Archiwa tagu: wspomnienia

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 6

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Po naradzie z dziadkiem i mamą ojciec zdecydował, że jednak schronimy się w Śródmieściu u znajomej stryjka. Tu, u nas, na Sadybie, może być przedpole obrony. Ponadto w Śródmieściu na pewno ojcu ostatecznie uda się dostać do wojska. Mieliśmy wyruszyć wieczorem. Ponieważ na Czerniakowskiej przy Chełmskiej wzniesiono już barykadę i ludność bez zezwolenia nie była wpuszczana do miasta, ojciec zdecydował, że pójdziemy przez Siekierki, koło Stacji Pomp. Ze względu na zajęcia ojca w Straży Obywatelskiej wyruszyliśmy dopiero 10 września wieczorem. Gdy zapadł zmrok, rodzice i dziadkowie spakowali do walizek najniezbędniejsze rzeczy, pozamykali mieszkania, pozostawiając okna otwarte. Ojciec uważał, że w razie detonacji przy otwartych oknach szyby są mniej narażone na stłuczenie, no, a jeżeli będzie padał deszcz, to trudno. Niebawem zresztą ruszy front na zachodzie i Niemcy będą musieli odstąpić, a ponadto nadejdą nasze wojska z odsieczą.

Gdy wyszliśmy na podwórko, na niebie jarzyły się łuny pożarów. Słychać też było dalekie stęknięcia ziemi i głuche detonacje. Ruszyliśmy w kierunku mostu na Jeziorze Czerniakowskim. Za radą ciotki Geni za jeziorem zatrzymaliśmy się na noc u państwa Kossakiewiczów, rodziców szkolnej koleżanki Antka. Pani Kossakiewiczowa posłała nam w piwnicy, mama okryła nas paltami i pogrążyliśmy się w głębokim śnie. Po obudzeniu się rano nie zdawałem sobie sprawy początkowo, gdzie jesteśmy. Wokół było ciemno, pachniało kartoflami. Dopiero po chwili, gdy mama usłyszała, że się przebudziłem, i zapaliła światło, uświadomiłem sobie sytuację.

Po śniadaniu przygotowanym przez panią Kossakiewiczowa udaliśmy się dalej. Szliśmy w kierunku Wisły, do drogi prowadzącej na Siekierki. Dochodziliśmy do rzędu topoli rosnących wzdłuż polnej drogi, gdy syreny zawyły na alarm. Niebawem też na niebie ukazały się srebrne sylwetki samolotów, wokół których rozszalał się ogień zenitówek.

W pewnej chwili warkot samolotu stał się bardzo bliski i wkrótce zobaczyliśmy, jak z nadlatującej maszyny sypią się świecące punkciki. To lotnik strzelał z karabinów maszynowych. Ojciec kazał nam porzucić walizki i błyskawicznie ukryć się w krzakach rosnących wzdłuż rowu obok drogi. Pociski karabinowe na szczęście utkwiły w koronach drzew. Samolot przeleciał dość wysoko, nie ponawiając ataku. Jeszcze z pół godziny siedzieliśmy w krzakach, zanim syreny oznajmiły koniec alarmu.

Odetchnęliśmy z ulgą, chociaż stwierdziłem, że nalot na wolnym powietrzu robi mniejsze wrażenie niż przeżywany w mieszkaniu.

Pozbieraliśmy walizki i ruszyliśmy w dalszą drogę. Około południa, idąc Bartycką, wyszliśmy na Czerniakowską, na wprost klasztoru Nazaretanek. Nagle powietrze rozbrzmiało potężnymi, ogłuszającymi, bliskimi detonacjami. Biegnąc schroniliśmy się w bramie domu przy Czerniakowskiej. Za nami wpadło kilku przypadkowych przechodniów. Brama była pomalowana na zielono. W środkowej części trójskrzydłowych drzwi znajdowały się okrągłe okienka, przypominające okienka okrętowe. Detonacje raz po raz wstrząsały powietrzem w regularnych odstępach czasu. Syreny nie wyły, samolotów nie było słychać. Ojciec wyjaśnił krótko, że Niemcy podeszli bliżej i rozpoczęli nękający ogień artyleryjski.

Po kilkunastu minutach, gdy trochę ucichło, wyszliśmy na ulicę. Ruszyliśmy Czerniakowską w kierunku Solca. Jezdnię Czerniakowskiej na wprost ulicy 29 Listopada zamykała barykada wzniesiona z różnych beczek, skrzynek, mebli i worków. Na jej szczycie królowało olbrzymie mahoniowe małżeńskie łoże. Ledwie minęliśmy barykadę, tuż przy ogrodzeniu Muzeum Wodociągów znów rozszalał się ogień artyleryjski. Teraz detonacje miały inny, bardziej rezonujący odgłos. Ojciec znów wyjaśnił, że Niemcy rozpoczęli ostrzał szrapnelami. Ruszyliśmy biegiem ku najbliższej kamienicy. Był to olbrzymi kilkupiętrowy budynek z trójkątnym występem pod ścianą frontową, w którym mieściło się wejście na klatkę schodową. Razem z nami w korytarzu schroniło się wielu innych przypadkowych przechodniów. Jeden z nich, mężczyzna około sześćdziesiątki, w cyklistówce, w koszuli i wypłowiałych drelichowych bryczesach, był boso. Przestępował z nogi na nogę na zimnej posadzce z szarobrązowej terakoty. Podczas rozmowy z rodzicami wyjaśnił, że idzie do Cytadeli, do swojego pułku, do wojska. Ale dlaczego boso? Bo żona nie chciała go puścić. Powiedziała, że jest za stary, a poza tym kto będzie w polu robił. Zabrała mu buty, więc ruszył boso. Nie wezwali go, ale na pewno się przyda. Gdy patrzyłem na tego mężczyznę i słuchałem jego opowieści, przypomniała mi się piosenka, którą śpiewaliśmy w szkole kilka miesięcy temu, na uroczystości trzeciomajowej:

Łączko! Łączko! Łączko zielona! A któż mi cię będzie kosił, Jak ja będę szablę nosił. Łączko! Łączko! Łączko zielona!

Jakaś mieszkanka kamienicy, w której się znaleźliśmy, przyniosła mężczyźnie nowiutkie buty swego męża. Chłop podziękował serdecznie i włożył je na bose, kostropate od chodzenia po ściernisku nogi.

Po kilkunastu dobrych minutach detonacje stały się jakby dalsze. Posiedzieliśmy jeszcze trochę w korytarzu klatki schodowej i ojciec zdecydował, że możemy próbować już wyjść, bowiem artyleria ostrzeliwuje inne dzielnice. Ruszyliśmy Łazienkowską do Rozbratu, a potem Górnośląską. Dalekie detonacje pocisków artyleryjskich o różnym natężeniu słychać było nadal.

Na Górnośląskiej zatrzymaliśmy się chwilę w Domu Akademickim, żeby odpocząć, tu też dzięki życzliwości personelu otrzymaliśmy z Antkiem po szklance gorącej herbaty i po bułce. Ojciec w tym czasie poszedł do telefonu porozumieć się z panią Henclewską, u której mieliśmy się zatrzymać na czas oblężenia.

Po krótkotrwałym odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Wśród ustawicznego huku wybuchających pocisków doszliśmy niebawem na miejsce.

Dom przy Marszałkowskiej 81a, w którym mieszkała pani Henclewską, był położony na wprost ulicy Skorupki. Dostrzegłem zaraz barykadę zbudowaną z płyt chodnikowych w poprzek tej ulicy. Dom był olbrzymią, wielopiętrową kamienicą o kilku oficynach, z dwoma głębokimi jak studnie podwórzami. Pani Henclewską odstąpiła nam swoje mieszkanie w drugim podwórku, w oficynie, na parterze po lewej stronie od wejścia. Sama zamieszkała na ten okres u swoich rodziców, państwa Wydrzyckich, dwa piętra wyżej, w tej samej oficynie. Nasze podwórko było położone w głębi. Prowadził do niego z pierwszego podwórka głęboki tunel drugiej bramy pod poprzeczną oficyną. W tunelu znajdowały się dwa wejścia do mieszkań oficyny poprzecznej i do piwnic.

Rodzice i dziadkowie byli zmęczeni i przygnębieni, ale dla mnie z Antkiem zmiana otoczenia, nowa sytuacja, nowe miejsce pobytu stanowiły atrakcję nie lada mimo toczącej się wojny. Roztasowując się w mieszkaniu, zaczęliśmy obydwaj beztrosko nucić:

Przez las i przez pole idzie legionista,
Idzie i wesoło taak sobie śwista…

W tym momencie ojciec wściekle krzyknął: „Dajcie spokój z tą idiotyczną piosenką! Właśnie to ci legioniści prześwistali Polskę!”

Nie rozumieliśmy z Antkiem sensu tej krytycznej oceny. Zresztą przy nas starano się nie rozmawiać w domu o polityce, wychodząc z założenia, że możemy rozpaplać albo coś przekręcić. Pamiętam, jak kiedyś babcia Zosia z oburzeniem mówiła ojcu, że Mackiewicza wsadzono do Berezy. Ojciec był również oburzony. Nie wiedziałem, kto to jest Mackiewicz, ale wiedziałem, kto to był Mickiewicz. Wpadłem do gabinetu dziadka i powiedziałem głośno: „Dziadku! Wiesz? Mickiewicza te łotry wsadziły do Berezy.” Nie wiedziałem również wówczas, co to jest Bereza, jednakże brzmiało to podobnie jak koza.

Mimo nieustającego ognia artylerii ojciec wyszedł wkrótce na miasto zameldować się w komisariacie Straży Obywatelskiej i ewentualnie jeszcze raz szukać możliwości dostania się do wojska. Mama natomiast zaprowadziła mnie do fryzjera, którego zakład mieścił się w „naszym” domu od frontu. Nie bardzo uśmiechało mi się strzyżenie, jednakże zakład był tak atrakcyjnie urządzony, że szybko zapomniałem o niechęci. Przed lustrem, zamiast tradycyjnego fotela fryzjerskiego, dla młodocianych klientów stał osiodłany konik z prawdziwą grzywą. Gdy pan fryzjer zaprosił „pana ułana” na siodło, nie mogłem odmówić, zwłaszcza że znów wzmógł się ogień artylerii i strach przed detonacjami walczył we mnie ze wstydem, żeby pan fryzjer nie domyślił się, jak bardzo się boję, chociaż obok drugi pan fryzjer golił oficera z pistoletem przy pasie, który swój piękny grzebieniasty hełm położył na marmurowym fryzjerskim pulpicie. I tak pożerając wzrokiem to hełm, to konia, na którym siedziałem, to oficera — zostałem ostrzyżony. Gdy kończyły się postrzyżyny, ogień artyleryjski ucichł, jakby ręką odjął, natomiast gdy wychodziliśmy od fryzjera, syreny zawyły na alarm. Pośpiesznie wróciliśmy do mieszkania, ale huki eksplodujących bomb zmusiły nas zaraz do zejścia do piwnicy.

Piwnice pachniały kartoflami. Zapach ten przypomniał mi noc spędzoną w willi państwa Kossakiewiczów. Ku strapieniu mamy podczas nalotu nie mogliśmy z Antkiem usiedzieć w miejscu. Zapaliwszy latarki — ja zdobyczną niemiecką, a Antek swoją naprawdę wspaniałą „Centrę” — wędrowaliśmy korytarzami piwnic. Tworzyły one istny labirynt. Łączyły się z piwnicami wszystkich siedmiu oficyn, a także z piwnicami następnych siedmiu oficyn posesji przy Marszałkowskiej 81.

Gdy syreny oznajmiły odwołanie alarmu, wyszliśmy na podwórko. Tutaj uderzył mnie niecodzienny widok. Przez obydwa podwórka od ulicy Marszałkowskiej stał długi rząd ludzi, który kończył się przed drzwiami publicznego szaletu, znajdującego się w naszym podwórku, po lewe] stronie poprzecznej oficyny. Byli to przechodnie, których nalot zaskoczył na ulicy, a u których wstrząs nerwowy wywołał podobne jak u mnie zaburzenia. Od tego dnia po każdym nalocie widziałem takie ogonki do szaletu.

Do dzisiejszego przedpołudnia wyraz „ogonek” zawsze mi się kojarzył z babcinym pieskiem. O nowym znaczeniu tego wyrazu dowiedziałem się od rodziców, gdy szliśmy Marszałkowską i widzieliśmy szeregi ludzi stojących po zakupy przed sklepami. Od tej chwili ogonek do sklepu czy ogonek do szaletu stał się dla mnie jednym ze zjawisk towarzyszących wojnie.

Ojciec wrócił dopiero wieczorem. Znów nie udało mu się dostać do oddziałów frontowych. Ze względu na wykształcenie inżynierskie powierzono mu dowództwo 2 kompanii I Batalionu Pracy. Zadaniem tej kompanii było budowanie umocnień na przedpolach, barykad, rowów przeciwczołgowych i przeciwlotniczych, a także odgrzebywanie ludzi zasypanych w piwnicach zbombardowanych domów. Od tego dnia aż do 27 września wychodził ojciec o świcie i wracał późnym wieczorem. Czasami, gdy kompania miała przerwę obiadową, a do nas było dosyć blisko, wpadał na chwilę zobaczyć, czy żyjemy, czy dom jeszcze stoi.

W naszej kamienicy prócz stałych lokatorów znajdowało się wielu podobnych nam uciekinierów. Byli to w większości starcy i kobiety z dziećmi. Mężczyźni znajdowali się od dawna na froncie. Wśród stałych lokatorów pozostało jedynie dwóch osiemnastoletnich młodzieńców, którzy od 1 września bezskutecznie dobijali się do bram różnych koszar. Obydwaj mieszkali na drugim piętrze. Ich okna były widoczne z naszego okna. Obydwaj byli bardzo małego wzrostu i mama nazywała ich karzełkami.

12 września rano, gdy ubieraliśmy się z Antkiem, z głośnika radiowego odezwał się po pierwszych taktach Szopenowskiego poloneza poważny, skupiony, męski, stanowczy głos: „… wzywam sześciuset młodych odważnych ludzi, zdecydowanych umrzeć za Warszawę i ojczyznę…”

I głos, i treść słów zahipnotyzowały nas wszystkich. Nie słuchałem dalej apelu, bowiem równocześnie z drugiego piętra w głębi naszego podwórka-studni echo niosło głos jednego z „karzełków”: „Franek! Słyszysz! Nareszcie wzywają nas! Idziemy!” Po chwili obydwaj chłopcy, przeskakując po kilka stopni naraz, ruszyli przed pałac Mostowskich. Wieczorem obydwaj wpadli na chwilę. Byli już wówczas w mundurach i w hełmach.

Następnego dnia rozpoczęły się naloty od rana. Samoloty niemieckie nadlatywały falami co kilkanaście minut. Huk eksplodujących bomb mieszał się ze szczekaniem zenitówek. Ojciec z samego rana wyszedł na miasto. My z mamą schodziliśmy ciągle do piwnic. Dziadkowie przenieśli się dwa piętra wyżej, do państwa Wydrzyckich, a babcia Karolcia poszła do siostry dziadka, a naszej ciotki, Marii Węgierkiewiczowej, na Boduena, gdzie ciotka prowadziła cukiernię w dawnym lokalu Lardellego.

Wreszcie bomba uderzyła i w nasz dom. Świst i huk. Nie był to wielki huk, bo i bomba była niewielka — przebiła dach i wylądowała w mieszkaniu najwyższego piętra, w łóżku, nie eksplodując. Gdy po nalocie nastąpiła względna cisza, pobiegliśmy z Antkiem na ostatnie piętro. Właśnie dwóch ludzi ubranych półwojskowo wynosiło ją na piasku w olbrzymiej miednicy.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 5

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Wieczór i noc z 6 na 7 września były bardzo niespokojne. Radio nadało jakieś komunikaty, które bardzo oburzyły dziadka. Oburzona była również mama, „Opuścili nas! Tchórze!” Nie wiedzieliśmy z bratem, co znaczą te słowa. Nie wiedzieliśmy, o co i o kogo chodzi. Długo nie mogliśmy obaj zasnąć.

W nocy męczyły mnie jakieś koszmarne sny. Gdy obudziłem się rano, mama siedziała przy Antku i gładziła go po twarzy, dopytując o coś. Okazało się, że i Antka męczyły koszmarne sny. Dwukrotnie zrywał się w nocy z łóżka, krzyczał coś niezrozumiale. Chwytał się za głowę i piersi. Teraz, rano, nic już nie pamiętał. Mama była wystraszona.

7 września po południu zjawił się nagle ojciec. Wobec wydarzeń wojennych ukończenie robót w twierdzy nie ,było już możliwe. Nadto dokonano reorganizacji dowództwa i obrony twierdzy. Ojciec okazał się zbędny. Nie udało mu się uzyskać przydziału do któregoś z oddziałów frontowych, znajdujących się w Modlinie. Oddziały ochotnicze miały być organizowane w Warszawie, dano więc ojcu przepustkę do domu. Ponieważ żadnej komunikacji między Warszawą a Modlinem już nie było, wsiadł na rower Antka, zarzucił maskę gazową na plecy i ruszył do Warszawy. Jeszcze przed odjazdem zebrał szereg poleceń od znajdujących się w twierdzy oficerów, które miał przekazać ich rodzinom. Zanotował je na odwrocie mapy. Wyjeżdżając z Modlina, wziął ją ze sobą na wypadek szukania innych dróg do Warszawy, gdyby podróż szosą nie była możliwa. Adresy i nazwiska oraz numery telefonów, aczkolwiek nieco wyblakłe, czytelne są jeszcze dzisiaj: „Cz. Kowalewska, Krakusa 2; Chmielna 14 m. 18, Aleksandrowicz Karol, 5-98-40; Praga, Ząbkowska 39a; Pińsk, Mendoga 22, p. Szarecki.”

Podczas tej podróży ojciec kilkakrotnie musiał zjeżdżać z szosy do rowu z powodu nalotów. Po drodze widział też wielu poległych i zabite konie.

W twierdzy przeżył pierwszy nalot. Kazamata przy elektrowni, w której się wówczas znajdował, została trafiona bombą, sklepienie jednak wytrzymało. Przywiózł nam nawet ojciec na pamiątkę odłamek tej bomby — szary kawałek metalu o powierzchni kilku centymetrów i około pół centymetra gruby, z nieregularnie wyszarpanymi brzegami. Słuchając o tej bombie, byliśmy z Antkiem uszczęśliwieni, że twierdza taka potężna, ale następna wiadomość ojca wywołała głęboki wstrząs. Podczas tego pierwszego nalotu poległ nasz znajomy kolejarz, dróżnik pan Żurawski, u którego w roku 1938 rodzice wynajmowali pokój na lato. Lubiliśmy go bardzo. Pan Żurawski miał służbę 1 września na przejeździe kolejowym prowadzącym do stoczni modlińskiej. Bomba uderzyła w przejazd, pan Żurawski zginął na posterunku. Również podczas tego samego nalotu poległ pan Jurkowski, dorożkarz, ten sam, który 25 sierpnia odwoził nas na stację do Modlina. Nie chciało nam się pomieścić w głowach, że już pan Jurkowski nie będzie nas woził dorożką, a pan Żurawski nie wynajmie nam pokoju. Łzy cisnęły się nam do oczu. Dopiero opowieść ojca o niemieckich jeńcach odwróciła nieco nasze myśli.

Jeńcy zostali wzięci pod Mławą. Jeden z nich, z którym ojciec rozmawiał, student berlińskiego uniwersytetu, był bardzo wystraszony. Mówił, że oni, Niemcy, nie spodziewali się, że Polacy będą się bronili w ogóle, a tym bardziej że będą tak bohatersko atakować. Podczas rozmowy z Niemcem ojciec zauważył, że niemieckie mundury są bardzo liche — płaszcze u dołu nie obrębione, wręcz wystrzępione. Mówiąc dalej o Niemcach, ojciec stwierdził, że u nich to wszystko Ersatz. Nie wiedzieliśmy z Antkiem, co to znaczy Ersatz. Ojciec wytłumaczył nam, że to po prostu tandeta, materiał zastępczy, imitacja. Na dowód sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął jakąś dziwną latarkę elektryczną w buraczkowym kolorze. „Ta latarka została zdobyta przez żołnierzy polskich na Niemcach. Dostałem ją od jednego porucznika. Zobaczcie, jak «toto» wygląda. Z podłego bakelitu”, powiedział.

Latarka istotnie była jakaś dziwna, z buraczkowej masy i z papierowymi wkładkami w środku. Każdy z nas chciał ją posiadać, ale ponieważ Antek miał piękną latarkę „Centra”, kupioną u pana Beniusia w Nowym Dworze, zdobyczna przypadła mnie w udziale. Antkowi ojciec wytłumaczył, że zuch z trzema gwiazdkami, tak jak on, nie powinien mieć tandetnej latarki.

Biedna mama była skołowana. Na równi z nami przeżywała śmierć pana Żurawskiego i pana Jurkowskiego, cieszyła się z powrotu ojca, martwiła się złymi i radowała dobrymi wiadomościami płynącymi z radia.

Ojciec zdecydował, że od dziś będziemy nocować u dziadków. Wieczorem przyszedł major Łuskino. Coś długo we trójkę z ojcem perorowali w gabinecie dziadka.

Było już późno, kładliśmy się spać w pokoju babci Zosi, gdy radio rozpoczęło nadawanie komunikatów. Skupiony głos spikera informował, że Westerplatte padło po siedmiu dniach bohaterskiej obrony, a jego obrońcy polegli. Po ostatnich słowach tego komunikatu z głośnika popłynęły dźwięki Mazurka Dąbrowskiego. Stojąc w piżamach na tapczanie babci, obydwaj wyprężyliśmy się na baczność. Popatrzyłem w kierunku radioodbiornika. Nieco w lewo, w drzwiach do salonu, stał wyprężony dziadek. Spojrzałem na mamę. Stała wyprostowana jak struna. Po jej policzkach płynęły łzy.

Widocznie w wyniku nocnej narady ojciec wyjechał następnego dnia do Śródmieścia, żeby szukać możliwości dostania się do wojska. Gdyby mu się udało, miał o tym powiadomić mamę telefonicznie. Ucałowaliśmy się serdecznie. W natłoku wrażeń nie odczuwaliśmy powagi tej chwili — przecież tylu żołnierzy ginęło.

Wrócił po paru godzinach z żółtą opaską z czerwonymi literami SO na rękawie. Do wojska nie udało mu się dostać, ale wstąpił do Straży Obywatelskiej. „Ponieważ w związku z apelem o powszechnej ewakuacji mężczyzn, wygłoszonym przez pułkownika Umiastowskiego, policja opuściła Warszawę, prezydent Starzyński powołał tę Straż”, powiedział ojciec.

Wiadomości przywiezione przez ojca z miasta były i straszne, i napawające optymizmem. Od strony Ochoty czołgi niemieckie wdarły się na plac Narutowicza, ale zostały oblane benzyną przez ludność cywilną i zniszczone. Dotarcie czołgów na plac Narutowicza świadczyło, iż Niemcy stoją u wrót miasta, a zniszczenie czołgów dowodziło, że mieszkańcy Warszawy będą jej bronić jak żołnierze.

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 4

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty

tak zapamietalem

Wieczorem, gdy zgasiliśmy światło i odsłoniliśmy rolety, nad miastem dostrzegliśmy łuny pożarów.

Na drugi dzień wyszliśmy z Antkiem do ogrodu. Nim zdecydowaliśmy się, co robić, ktoś nam powiedział, że szosą wilanowską idzie wojsko. Chęć zobaczenia wojska była silniejsza niż zakaz mamy oddalania się od domu. Minęliśmy szybko drewniany domek na wprost fortu[1], w którym mieszkał strażnik fortowy, Pałka, i przez leszczynowo-brzozowy lasek, porastający przedpole fortu między fosą a szkołą, pobiegliśmy w kierunku szosy. Wybiegając z lasku w Morszyńską, zobaczyliśmy w dali między drzewami osłaniającymi szosę idące stępa szwadrony kawalerii, a nieco dalej, na końcu kolumny, cztery zaprzęgi artyleryjskie z działami o czterokołowych lawetach. Gdy dobiegliśmy do zakrętu fosy koło willi majora Pomirskiego, syreny zawyły na alarm, a równocześnie dały się słyszeć dźwięki trąbki Szwadrony w karnym szyku rozproszyły się do rowów, pod drzewa osłaniające szosę, a zaprzęgi armatnie błyskawicznie zjechały na polanę koło ulicy Truskawieckiej. Żołnierze w grzebieniastych hełmach wyprzęgali konie, a obsługa dział sprawnie rozstawiała lawety. Kanonierzy zajęli miejsca na siodełkach dział. Byliśmy tak urzeczeni tym widokiem, że dopiero po chwili uświadomiliśmy sobie, że niebo nad nami drży od dudnienia ciężkich bombowców. Bardzo wysoko srebrzyły się sylwetki samolotów. Szły chmarą. Przeraziliśmy się. Spojrzeliśmy równocześnie, tak jak byśmy się zmówili, w kierunku dział. Lufy zwrócone skośnie ku niebu obracały się wokół osi jak dziecinny bąk wytracający szybkość. Po chwili z luf wraz z hukiem wytrysnęły płomienie, wokół samolotów zaczęły zaś wykwitać szare obłoczki eksplodujących pocisków. Każdemu z obłoczków towarzyszyło głębokie, krótkie, urywane echo. To nas uspokoiło. Bronią nas!

Wracając do domu i komentując po chłopięcemu oglądaną przed chwilą „wojenną rewię” naszego wojska, nie myśleliśmy o nalocie. Nie był dla nas straszny, choć zenitówki ciągle grzmiały zagłuszając warkot samolotów i dalekie detonacje bomb eksplodujących gdzieś w Śródmieściu. Gorzej, co powie mama.

Istotnie otrzymaliśmy surową burę. Jednakże opowieść Antka o naszych żołnierzach i o naszej artylerii złagodziła gniew mamy. Niemniej jednak surowo zakazała nam wychodzić z domu.

W niedzielę 3 września rano radio nadało komunikat o przystąpieniu Francji i Anglii do wojny. Następny komunikat donosił o walkach polskiej kawalerii na przedpolach Królewca. Poczuliśmy się z Antkiem wniebowzięci. Antek rzucił się natychmiast do szkolnego atlasu, żeby zobaczyć, jak daleko jest Królewiec od polskiej granicy.

5 września dziadek dostał żółtą kartę powołania do służby OPL. Równocześnie otrzymał żółtą opaskę z zielonym paskiem i owalną klamrą. Duma nas rozpierała. Tylko mama była bardzo stroskana brakiem jakichkolwiek wiadomości od ojca.

Blok nasz robił wrażenie wyludnionego. Wszyscy nasi sąsiedzi-oficerowie walczyli na froncie. Pozostali tylko emerytowany major Łuskino i prezes „Sokoła”, również emerytowany pułkownik Chełmicki.

Przebywaliśmy stale u dziadków — zawsze to drugie piętro — czasem zaś, podczas szczególnie uciążliwych nalotów, schodziliśmy jeszcze niżej, do państwa Rehmanów, gdzie w narożnym pokoju urządzono schron przeciwgazowy. Ale jak dotychczas ataków gazowych nie było. Dziadek twierdził, że Niemcy muszą przestrzegać konwencji międzynarodowych. Troszkę z Antkiem byliśmy zawiedzeni tym oświadczeniem dziadka, bo przecież mieliśmy maski gazowe. W takiej sytuacji nie będą nam potrzebne. O bombach w dniu 1 września, które upadły w fosę i w park, a nie w nasz dom, zdążyliśmy już zapomnieć. Wiedzieliśmy przecież, co to konwencja. Rozgrywając bitwy ołowianymi żołnierzami, surowo przestrzegaliśmy wszelkich konwencji.

6 września przyjechał na motorze stryjek. Zakład Ubezpieczeń Społecznych, w którym był kierownikiem drukarni, otrzymał nakaz ewakuacji. Stryj chciał przed odjazdem pożegnać rodziców. Jechał w nieznane. Ze sobą nie wziął nic. Jedyne jego wyposażenie stanowiła maszynka do golenia, papier higieniczny i stary pistolet steyer. Stryj zawsze był wesoły i pełen humoru. Teraz na jego twarzy rysowała się troska. Wobec niewątpliwego zbliżania się niemieckich wojsk do Warszawy stryj radził, żebyśmy wszyscy ulokowali się w Śródmieściu, aby tam przeczekać, aż Niemcy poniosą klęskę i będą musieli odstąpić. Zadzwonił do swojej znajomej, która mieszkała gdzieś na Marszałkowskiej, zapytując, czy nie moglibyśmy się zatrzymać u niej. Wyraziła zgodę, jednakże mama i dziadkowie nie chcieli podejmować żadnej decyzji bez ojca.

c.d.n.


[1] Fort czerniakowski — od r. 1921 im. generała Jana Henryka Dąbrowskiego — był jako Fort IX jednym z dziesięciu fortów zewnętrznego pierścienia dawnych umocnień rosyjskich, wznoszonych wokół Warszawy od r. 1880. Usytuowany na osi drogi Powiśle Czerniakowskie—Czerniaków—Wilanów, otoczony został szerokim zewnętrznym wałem, w którym wybudowano siedem żwiro-betonowych schronów bojowych z działami artylerii. Za wałem wzniesiono po stronie zachodniej trójskrzydłowe koszary szyjowe o konstrukcji ceglano-ziemnej, zawierające dwadzieścia dziewięć kazamat połączonych wąskim korytarzem wzdłuż tylnej ściany, a po stronie wschodniej — dwa schrony bojowe połączone ze sobą poterną. Po obu stronach osi koszar, wzdłuż brzegów fosy, znajdowały się przyczółki mostowe. Na wschodnim przyczółku był żelazny most zwodzony, osłaniany przez ceglano-ziemny dwukondygnacjowy schron wartowniczy na zewnątrz fosy. Poza obrębem fosy, na wprost wschodniego skrzydła, znajdowała się drewniana willa komendanta fortu, a nieco dalej na północ — drewniany budynek z czterema gankami, mieszczący mieszkania oficerskie. Przedpole fortu od strony północno-zachodniej porastał lasek brzozowo-leszczynowy. 5 sierpnia 1915 r. schrony artyleryjskie zostały wysadzone w powietrze przez ewakuujących się Rosjan. W r. 1921 zlokalizowano w forcie zakład Warsztatów Artyleryjskich Armii, który elaborował granaty, pociski artyleryjskie, bomby lotnicze, torpedy i miny morskie. W latach 1924—1928 wokół fortu pobudowano osiedle willowe. W r. 1928 na wprost fortu, po wschodniej stronie ulicy Powsińskiej, wzniesiono blok Spółdzielni Mieszkaniowej „Sadyba”, o numerach administracyjnych Powsińska 24 i 24a oraz Morszyńska 1, 3, 5, 7, i jednocześnie fort oraz budynki przynależne do niego przekazano Towarzystwu Przyjaciół Miasta Ogrodu Czerniakowa. Elementy forteczne usytuowane po wschodniej stronie ulicy Powsińskiej zostały wysadzone w powietrze, a na tym terenie założono park miejski. W budynku oficerskim zlokalizowano Prywatną Szkołę Powszechną III stopnia Towarzystwa Prywatnej Szkoły Powszechnej Miasta Ogrodu Czerniakowa, a w domu komendanta fortu zamieszkał były żandarm Pałka, któremu powierzono pieczę nad pustym już fortem.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 3

tak zapamietalemCzas na dalszy ciąg wspomnień mojego taty…

WOJNA

1 września rano zbudziły nas dalekie detonacje i wycie syren na alarm. Ponieważ w sierpniu kilkakrotnie były tzw. próbnie alarmy, teraz nie zrobiło to na nas większego wrażenia. Wygramoliliśmy się z łóżek i na rozkaz mamy poszliśmy do łazienki. Siedzieliśmy w wannie, troskliwie szorowani przez mamę, gdy znów zawyły syreny na alarm i nastąpiły serie potężnych wybuchów. Dom zatrząsł się lekko w posadach. Zdenerwowana mama ostro wycierała mnie ręcznikiem, gdy wpadł dziadek. „Wojna! Niemcy bez wypowiedzenia przekroczyli granicę na całej długości! Zaatakowali Westerplatte! Bombardują Warszawę! Radio przed chwilą nadało orędzie prezydenta!”, wykrzyknął. W tym samym momencie babci Karolci zrobiło się słabo, a mnie chwyciły boleści. Babcia usiadła na sedesie, mnie zaś pozostał nocnik. Mama drżącą ręką, mrucząc pod nosem: „…dziesięć, dwanaście, czternaście”, odliczała na łyżkę cukru krople miętowe. W tym momencie prysła też radość z posiadania maski gazowej. Siedząc na nocniku koło naszego konia na biegunach, pod którego siodłem, pod tybinką, wisiała Antkowa szabla, głaskałem go po wyleniałej grzywie i trząsłem się ze strachu.

Po kilkunastu minutach, gdy minął nalot, zeszliśmy wszyscy piętro niżej, do dziadków. Mama usiłowała uzyskać połączenie telefoniczne z ojcem. Udało się. Mimo że na twierdzę spadły bomby, ojciec był zdrów i cały. Ze względu na konieczność szybkiego ukończenia robót rozpoczętych przez ojca w elektrowni w twierdzy miał on rozkaz pozostać w Modlinie.

Akurat gdy mama kończyła rozmowę, nadszedł pan Antek Galat. W tym momencie syreny znów zawyły na alarm. Nad miastem rozszalał się ogień zenitówek. Przez okno z gabinetu dziadka widać było, jak na bezchmurnym niebie raz po raz wykwitają obłoczki szarego dymu. Od strony mostu Poniatowskiego ukazywały się na niebie srebrne sylwetki samolotów, których ciężkie dudnienie słychać było bardzo wyraźnie wśród łoskotu zenitówek i huku eksplodujących bomb. Z głośnika radiowego raz po raz dochodził spokojny, opanowany głos spikera: „Uwaga! uwaga! nadchodzi…”, potem jakieś cyfry, znów „uwaga, uwaga… przeszedł”, znów liczby, „nadchodzi”. Detonacje eksplodujących bomb, warkot samolotów to zbliżały się, to oddalały. W pewnej chwili dom zaczął się kołysać od potężnych wybuchów. Za radą pana Antka zgromadziliśmy się w korytarzu leżącym na osi bloku, „ograniczonym dwoma ścianami nośnymi”, jak nam tłumaczył. Ja z babcią Karolcią znów dostaliśmy boleści i mama znów zaczęła nam odliczać krople. Babcia Zosia jakoś się trzymała. Detonacje i warkot stawały się coraz bliższe, zagłuszały nawet szczekanie zenitówek. Nagle stało się coś strasznego. Przejmujący do szpiku kości świst i potężny huk wstrząsnął powietrzem, za nim drugi huk i trzeci. Dom zakołysał się gwałtownie. Zdawało mi się, że ściana korytarza jakby się wygięła. Równocześnie za oknem dostrzegliśmy olbrzymi słup czarnego dymu. „Bomby!” „Gaz!” Trzęsąc się ze strachu, zaczęliśmy z Antkiem zakładać maski, w których jak na złość splątały się mocujące je gumy. Po chwili dziadek zaczął nas uspokajać: „To nie są bomby gazowe. Dym idzie do góry.” Przejęci do głębi, nie zorientowaliśmy się, w którym momencie odwołano alarm. Dziadek wyszedł na balkon. „O, jaki lej”, doszły mnie słowa dziadka. Co to za lej? Skąd tu lej, myślałem gorączkowo. Przecież przez lej betonowano w Nowym Dworze studnię ściekową, którą ojciec budował. Skąd tu się mógł wziąć  lej  do betonowania?

Czy dziadek po nalocie zbzikował? Wiedziony ciekawością, nie bez trwogi wyszedłem na balkon. „Dziadku, o jakim leju ty mówisz?”, zapytałem. „A zobacz, o tam! Po bombie! Widzisz? Jak bomba uderzy w ziemię, ryjąc głęboko, wybucha, wyrzuca ziemię i powstaje wtedy taki lej, o taki jak tam w parku widzisz.” Rzeczywiście w głębi parku widniał kilkumetrowej średnicy dół obwiedziony kolistym nasypem jak obwarzankiem.

Po godzinie mama pozwoliła nam wyjść do ogrodu. Okazało się, że koło nas padły trzy bomby. Jedna z nich uderzyła w fosę, jakieś trzydzieści metrów od bloku, na wprost mieszkania kapitana Dąbrowskiego. Eksplozja była tak silna, że całe mieszkanie kapitana na drugim piętrze zostało zalane wodą z fosy. Druga i trzecia bomba upadły w parku. Poszliśmy tam z Antkiem. Właśnie robotnicy miejscy zasypywali leje, wokół których walały się odłamki bomb.

Gdy wróciliśmy do dziadka na górę, akurat radio podawało komunikat: „Westerplatte się broni.” Wyszedłem na balkon. Z daleka słychać było warkot samolotu. Syreny nie wyły, alarmu nie ogłoszono, więc pozostałem na balkonie. Po chwili nad domem ukazał się na niskim pułapie dwumiejscowy górnopłat z odkrytymi kabinami, pomalowany na zielono. Na skrzydłach i ogonie lśniły biało-czerwone szachownice. Leciał tak nisko, że twarze obydwu pilotów były doskonale widoczne. Pilot na tylnym siedzeniu miał przed sobą karabin maszynowy z grubą lufą. „To pezetelka”, stwierdził fachowo Antek. Pomachaliśmy pilotom rękami. Lotnik przy karabinie odki-wał nam dłonią, odrywając ją na chwilę od rękojeści karabinu. Niebawem jednak znów zawyły syreny i tak już było codziennie.

c.d.n.

 

Udostępnij na: