Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
W końcu lutego Antek zrezygnował z pracy w radio-hauzie. 29 lutego, na drugi dzień po swych szesnastych urodzinach, znalazł zatrudnienie w warsztatach elektrotechnicznych inżyniera Szparkowskiego. Firma mieściła się początkowo na ulicy Gęsiej 16, później przeniesiono ją na Chłodną 8. Otrzymał też zaświadczenie o zatrudnieniu z ważnością do dnia 1 czerwca 1944 roku.
Antek równocześnie dokształcał się w dziedzinie radiotechniki. Jeszcze pracując u Pydego, w „Pydohauzie”, jak mówił, skonstruował wzmacniacz i adapter. Teraz zbudował radioodbiornik. Twierdził, że jest to „najlepsza superheterodyna”. Jednakże z odbiorem zagranicy były kłopoty. Dominowały radiostacje niemieckie.
Elektrotechnika i łączność bardzo Antka pasjonowały. Wespół z Leszkiem Rossowskim zbudowali sobie własny telefon. Mieszkanie Leszka położone było w skrzydle bloku usytuowanym od strony ulicy Powsińskiej, prostopadle do tego skrzydła, w którym znajdowało się nasze mieszkanie. Obydwa mieszkania w linii powietrznej dzieliła odległość około pięćdziesięciu metrów. Przeciągnęli drut rozwinięty z cewki od słuchawki telefonicznej, podłączyli baterie, dzwonki, słuchawki i mikrofony i telefon był gotów. Mama, jak każda matka wówczas, krzywo patrzyła na radio, jednakże telefon zaakceptowała, zwłaszcza że druty były tak cieniusieńkie, iż w każdej chwili można je było zerwać, sam aparat błyskawicznie zdemontować, a taki telefon mógł być w razie jakiegoś nieszczęścia przydatny.
Kiedyś z mamą odwiedziliśmy jej ciotecznych braci na Saskiej Kępie, wujów Genka i Henryka Chodkowskich. Mama, starsza parę lat, mówiła zawsze o nich z dumą: „Fajne chłopaki” (mieli wówczas dwadzieścia sześć i dwadzieścia osiem lat). Wujowie mieszkali na parterze. Gdy tylko weszliśmy, wuj Henryk z dumą zademonstrował nam swój „wynalazek”. W pokoju nad garażem wujowie przebili w podłodze otwór, zakrywając go klapą maskowaną podłogową klepką i dywanikiem. „Jak Niemcy do drzwi wejściowych — mówił — to my przez klapę do garażu i chodu.” Ta klapa w podłodze kilkakrotnie uratowała im życie.
Obydwaj wujowie bardzo mi imponowali. U wuja Genka w szafie wisiała szabla. Był on bowiem oficerem. W 1939 roku obydwaj walczyli. Wuj Heniek gdzieś na północnym wschodzie, a wuj Genek w Warszawie, na Zaciszu, bronił Grochowa w 80 pułku piechoty. Wuj Henryk wrócił dopiero w październiku. Wuj Genek zaraz po kapitulacji przyszedł do domu, mundur powiesił w szafie obok szabli, która w tej wojnie okazała się nieprzydatna. Szabla ta zawsze mnie zachwycała. Miała dedykację. Wuj Henryk bowiem pracował przed wojną w fabryce szabel Borowskiego. Wykonywał na szablach rysunki i napisy. Gdy wuj Genek otrzymał promocję oficerską, brat sprezentował mu tę szablę. Miała na prawym płazie przy zastawie wytrawiony medalion z Matką Boską, dalej orła i napis: „Honor i Ojczyzna”, na lewym płazie przy zastawie — syrenę, a dalej napis: „ppor. Eugeniuszowi Chodkowskiemu brat Henryk.”
Obydwaj wujowie zajmowali się sportem. Wuj Henryk był namiętnym wioślarzem, toteż gdy tylko zaczęła się okupacja i powstały kłopoty z zaopatrzeniem w żywność, zbudował mały sportowy kajak i pływał nim Wisłą aż do Kozienic, szmuglując jedzenie dla całej rodziny. Płaską sportową łajbą doskonale omijał nocą niemieckie wodne strefy. Groźna Wisła była bezpieczniejsza niż polskie drogi i ulice Warszawy.
Pewnego marcowego ranka na przystanku tramwajowym na rogu ulicy Zielonej rozległy się strzały. Został zastrzelony jakiś mężczyzna czekający w tłumie na tramwaj. Wiadomo było, że jak na ulicy ginie samotny cywil z rąk nieznanych sprawców, jest to zdrajca. Zastrzelonego znali mieszkańcy Sadyby. Mieszkał na ulicy Podhalańskiej. Nazywał się Musiał i pracował gdzieś w PKO.
W kilka dni potem gestapowcy otoczyli willę pani Taperowej na ulicy Okrężnej 35. Tę samą, którą już raz bezskutecznie plądrowali w roku 1940. I tym razem odjechali z kwitkiem. W willi nie zastali nikogo.
Wyrok, który wykonano na Musiale, nie miał jednak związku z najazdem na drukarnię. Musiał sypał swych towarzyszy pracy w PKO. Natomiast drukarnię u pani Taperowej rozpracowywał K., którego zastrzelono w roku 1943, zanim zdołał przekazać informacje do gestapo. Teraz, na wiosnę, ktoś inny sypnął drukarnię.
Ta ostatnia wiosna okupacyjna pełna była wydarzeń. Któregoś majowego wieczora rozległy się strzały z kolei na ulicy Goraszewskiej. Od strony jeziora biegł brocząc krwią niemiecki oficer. Odstrzeliwując się do tyłu ścigającym go dwu mężczyznom, dopadł rogu ulicy Powsińskiej i zwalił się przed apteką. Ścigający go skręcili w Godebskiego i znikli. Na Sadybie zapanował popłoch. Wielu mieszkańców ulicy Goraszewskiej w obawie przed represjami opuściło swoje domostwa. Obawy na szczęście okazały się płonne. Zajechał tylko dwuosobowy patrol na motocyklu z karabinem maszynowym zamocowanym na przyczepie, zaszli na posterunek granatowej policji i kazali sprowadzić sanitarkę. Odjechali bardzo szybko i trwożliwie.
Podobno zamach na tego Niemca był aktem zemsty za zaloty do jednej z dziewczyn. Według innej wersji dziewczyna ta celowo przyjmowała Niemca, żeby ułatwić wykonanie wyroku swoim kolegom.
W czerwcu tego roku godzinę policyjną ustanowiono wyjątkowo wczesną, jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Siedziałem w domu już po godzinie policyjnej, gdy usłyszałem za oknem szereg szybko następujących po sobie strzałów, a potem rozpaczliwy krzyk ojca. Ojciec jak huragan rzucił się do drzwi i zbiegł po schodach na dół.
Wyjrzałem przez okno. Od furtki przez ogród środkiem trotuaru kroczyli Antek i Jędrek z rękami wzniesionymi do góry. W furtce stał jakiś cywil z pistoletem skierowanym w ich stronę. Antek z Jędrkiem przeszli przez cały ogród i weszli do klatki w momencie, gdy ojciec był już na dole.
Ich „przygoda” miała następujący przebieg. Pragnęli sobie zapalić. Antkowi rodzice pozwolili oficjalnie palić papierosy, natomiast Jędrek Kuźniar musiał się kryć przed swoją matką z tym nałogiem. Żeby nie być widocznymi od strony ogrodu, stanęli przed furtką, od ulicy zasłonięci dzikim winem. Obydwaj byli w butach z cholewami i w bryczesach. Zapaliwszy papierosy, po każdorazowym zaciągnięciu się dłonie z papierosami chowali wstydliwie za klapy marynarek. Mieli tak konspiracyjne miny i tak skoncentrowaną uwagę na tym, żeby ich nikt nie zobaczył z ogrodu, że nie zauważyli, iż są obserwowani przez faceta w zielonym tyrolskim kapeluszu z piórkiem, stojącego na przystanku na wprost furtki. Gdy jeden z nich chciał wyciągnąć któryś raz papierosa spod klapy, usłyszeli okrzyk: „Hande hoch!” Zbaranieli. Nie wiedzieli, o co chodzi. Ku nim szedł facet z pistoletem w dłoni. Padł strzał w górę. Podnieśli więc ręce, z których wypadły im dymiące papierosy. Szkop trzymając pistolet w dłoni przy biodrze, obmacał ich. Poczuli od niego zapach wódki. Kazał im odmaszerować z rękami do góry, bez oglądania się za siebie. Odeszli na miękkich nogach. Gdy byli już w ogrodzie, facet w zielonym kapeluszu oddał jeszcze dla postrachu kilka strzałów w powietrze.
Następnego dnia rano znów miał miejsce innego rodzaju incydent. Łowiliśmy ryby nad fosą, gdy przed blok zajechała buda z żandarmami. Bez wstępnych poszukiwań wpadli do mieszkania pana Leona Sowińskiego. Ukryty za skarpą, wśród krzaków rosnących przy starej wierzbie, widziałem ich hełmy w otwartych oknach. Po jakimś czasie odjechali. Pan Sowiński wyszedł z domu blady jak ściana. Żandarmi na szczęście nie zabrali go. Dokonali tylko rewizji. Szukali broni. Okazało się, że jednemu z niemieckich urzędników w biurze, w którym pracował pan Sowiński, skradziono pistolet. Szwab zameldował niemieckiej policji i wszczęto poszukiwania. Najechano wtedy wielu pracowników tego biura.
Następny najazd gestapo na Sadybę miał miejsce z początkiem czerwca. Był tragiczniejszy w skutkach. Nie-spodziewanie zajechali małą osobową dekawką. Byli w cywilu. Aresztowali Ptysia Matuszewskiego. Nie zdążył uciec. Jego ojca w porę ostrzeżono telefonicznie w biurze. Gdy gestapo tam przyjechało, pana Matuszewskiego już nie było.
24 czerwca ruszyła radziecka ofensywa. Wiadomość ta rozeszła się lotem błyskawicy i bardzo wszystkich podniosła na duchu, świadczyła bowiem, że wojna zbliża się ku końcowi, że klęska Niemców jest bliska.
Nasz ogród, park i fort leżały na trasie przelotów niemieckich samolotów z lotniska na Okęciu na front wschodni i z powrotem. Leciały zwykle na tak niskim pułapie, że nie tylko znaki na kadłubach i skrzydłach, ale również twarze pilotów w okienkach były widoczne. Leciały w eskadrach liczących po kilkadziesiąt maszyn. Najczęściej były to transportowe junkersy, Ju-52, z dwoma silnikami na skrzydłach, a później również sztukasy dźwigające pod kadłubami wielkie cygara bomb. Wraz z kolegami dobrze nauczyliśmy się rozpoznawać różne typy niemieckich samolotów. Gdy buczały pod naporem ciężaru, życzyliśmy lotnikom, by wraz ze swymi maszynami zlecieli na zbity łeb. Codziennie nasze życzenia los, a właściwie radzieccy lotnicy i artylerzyści spełniali w poważnym stopniu. Po kilku godzinach wracały bowiem te same samoloty — rozpoznawaliśmy je po znakach — jednakże było ich mniej, miały poharatane kadłuby, skrzydła i ogony. Kilkakrotnie widziałem w kadłubach otwory o powierzchni kilkudziesięciu centymetrów. Nierzadko w kilkanaście minut po przelocie eskadry wracającej z frontu wlókł się samotnie jakiś „inwalida”, prychając żałośnie, na jednym silniku. Kiedyś w wywalonych drzwiach junkersa dostrzegłem stojącego w białym kitlu lekarza.
Tymczasem zbliżający się front ujawnił mi coraz szersze kręgi konspiracji. O tym, że Antek działa w podziemiu, wiedziałem. Któregoś dnia przyszedł do nas stryj. Był „pod dobrą datą”. Wyciągnął z kieszeni pistolet i zwrócił się do Antka: „No, wieszaj tarczę na piecu, zobaczymy, czy stryjek strzelać umie!” Popatrzyliśmy wszyscy na siebie. Mama podeszła do stryja i mówi: „Słuchaj, Czesław, nie ma tu zegara, nie jesteś dziedzic Nardzewski, a kart też nie mamy, więc schowaj pistolet, my nie pruscy urzędnicy.” Stryj się roześmiał i wsunął pistolet za pasek spodni. Długo tłumaczył się potem mamie „upałem i zmęczeniem”. Po wyjściu stryja spytałem mamę, kto to jest dziedzic Nardzewski. Kazała mi przeczytać Popioły.
Prócz czytania jedną z ulubionych rozrywek tego lata było łowienie ryb w fosie. Któregoś dnia wyciągnąwszy kolejną krasnopiórkę, chciałem powtórnie zarzucić wędkę do wody, ale haczyk zaczepił się o skarpę. Schyliłem się, żeby go zwolnić, i spostrzegłem, że zaczepiony jest o jakiś kawał żelaza tkwiący głęboko w ziemi. Zaintrygowało mnie to mocno. W wyobraźni zobaczyłem znów stosy broni znoszone na nasze podwórko przez Niemców po kapitulacji Warszawy. Tymczasem dokopałem się wspólnie z towarzyszami połowów do jakiejś sztaby i zaczęliśmy się z nią mocować. Ustąpiła wraz ze sporym kawałkiem skarpy, który zakrywał wieko żelaznej skrzyni. Skrzynię wypełniały puszki po farbie drukarskiej, zawierające amunicję pistoletową i jakieś papiery. Zdumieni znaleziskiem, zamknęliśmy skrzynię na powrót, maskując starannie wieko. Z przejęciem zaczęliśmy się naradzać, co zrobić z tym fantem. My zostawimy skrzynię w spokoju, ale jeżeli odkryje ją ktoś inny, może zabrać, a co gorsza, zameldować tam, gdzie nie potrzeba. Zdecydowaliśmy się poradzić doktora Szczubełka.
Z duszą na ramieniu zapukałem do mieszkania doktora. Na szczęście otworzył mi sam. Akurat gdzieś wychodził. Zdyszany powiedziałem mu, o co chodzi. Zaprosił mnie do przedpokoju, popatrzył spokojnie w oczy i zapytał: „A czy wiesz, czy domyślasz się, czyje to jest?” „Nie wiem — odpowiedziałem — ale chyba jakiejś organizacji podziemnej.” Doktor przycisnął mi ramię mocno do siebie i powiedział: „To jest moje. Ale pamiętaj, nie mów o tym nikomu. Wiesz przecież, co by mi groziło.”
Zobowiązany tak niezwykłym dowodem zaufania, opuściłem mieszkanie doktora. Nazajutrz skrzyni już nie było.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...