Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Rano, gdy tylko obudził się dzień, wybiegłem z piwnicy na dwór. Słońce wschodziło, mgły ustępowały, zapowiadał się śliczny dzień. Ojciec od rana znajdował się już na forcie. Ruch wszędzie był niesamowity. Przede wszystkim zaraz o piątej zaczęto wznosić barykadę na Powsińskiej, przed mostem, a po niej rowy dobiegowe do fortu i do parku. Również na samym forcie chłopcy się okopywali zawzięcie, wnosząc na szańce niemieckie lotnicze formularze, raporty tzw. Flugansage, które całymi blokami zalegały kilka kazamat.
Fort tętnił życiem. Intendentura nie próżnowała. Od razu uruchomiono warsztat rusznikarski, ruszyła produkcja butelek samozapalających i granatów. Przystąpiono do zorganizowania nasłuchu radiowego. Zajął się tym jeden z kolegów Antka, Ryszard Zienkiewicz, nazywany Rynciem. Ponieważ energii elektrycznej nie było już na Sadybie od 3 sierpnia, początkowo zasilano aparaty radiowe prądem z baterii i akumulatorów, ale później Ryncio wpadł na bardziej oryginalny pomysł. Na specjalnych stojakach ustawił rowery z dynamami do reflektorów i kolejno na zmianę kilku powstańców pedałowało w miejscu, zasilając w ten sposób prądem aparaty radiowe. Potem użyto do pedałowania niemieckich jeńców.
Zabrano się też do zorganizowania zaopatrzenia — uruchomiono piekarnię i kuchnię polową. Jeden z mieszkańców Sadyby cały zacier bimbrowni przekazał do użytku powstańczej piekarni. Zaopatrzenie przypadło w udziale memu ojcu, jako zastępcy kwatermistrza. Około wpół do ósmej rano wpadł właśnie do nas na chwilę. Kiedy rozmawiał z matką, kazał mi z kosza, który posłużył jako umocnienie nasypu przedokiennego, z lewego jego rogu, wygrzebać z ziemi kwadratowe blaszane pudełeczko po taśmie od maszyny do pisania. Mocno zaintrygowany, podejrzewając, że pudełeczko pewnie zawiera amunicję do sztucera, pobiegłem spełnić polecenie ojca. Zdziwiony lekkością pudełeczka, nie wytrzymałem i zajrzałem do środka. Pudełko zawierało „mundur powstańczy” — biało–czerwoną opaskę.
Gdy wracałem z opaską do piwnicy, spotkałem na klatce schodowej, koło skrzynki na listy, Jania Boczara. Właśnie wdziewał swój „mundur”. Opaska Jania bardzo mnie zaciekawiła, ponieważ miała naszytą pionowo, w poprzek barw narodowych, zieloną „belkę”. Okazało się, że „belka” ta oznaczała formację Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa, odpowiadającą policji lub żandarmerii.
Oddając ojcu opaskę, nie mogłem powstrzymać się od zapytania o sztucer. Odpowiedział mi, że w tej chwili nie ma czasu na wydobycie sztucera z kryjówki, musi bowiem spieszyć na fort. Poszedłem wraz z nim. Kiedy mijaliśmy furtkę, na niebie od strony Służewca pojawiły się trzy sztukasy. Zrobiło mi się nieswojo. W pamięci stanęły mi nurkujące samoloty, jakie kilka dni temu ze strychu widziałem nad miastem. Sztukasy jednakże przeleciały spokojnie i zniknęły gdzieś na horyzoncie, za Wisłą. Gdy wyszliśmy na ulicę, dostrzegłem zawieszoną biało-czerwoną chorągiew na jednym z domów na Powsińskiej, po stronie szkoły. W kierunku mostu zdążały grupki ochotników do budowy barykady, którą pospiesznie wykańczano. Był też między nimi jeden z sadybiańskich kryminalistów i pijaków, śpieszący ochoczo z łopatą w ręku.
Odprowadziłem ojca aż do fortu. Rozstaliśmy się koło szlabanu, przy którym stał młody wartownik z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Ojciec wymienił z nim hasło i odzew i poszedł w kierunku narożnej kazamaty we wschodnim skrzydle fortu. Ja zaś oparłem się na szlabanie i z radością patrzyłem na znowu nasz fort. Po dziedzińcu kręciło się wielu powstańców. Jedni wynosili paki formularzy na zewnętrzny nasyp fortu. Inni szykowali się do przestrzeliwania broni, bo po wschodniej stronie mostu ustawiono tarcze strzelnicze. Długo nie mogłem od tego wszystkiego oderwać wzroku.
Kiedy ruszyłem z powrotem w kierunku bloku i mijałem jezdnię od strony mostu, rozpętała się strzelanina. Niemcy rozpoczęli pierwszy atak na Sadybę. O wynik walki byłem jednak całkowicie spokojny. Ruch, jaki oglądałem na forcie, beztroskie i zawadiackie miny naszych żołnierzy — nastroiły mnie optymistycznie.
Strzelanina trwała niedługo. Nasi odrzucili Niemców daleko na przedpole.
W bloku panował też niezwykły ruch. Pospiesznie organizowano szpital polowy, ponieważ drewniany budynek szkolny w razie ewentualnego ostrzału artyleryjskiego czy bombardowania lotniczego nie dawał absolutnie żadnego zabezpieczenia. Zaczątkiem szpitala w bloku stało się mieszkanie generałowej Branickiej. W narożnym pokoju od podwórka urządzono salę operacyjną, ponieważ ta strona bloku była zasłonięta od północy budynkami ulicy Okrężnej, od zachodu skrzydłem bloku, a od wschodu mieszkaniem Wacława Rogowicza, zresztą z tej strony, od Wisły, atak artyleryjski był najmniej spodziewany.
W miarę rozwoju wypadków, proporcjonalnie do natężenia niemieckiego ataku na Sadybę, rannych do szpitala przybywało coraz więcej, tak że zapełnili nie tylko mieszkanie generałowej, lecz również Rogowicza, a następnie wszystkie mieszkania parterowe w całym bloku. Pod koniec sierpnia ranni leżeli już w mieszkaniach pierwszego piętra.
Koło godziny jedenastej znów rozpętała się strzelanina. Tym razem Niemcy atakowali od Służewca. Stałem akurat w furtce prowadzącej z ogrodu w stronę fortu, kiedy zza bunkra, w którym mieszkał Pałka, wybiegł zdyszany łącznik i skierował się do fortu. Wymieniwszy szybko hasło z wartownikiem, zniknął w jednej z kazamat. Za chwilę z fortu wyruszyła pośpiesznie drużyna powstańców i podążyła w tym samym kierunku, z którego przybiegł łącznik. Po kilkunastu minutach strzelanina ustała. Niemcy zostali odparci — po raz drugi w tym dniu.
Tego pierwszego dnia wolności Sadyba była atakowana jeszcze kilkakrotnie. W rejonie Czerniakowa około południa doszło do starcia z silnym niemieckim patrolem samochodowym, wysłanym prawdopodobnie na rozpoznanie. Nasi zdobyli dwa samochody — jeden ciężarowy i jeden osobowy. Auto ciężarowe, zdaje się opel-blitz, od razu było zdatne do użytku, natomiast osobowe, również opel, z odsłanianym dachem, pomalowany na kolor ochronny, wymagał przewinięcia cewki, którą przestrzeliła kula polska. Przy zdobywaniu aut zdarzył się tragiczny wypadek. Jeden z powstańców zauważył leżącą postać w hełmie niemieckim koło samochodów. Złożył się i strzelił. Ugodzony w agonii kopał ziemię, żołnierz więc poprawił dwoma następnymi strzałami. Po rozbiciu patrolu okazało się, że koło samochodu leży jeden z powstańców, kolega. Rozpacz nieszczęsnego bratobójcy nie miała granic Był wstrząśnięty pomyłką, zwłaszcza, że po raz pierwszy w życiu zabił człowieka. W pierwszej chwili chciał sobie strzelić w łeb. Na szczęście koledzy w porę zdążyli go rozbroić i w końcu po długich perswazjach uspokoić. Wiadomość o tych wydarzeniach doszła do nas z chwilą, kiedy na chłopskim wozie przywieziono powstańca poległego w tym starciu na placu Bernardyńskim, koło transformatora. Furmankę dostrzegłem przed furtką na wprost klatki schodowej numer 7, gdzie organizowano szpital, i zaraz tam pobiegłem. Na wiązce siana leżał trup młodego mężczyzny. Gdy go wieźli, żył jeszcze. Byłem wstrząśnięty. Była to pierwsza ofiara powstania, jaką oglądałem. Nazywał się Czesław Majewski i mieszkał na Sadybie, gdzieś bodajże na placu Rembowskiego. O jego śmierci zawiadomiono ojca. Zaraz przyszedł. Z krzykiem rozpaczy rzucił się na trupa, jak by chciał w nim jeszcze wskrzesić iskierkę życia. Nie dowierzał, że syn nie żyje.
Wkrótce potem odbył się pierwszy oficjalny pogrzeb powstańczy. Kondukt pogrzebowy, który ściągnął wiele osób pragnących oddać ostatnią posługę dzielnemu żołnierzowi, skierował się do parku na wprost bloku. Tam miano go pochować. Dół wykopano pomiędzy dwoma klonami, między którymi zawieszaliśmy siatkę do gry w piłkę. Nieszczęsny ojciec chciał za wszelką cenę przedłużyć ceremonię, byleby się jeszcze nie rozstawać z synem. Pogrzeb odbywał się bez księdza, który gdzieś krążył wśród rannych czy wśród stanowisk powstańczych. Egzekwie miały być odprawione później. W tym prostym żołnierskim pogrzebie uczestniczyli też żołnierze z fortu i z barykady przy moście. Ci z barykady przyszli z bronią. Pamiętam, jak jednemu zwieszał się z pasa aż na udo, po kowbojsku, olbrzymi nagan uwiązany do szyi plecionym rzemieniem.
Dół właśnie zasypywano, kiedy koło barykady przy moście rozpoczęła się strzelanina. Niemcy przypuścili widocznie kolejny szturm. Musieli podejść bardzo blisko, bo słychać było świst kul. Żołnierze z barykady, którzy brali udział w pogrzebie, rzucili się biegiem w kierunku swoich stanowisk. Pozostali uczestnicy pogrzebu zaczęli się też rozchodzić. Tymczasem kanonada rozpętała się na dobre, słychać było nawet eksplozje granatów. W pewnej chwili spostrzegłem, jak nie opodal badyle kartoflane na grządce drgnęły i opadły gwałtownie podcięte. Włosy stanęły mi dęba na głowie. Rzuciłem się do ucieczki w stronę fosy, padając co chwila w bruzdy, tak jak bym był bezpośrednim celem niemieckich strzelców. Gdy dobiegłem do skarpy, spostrzegłem, że piasek przede mną podniósł się w obłoczki. Ze strachu zrobiło mi się gorąco i rzuciłem się całym ciałem w dół skarpy. Tu kule nie były w stanie mnie dosięgnąć. Spojrzałem w kierunku bloku. Na murze serie niemieckiej broni maszynowej szyły bezładne ściegi, znaczone białym dymkiem odpryskującego tynku. Walka była w pełnym toku. Idąc brzegiem fosy, zasłonięty skarpą, dotarłem bezpiecznie do piwnicy. Wejście do klatki schodowej znajdowało się już raczej poza zasięgiem niemieckiego ognia. Niebawem szturm odparto.
Z kolei po południu Niemcy obłożyli fort ogniem artylerii. Widziałem, jak w odstępach co kilkanaście sekund na nasypie fortu wznosił się tuman kurzu, po czym równocześnie z eksplozją wzbijał się w górę słup ognia, dymu i ziemi. Pomyślałem z trwogą o ojcu, który właśnie znajdował się w forcie, byłem jednakże dobrej myśli.
Tymczasem ogień artylerii wzmagał się z każdą chwilą. Do dział strzelających ze Służewca dołączyły baterie z Ursynowa. Pociski zaczęły padać coraz bliżej nas. Słychać było ich przerażający gwizd. Po kilkunastu minutach przyzwyczaiłem się i do gwizdu, i do ciągłych detonacji. W pewnej chwili spostrzegłem obłoczki od eksplozji w powietrzu, na wysokości około 2—3 metrów nad ziemią, przy czym uświadomiłem sobie, że detonacje mają nieco inny dźwięk. Na ogród zaczęły się sypać odłamki. Gdy wybiegłem z korytarza, żeby podnieść kilka, były jeszcze gorące, tak że parzyły dłonie. Niektóre z nich miały bardzo dziwne kształty, tak jakby ktoś bardzo gruby drut pociął na krótkie kluski. Zorientowałem się, że były to tzw. siekance. Niemcy rozpoczęli więc ostrzał szrapnela-mi. Przypomniałem sobie, jak wyławialiśmy przed powstaniem z fosy stare granaty, jeszcze z pierwszej wojny światowej. Granaty te zawierały takie właśnie siekańce. Służyły nam za pociski do procy.
Zszedłem do piwnicy. Życie biegło tu normalnym trybem. Mama z sąsiadkami obierała jabłka na marmoladę dla żołnierzy. Dzieci bawiły się w chowanego. Tylko starsze kobiety odmawiały modlitwy, strofując co chwila beztrosko hałasujące dzieci. Znów z trwogą zacząłem myśleć o ojcu, zwłaszcza że kanonada jakby się potęgowała. Nawet piwnica trzęsła się od ciągłych detonacji. Z niecierpliwością czekałem, kiedy Niemcy skończą ten nękający ogień. Niebawem dotarła do nas smutna wiadomość, iż podczas obserwowania ze szczytu fortu stanowisk niemieckich na Służewcu poległ kapitan „Korwin”, dowódca batalionu, tego, który przyszedł z lasu. Pocisk rozerwał mu głowę.
Po południu ojciec nareszcie wydobył swój sztucer po kapitanie Fiszerze. Nie mogłem się od niego oderwać. Był to wspaniały, dwunastostrzałowy, szybkostrzelny sztucer belgijski kaliber 22. Rozkładał się na dwie części. Osobno kolba z mechanizmem iglicowym i spustowym, osobno-lufa z magazynkiem i rękojeścią do repetowania. Magazynek w postaci długiej rury znajdował się pod lufą. Naboje wsypywało się pionowo do otworu na końcu magazynka, jeden za drugim. Repetowanie odbywało się przez pociągnięcie do siebie drewnianej rękojeści łoża, znajdującej się między magazynkiem a kolbą, tuż pod lufą. Sztucer wyglądał jak nowy. Miał tylko nieliczne plamki rdzy na zewnątrz. Zawieszało się go na ramieniu na nowiutkim żółtym pasie. Dziwnie tylko ciężka lufa przeważała i ciągnęła do dołu.
Mimo iż na oko sztucer znajdował się w doskonałym stanie, ojciec zdecydował, że powinien być obejrzany i oczyszczony przez rusznikarza. Nie stanowiło to problemu, ponieważ warsztat rusznikarski działał w forcie. Gorzej przedstawiała się sprawa amunicji. Ojciec posiadał bowiem do sztucera jedynie trzy pociski. Wysłał mnie więc do pani Dąbrowskiej z zapytaniem, czy nie ma ona ukrytej jakiejś amunicji męża. Nie miała. Pozostawała nam tylko nadzieja, że może uda się zdobyć amunicję w forcie. Jednakże i tam pocisków do sztucera nie było.
Amunicyjny obiecywał, że może sprowadzi je z Mokotowa. Ostatecznie, dzięki przypadkowej rozmowie, amunicję otrzymał ojciec od naszego sąsiada, byłego prezesa „Sokoła”, starego pułkownika Chełmickiego.
Sztucer zrobił furorę w forcie. Wszyscy go oglądali z uznaniem. Ojciec otrzymywał od żołnierzy liczne propozycje zamiany, między innymi proponowano za niego całkiem nowy nagan, jednakże ojciec nie chciał o niczym słyszeć. Sztucer strzelał doskonale. Kiedy go ojciec wypróbowywał na strzelnicy, stwierdził z dużym zadowoleniem, że mimo iż pociski do sztucera nie miały stalowego płaszcza, jednak przebijały hełm niemiecki, dziurawiąc go jak sito.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...