy królobójstwa w dziejach polskich — ale może to jest nie tylko bielą zasługi, lecz zrządzeniem również szczęśliwego wypadku, a bodaj w oczach rewolucjonistów polskich nie jest wcale tytułem najwyższej zasługi charakteru narodowego w godzinie jarzma.
Zrządzeniem przypadku — tak! boć jeżeli krotofilna pamięć narodowa, ta sama, co z Filipa z Konopi, broniącego praw ludu na sejmie szlacheckim, uczyniła pośmiewisko dla potomnych, lub gorzej, samozadowolona niepamięć narodowa umiłowała przysłowie o „Piekarskim, plotącym na mękach“ i powtarza je wesoło bez świadomości, iż mówi o zamachowcu, plotącym na torturach, toć przecie tylko zrządzeniem Opatrzności było, iż Piekarski nie zgładził Króla Jana Kazimierza. Ale on niewątpliwie chciał, choć był Polakiem.
I Zborowski, przechwalał się tem, że zabije króla Batorego, zanim hardy łeb mu spadł pod toporem kata.
Zatem niema tu żadnej archanielskiej bieli, którą zbrukałby po raz pierwszy dzisiejszy skazaniec.
Nadto, jeżeli Kordjan mdleje przy drzwiach sypialni carskiej, to nie dla tego, iż towarzysze spiskowcy w podziemiach katedry św. Jana przekonali go o niecności zamachu na cara — pomazańca, ale dlatego że — jak chce poeta — gorączka mąci mu zmysły i blady strach niewoli staje mu w drodze.
I nie każdy Kordjan Polski tak samo bał się zamachu na osobę cesarską. Boć przecie do Aleksandra II w Paryżu strzelił Polak — tylko nie trafił. Niepewność kuli nie jest cnotą narodu.
Mówmy więc o czynie Niewiadomskiego, jako arcywyjątkowym, nie zaś, jak o jedynym czynie: wyrzutka — potwora. Bo potępienie nie potrzebuje przyprawy z fałszu historycznego. I nie ci, co najbardziej nienawidzą zabójcę, najmocniej cierpią nad zbrodnią i jej ofiarą!


Ale oto śród tysiąca błędnych o tej sprawie sądów jest jeden, który najfatalniej odbija się na zdaniu o tragicznym mordercy.
Nie syk wężowy, ale sancta simplicitas ludzi, którzy nie docierają nigdy do rdzenia rzeczy — wskazuje z otrząsem moralnym, że przestępca nie doznał skruchy, ponieważ sam tak powiada, — a dlatego zasłużył podwójnie na śmierć.
Doprawdy, przekładam świętą prostotę średniowiecza, która w naiwnem, ale poszanowania godnem oburzeniu moralnem, nie ważyła się karać zabójcy śmiercią, nim przekonany został o winie, i muszała go do przyznania się i do skruchy torturą. Bo owi okrutni prostacy przeszłości rozumieli, iż wydrzeć życie winowajcy nie jest to osiągnąć satysfakcję moralną i nieprzekonanego nie śmieli wysłać na tamten świat, iżby nie przekroczył granic życia, jako triumfator, skłócony z moralnością powszechną.
Ztąd nowocześni kryminolodzy — moraliści od czasu Beccaria żądają dla zabójcy więzienia, aby miał czas rozmyśleć się w pokucie za swoje winy.
Niema skruchy jeszcze — więc nie może być już kary śmierci.
Jak już nie może jej być, skoro już nastąpiła skrucha…


Ale czy naprawdę Niewiadomski nie ujawnił skruchy?
Przeczę temu, zstępując w głąb jego duszy.
Przeczę, powołując nawet jego własne słowa — te głębsze i mędrsze — przeciw tym, co brzmią inaczej, a w zamęcie jego duszy dobywają się na wierzch, tworząc fałszywe pozory.
„Nie przyznaję się do winy“ — tak mówi, ale dodaje zaraz: „przyznaję się tylko do złamania prawa“.
Kto tak mówi?… Artysta w śmiertelnej więzi — przecież nie człowiek, myślący logicznie, nie światły prawnik, nie socjolog, co wie, iż nie obarcza się jednostki winą za jej czas, szukając ofiary dla swojej kuli…
Cóż jest zbrodnią w obliczu prawa?… Po najstaranniejszem poszukiwaniu definicji tylko „złamanie prawa“ — nic więcej. Kto przyznaje się do „złamania prawa“, uznaje swoją winę wobec sądów swego kraju!
Jesteśmy bardzo wymagający — żądamy czegoś więcej — chcemy, aby po za winą w obliczu konstytucji i sądu karnego ten człowiek przyznał się jeszcze do grzechu wobec moralności…
Mamy i to. Kto nie uznaje grzechu, nie chce ekspiacji. Niewiadom ski chce jej, pożąda, błaga o nią. Jego «dobrem moralnem» była myśl o oddaniu krwi za krew. Czy któryś z carobójców kiedykolwiek tak się odezwał? Uznawali oni przemoc karzących, lecz nie konieczność moralną przyniesienia głowy za winę krwi przelanej. Tylko on jeden — a to jest niebywały wypadek w dziejach procesów politycznych, wypadek iście polski i pięknie polski — żąda śmierci za śmierć!
Rozumie grzech swój — więcej jeszcze, sam boi się jego naśladowców — uprzedza obawy władzy o bezkarność takich, jak on — wzywa przeciw swojej nieszczęsnej głowie rację państwa…
Niema trafaretów dla wyrazu skruchy.
To jego skrucha — potężniejsza od bełkotu przez łzy i tchórzliwego bicia się w piersi — skrucha nie litery słów, ale męczarni ducha.
Panie Prezydencie! ta skrucha godniejszą jest łaski niż pełzanie po ziemi ludzkiego gada, który nie chce życiem odpowiedzieć za cudze życie i w strachu śmierci przyrzeka poprawę, jakiej przy pierwszej sposobności nie potrafi dotrzymać.
Tego człowieka, który złamał całą swoją wolę czynu w jednym akcie, wbrew czystości swego życia — społeczeństwo może się nie obawiać. To nie jest wilk, ani gad, którego} się tępi. To człowiek, który po wyroku śmierci jeszcze kończy dzieła sztuki — spuściznę dla rodzimej kultury!


To jest nadto człowiek, panie Prezydencie, który nie zasługuje na śmierć, bo był niepoczytalny w chwili dokonania swego szalonego czynu i w swoich tłomaczeniach na sądzie.
Niepoczytalny! — wbrew temu, co sam o sobie mówi, i wbrew zdawkowym sądom mas, które mówią o nim na mocy złej obserwacji i mylnej informacji, bez zasięgnięcia opinji psychjatrów i psychologów.
Wszakże przewód sądowy odbył się zgoła bez porady u ludzi nauki.
Sąd zajmował się ustaleniem szczegółów faktu zabójstwa, nie sięgał w głąb zazdrośnie strzeżonej przez podsądnego tajni jego duszy, o której on sam nie pozwalał mówić swemu obrońcy, aby nie roztkliwić sądu; i tylko przypadkiem jeden ze świadków — jedyny, który znał zabójcę — objektywnie odmalował nam tę duszę, czułą wnętrznie, a oschłą z pozoru, nieskazitelnie prawą na każdem stanowisku, wybuchającą późno a jaskrawo po podrażnieniu. Wulkan pod korą lodową!

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: