Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 23

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Mimo ostrzału na Sadybie panował ruch jak w najlepszych przedwojennych czasach. Sklepy były otwarte. Po drugiej stronie ulicy, na ścianie domu przy Okrężnej 5, wisiał barwny plakat, przedstawiający młodego żołnierza w hełmie, z karabinem na ramieniu. U dołu plakatu duży napis nawoływał: „Wszyscy w szeregi AK.” Radość z wolności malowała się na wszystkich twarzach. Na ulicy tu i ówdzie widać było żołnierzy z zawadiackimi minami, z bronią niedbale zawieszoną na ramieniu czy na szyi. Na każdym kroku obdarzani byli serdecznymi uśmiechami i powitaniami.

W pewnej chwili dostrzegłem grupę powstańców idącą chodnikiem przy naszym bloku. Poznałem Jędrka Górniaka i Tadka Tabiasa. Obładowani bronią i ekwipunkiem, szli rozprawiając o czymś żywo. Ponieważ upał był solidny, pozdejmowali hełmy z głów i nieśli je na rękach jak koszyki z nabiałem. Istotnie, w hełmach mieli jaja, tylko nie kurze. Były to granaty. Jak się później dowiedziałem, ekwipunek swój zdobyli na Czerniakowie, w zwycięskim starciu z niemieckim patrolem samochodowym.Teraz szli na nowe stanowiska, nad Jeziorem Czerniakowskim.

Około piątej po południu Sadyba znów rozbrzmiała strzałami. Tym razem Niemcy zaatakowali od bagien pomiędzy jeziorem a figurą Św. Jana Nepomucena. I ten atak nie trwał długo. Niebawem też z pola walki nadeszła wiadomość, że nasi wzięli jeńców i że ich prowadzą. Wybiegłem na ulicę, żeby zobaczyć pokonanych. Dwaj powstańcy prowadzili dwóch ludzi w hełmach i w mundurach koloru feldgrau. Jeden z jeńców był młodym wysokim blondynem, liczącym dwadzieścia kilka lat. Drugi, niższy i tęższy, już łysiejący, miał około czterdziestki. Wzięto ich w mokradłach u stóp skarpy, na przedpolu ulicy Okrężnej. Mimo kilkakrotnego wezwania do poddania się, nie chcieli usłuchać, dopiero gdy nasi rzucili się do kontrataku i część Niemców wybili, a część się wycofała, ci dwaj osaczeni nie mieli innego wyjścia. Gdy ich rozbrajano, podobno trzęśli się z przerażenia. Na zapytanie, dlaczego nie chcieli się poddać, na wstępnym przesłuchaniu zeznali, że dowódcy uprzedzali ich, iż powstańcy w bestialski sposób mordują jeńców. Oczywiście zostali uspokojeni, że powstańcy traktują żołnierzy Wehrmachtu jak wojsko i jeńców nie mordują. Jednakże mieli przeżyć moment grozy raz jeszcze. Gdy ich przyprowadzono pod blok, zostali otoczeni przez tłum ciekawych. Wśród powstańców odpoczywających na podwórzu bloku znajdował się Żyd, któremu całą rodzinę wymordowali hitlerowcy, a który sam kilkakrotnie ledwie uszedł z życiem. Ów Żyd chciał koniecznie tych Niemców wykończyć natychmiast. Aż ręce mu drżały, tak pragnął wywrzeć na nich swoją, chyba zrozumiałą nienawiść. Jeńców ogarnęło przerażenie. Po raz pierwszy w życiu oglądałem przerażonych Niemców. Ci dwaj wzbudzali litość, zupełnie nie przypominali tych, którzy 5 lutego tego samego roku, podczas pamiętnej akcji gestapo na Sadybie, robili u nas rewizję. Mimo woli przypomniał mi się wypadek z wczesnego dzieciństwa, kiedy na wakacjach w Nowym Dworze gonił mnie ze szczekaniem i ujadaniem, szczerząc kły, jakiś kundel podwórzowy. Co sił w nogach uciekałem do brata, który łowił ryby nad Narwią. Kiedy dostrzegł mnie w opresji, złapał kij i zaczął biec z odsieczą, krzycząc z daleka na psa. Gdy pies zobaczył kij w ręku brata, podkulił ogon i ze skowytem zaczął uciekać oglądając się trwożliwie co chwilę, czy brat go goni. Twarze obydwu jeńców przypomniały mi pysk tego psa. Kiedy rozgorzała sprzeczka między Żydem-powstańcem a konwojentami jeńców, pod Niemcami tak trzęsły się nogi, że musieli usiąść na podmurowaniu siatki ogrodzenia. (Pies podkulał ogon.) Do sprzeczki zaczęli się wtrącać i gapie. Ktoś wykrzykiwał: „Po cholerę drani prowadzić i żryć dawać. W mordę, w czapę i już! Te skurwysyny by się nad nami nie litowały!” Pomyślałem o psie, który szczekał i szczerzył kły, ale i o zabitych pod Wilanowem 1 sierpnia. Większość obecnych, patrząc na śmiertelny strach jeńców, stała jednak po ich stronie. Ja nie śmiałem wypowiedzieć swojego zdania, choć też stałem po ich stronie, mimo że nieraz życzyłem Niemcom okrutnej śmierci, mimo że zawsze niemieckim lotnikom przelatującym nad Sadybą życzyłem, żeby zlecieli na zbity łeb (raz nawet los mnie wysłuchał). Także ci, co teraz bronili bezbronnych, jeszcze kilkadziesiąt minut temu słali wszelkie możliwe przekleństwa pod adresem atakujących Niemców, ci sami ludzie, z których każdy w rodzinie kogoś stracił, miał kogoś bliskiego w więzieniu czy obozie. Wtedy dla nas każdy człowiek w mundurze feldgrau, bez biało-czerwonej opaski na ramieniu, był zbrodniarzem. Największymi orędowniczkami jeńców były kobiety, te proste przekupki, szmuglerki, którym żandarmi zabierali towar, które niejednokrotnie cudem wykupywały się z ich rąk, Niemcom pot spływał strugami spod hełmów. Młodszy zdjął hełm z głowy i postawił go między nogami. Włosy miał zlepione, prosił o wodę. Jedna z kobiet podała mu cztery pomidory. Obydwaj jeńcy łapczywie chwycili po pomidorze, z widoczną ulgą zaspokajając pragnienie. „Szkoda dla drani pomidorów”, oponowali zwolennicy natychmiastowego rozstrzelania. W tym momencie ze swojego mieszkania wyszedł doktor Szczubełek, obecnie kapitan „Jaszczur”, do którego podszedł ktoś z tych, którzy bronili jeńców, i zaczął relacjonować wydarzenie. Doktor był ubrany w zielone wojskowe polskie bryczesy i jak zawsze w szarą marynarkę, z tą różnicą, że dziś marynarka była ściągnięta oficerskim pasem z koalicyjką, przy którym wisiała pochwa z pistoletem, na ramionach zaś marynarki naszyte były zielone naramienniki z trzema srebrnymi gwiazdkami na każdym. Na głowie miał doktor zieloną furażerkę z białym orłem na czerwonym rombie, takim samym jakiego matka naszywała rano ojcu na furażerkę i jakiego podziwiałem na pilotce powstańca, który w nocy zjawił się u nas w piwnicy. Kapitanowi „Jaszczurowi” towarzyszył adiutant „Myszka”, młody szatyn w okrągłych okularach w rogowej oprawie, wyglądający na nauczyciela[1]. Ubrany był w granatową marynarkę z tenisu, wojskowe zielone bryczesy i buty z cholewami. „Myszka” przymocowywał sobie do pistoletu rzemień ze skóry, zrobiony tak jak się robi z papieru łańcuch na choinkę, gdy kapitan „Jaszczur” podszedł do jeńców. Obydwaj sprężyli się na baczność. Doktor porozmawiał z nimi chwilę, zamienił kilka zdań z konwojentami i zdecydowanym głosem kazał jeńców odprowadzić do fortu.

Jeńców tych widywałem podczas powstania wielokrotnie, jak wraz z innymi nosili węgiel i produkty do kuchni. Umieszczono ich w pierwszej z brzegu kazamacie. Do pracy brani byli tylko za swoją dobrowolną zgodą, przy czym dostawali za to dodatkowe porcje papierosów. Ojciec mój jako zastępca kwatermistrza prawie codziennie miał z nimi do czynienia. Ci dwaj pierwsi jeńcy kilkakrotnie nosili też węgiel do naszego bloku, dla szpitala i kuchni, gdzie moja mama oraz panie Irena Symonowiczowa, Inka Rzepecka, Emma Szczerkowska, Józefina Topczewska i inne przygotowywały posiłki dla żołnierzy. Eskortował ich ze swoją nieodłączną efenką 7,35 jeden z najbliższych współtowarzyszy broni ojca, „Równy” (Jan Jasman), blondyn w harcerskiej bluzie, granatowych bryczesach i butach z cholewami. Któregoś dnia, gdy przechodzili koło klatki schodowej numer 1, spotkali mojego ojca. „Równy” zatrzymał ojca, ponieważ ten młodszy czegoś chciał, a „Równy” nie mógł się z nim dogadać. Okazało się, że jeńcowi dokuczała ślepa kiszka. Wydawało mi się jakoś nie w porę to zapalenie ślepej kiszki, kiedy śmierć od kul i od pocisków groziła na każdym kroku, kiedy w szpitalu nie stało miejsca dla rannych. Ojciec uspokoił jeńca, że zostanie skierowany do szpitala, gdzie zbada go lekarz.

Ten pierwszy dzień wolności był dla mnie pełen wrażeń. Wyrastałem wszędzie, gdzie mnie nie posiali. Wszystko chciałem widzieć i wiedzieć. Było już dobrze po południu, kiedy z ulicy dobiegł rytmiczny stukot butów i śpiew. Echo niosło między domami słowa żołnierskiej piosenki:

…wziął je, do plecaka schował
i dalej pomaszerował.

Wybiegłem na ulicę. Na wprost bloku maszerował ulicą Okrężną oddział żołnierzy. Na czele szedł Antczak[2], który za okupacji zajmował się dostawą wody sodowej i lemoniady do miejscowej cukierni i sodowiarni oraz kiosków. Dziś ubrany był w wojskowe polskie bryczesy i buty z cholewami. Brązową marynarkę miał ściągniętą wojskowym pasem, za którym tkwił niemiecki trzonkowy granat. Głowę okrywał mu hełm niemiecki z biało-czerwoną opaską. Oddział maszerował na kwaterę, którą zajął w dawnym sklepie „Społem” przy ulicy Okrężnej 5.

Na Sadybę, a także i do naszego bloku, ściągnęło dużo uciekinierów z miasta. Najwięcej z Czerniakowskiej, Sielc, Podchorążych i z Belwederskiej. Roztasowali się w różnych mieszkaniach, korzystając z gościnności ich właścicieli. Każdy dzielił się z nimi, czym miał. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że dziś oni, a jutro my możemy być bez dachu nad głową.

Front przebiegał ulicami: Okrężną, Chochołowską do Podhalańskiej, gdzie były stałe stanowiska ciągłe. Wzdłuż cmentarza aż do kościoła znajdowały się tylko placówki. Plac Bernardyński i klasztor oraz wieś Czerniaków były S obwarowane barykadami. Folwark na Czerniakowie również obsadzili powstańcy. Dalej stałe pozycje obejmowały teren Sielc wzdłuż ulicy Chełmskiej do Dolnej, Belwederskiej, Nabielaka, Bończy, Podchorążych do Nowosieleckiej i do Czerniakowskiej. Odcinek ulicy Czerniakowskiej pomiędzy Chełmską a placem Bernardyńskim był patrolowany przez powstańców. Nasi obsadzili też Fort Legionów Dąbrowskiego. Tędy i przez Królikarnię wiodła droga na powstańczy Mokotów, tą drogą kursowali łącznicy z meldunkami, transportowano broń i amunicję, przechodziły oddziały dla wsparcia bądź Mokotowa, bądź Sadyby. I tak Sadyba stała się kawałkiem Niepodległej Polski. Ukształtował się front, ustabilizowało się życie.

Dni, które teraz nastąpiły, pełne były rozmaitych wydarzeń. Ludzie, otoczenie, wszystko wokół zmieniało się jak w kalejdoskopie. Przez pierwsze dni Niemcy wysyłali w kierunku Sadyby patrole rozpoznawcze, lecz nasi odpierali je zwycięsko. Życie tętniło. Wszystkie sklepy były otwarte. Cen nikt nie podnosił. Ojciec, mimo że pełnił funkcję kwatermistrza, cieszył się szacunkiem i sympatią-właścicieli tych sklepów. Gdy rekwirował dla potrzeb wojska cukier, mąkę czy inne produkty, nikt nie odmawiał, nikt niczego nie ukrywał, przeciwnie, całe skrzętnie chowane przed Niemcami zapasy były dobrowolnie ujawniane i przekazywane. Warto wymienić tu nieocenionego-Antoniego Gregorczyka, panią Robaczyńską czy panie Krowickie. W tych decydujących dniach nikt się od niczego nie uchylał, każdy dawał wszystko, co ma i na co go stać. Długa byłaby zresztą litania nazwisk tych, którzy jeżeli nie bezpośrednio, to pośrednio brali udział w powstaniu.

Jednym z bliskich towarzyszy broni ojca w tym czasie był stary kawalerzysta, wachmistrz, jeszcze z pierwszej wojny światowej. Niestety, nie zapamiętałem ani jego pseudonimu, ani nazwiska. Nazwałem go w myślach „wachmistrzem Dryndą”, ponieważ podczas okupacji, gdy trzeba było schować siodło i zrzucić mundur, zamienił kawaleryjską taczankę na dorożkę, zarabiając w ten sposób na utrzymanie i czekając chwili, która właśnie teraz nadeszła. Pamiętam, jak kilkakrotnie dosiadał roweru. Robił to dziwnie, a siedział na nim tak jakoś pokracznie i równocześnie zawadiacko, jak na ognistej klaczy.

Umundurowanie i uzbrojenie oddziałów przebywających na Sadybie było bardzo różnorodne. Noszono zdobyczne mundury różnych niemieckich formacji: Wehrmachtu, lotnicze i SS, polowe panterki, mundury węgierskie, polskie mundury przechowywane pieczołowicie w domach od września 1939 roku, mundury harcerskie, strażackie, sokolskie, wreszcie angielskie i amerykańskie ze zrzutów. W te ostatnie byli umundurowani przeważnie żołnierze oddziałów leśnych. Wśród tej bogatej gamy krojów i barw przewijały się różnorodne ubrania cywilne, zmilitaryzowane wojskowymi pasami, biało-czerwonymi proporczykami naszytymi na kołnierzach i opaskami. Nakrycia głowy zdobił biały orzeł na czerwonym rombie.

Uzbrojenie powstańców też było różnorodne. Składało się z ukrywanej dotąd broni polskiej armii wrześniowej, a więc z polskich mauzerów piechoty i krótkich kawaleryjskich, produkowanych w Radomiu i Warszawskiej Fabryce Karabinów, z francuskich lebelów i berthierów oraz austriackich mannlicherów. Znalazły się też polskie cekaemy. Tu i ówdzie dostrzec można było za żołnierskim pasem charakterystyczny kontur visa. Broń ta, mimo iż niejednokrotnie leżała w ziemi czy w wodzie, często po kilka lat, okazywała się w użyciu poza wyjątkami niezawodna. Ze zrzutów pochodziły angielskie steny i piaty przeciwpancerne, amerykańskie tomigany, radzieckie pepesze i erkaemy. Wśród broni zdobycznej niemieckiej spotkać można było cały wachlarz typów, z broni krótkiej przede wszystkim parabellum i walthery. Należy jeszcze -wymienić broń konspiracyjnej produkcji, jak błyskawice i polskie steny, do których magazynki produkowano teraz na forcie, oraz granaty woreczkowe.


[1] „Myszka” był rzeczywiście nauczycielem z zawodu. Pochodził ze Lwowa (pseudonim obrał sobie z powodu znamienia wielkości dwuzłotówki na policzku). Któregoś dnia w sierpniu wyszedł na patrol na przedpole i nie powrócił.

[2] Po upadku Sadyby Antoniemu Antczakowi udało się przedostać na Mokotów. Przypominam sobie zasłyszane już po powstaniu zdanie: „Przeszli dzięki celnym strzałom Antczaka. On, niestety, potem zginął.”

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: